Kitabı oku: «Germinal», sayfa 26
III
Następnej niedzieli wieczorem siedział Souvarine samotny w gospodzie Pod Nadzieją z głową opartą o ścianę. Piwo nie szło wcale, nikt nie miał dwu sous na kufelek, więc pani Rasseneur tkwiła kwaśna, nieruchoma za bufetem, a Rasseneur, stojąc pod kominkiem zamyślony, wpatrywał się w żar węgla.
Nagle rozległy się trzy stuknięcia w szybę, a Souvarine podniósł głowę, rozpoznawszy sygnał, którym się posługiwał Stefan, ile razy chciał pogadać z nim. Nim jednak maszynista zdołał się ruszyć, Rasseneur otworzył drzwi i, ujrzawszy postać oświetloną światłem izby, zawołał:
– Nie boisz się chyba, bym cię zdradził! Lepiej wam będzie pogadać w cieple.
Stefan wszedł. Pani Rasseneur ofiarowała mu uprzejmie kufelek, ale odmówił skinieniem ręki, a szynkarz mówił dalej.
– Od dawna wiem, gdzie się ukrywasz. Gdybym był szpiegiem, jak twierdzą twoi zwolennicy, już bym od dwu tygodni nasłał na ciebie żandarmów.
– Nie broń się! – odparł Stefan. – Wiem, że nie uprawiasz tego rzemiosła. Można mieć różne poglądy, a szanować się mimo to wzajem.
Zapanowała znowu cisza. Souvarine oparł znów głowę o mur i zapatrzył się w dym papierosa, a ręce jego szukały nerwowo po kolanach ciepłej sierści Pologne. Królicy dziś nie było. Brakowało mu czegoś, sam nie wiedział czego.
Stefan siedzący po drugiej stronie stołu począł nareszcie:
– A więc jutro rozpoczyna się na nowo praca w Voreux. Négrel przywiózł belgijskich górników.
– Tak, przywieziono ich nocą! – potakiwał stojący pośrodku izby Rasseneur. – Robota się rozpocznie, notabene… jeśli nie przyjdzie do walki z Belgami.
Potem dodał podnosząc głos:
– Słuchaj, Stefanie! Kłócić się z tobą nie chcę, chcę ci tylko powiedzieć, że przewiduję nieszczęście, jeśli nie porzucicie bezcelowego oporu. Widzisz, sprawa wasza stoi podobnie licho jak sprawa Międzynarodówki. Widziałem przedwczoraj w Lille Plucharta. Sprawa jego też źle stoi.
I szczegółowo począł opowiadać, jak Międzynarodówka zrazu pozyskała miliony robotników i rozkwitła żywiołową siłą, że burżuje dotąd drżą na jej wspomnienie. Ale niebawem stała się widownią wewnętrznych sporów, współzawodnictwa przywódców o znaczenie i rozpada się teraz obecnie na stronnictwa zwalczające się wzajem. Od czasu, gdy anarchiści wyparli z zarządu rewolucjonistów, wszystko rwie się, główny cel, reforma systemu płacy najemnej, przestał istnieć, sama zasada instytucji opartej o naukowe, ekonomiczne przesłanki ustąpiła miejsca mrzonkom, waśniom i pogardzie wszelkiej dyscypliny. Już dziś przewidzieć łatwo rozchwianie się całej sprawy i rozwiązanie olbrzymiego związku pracy, który niby huragan miał zdmuchnąć z powierzchni ziemi stare, zmurszałe, oparte na wyzysku społeczeństwo.
– Pluchart słaby jest ze zmartwienia – kończył – w dodatku ochrypł do reszty. Mimo to mówi dalej, a nawet jedzie do Paryża, by tam przemawiać. Powtórzył mi trzy razy, że nasz strajk jest przegraną stawką.
Stefan słuchał, nie przerywając, zapatrzony w ziemię. Wczoraj, w rozmowie z kilku towarzyszami zauważył gniew, niechęć ich względem siebie. Były to pierwsze zwiastuny utraty popularności i klęski. Nie chciał jednak przyznać się do porażki wobec człowieka, który mu przepowiedział swego czasu, iż tłum odwróci się od niego z pogardą i pomści na nim zawiedzione nadzieje.
– Niewątpliwie – odparł – strajk przegrany, wiem to tak dobrze, jak i Pluchart. Ale byliśmy doń zmuszeni i z góry wiedzieliśmy, że w ten sposób Kompanii nie zmusimy do ustępstw. Pamiętać tylko należy, że ludzie zwykli upajać się nadzieją, zapominają o tym, co wiedzieli z początku, i niepowodzenie uważają za jakiś piorun spadły z jasnego nieba.
– Więc – rzekł Rasseneur – skoro uważasz strajk za przegrany, mam nadzieję, że zaczniesz agitować za podjęciem pracy, że zaczniesz nakłaniać ich do opamiętania się.
Stefan spojrzał mu ostro w oczy.
– Dość mówiliśmy o tym… Różnimy się w poglądach. Wszedłem do ciebie, by ci dać dowód, że cię szanuję, ale nie zmieniłem zdania i twierdzę jak zawsze, że gdybyśmy pomarli z głodu, trupy nasze więcej przysłużą się sprawie ludowej, jak cała twoja polityka przezorności. Ach… gdyby któryś z tych przeklętych żołdaków wpakował mi kulę w piersi… jakiż byłby to piękny koniec.
Oczy jego napełniły łzy. Był to szczery, z głębi duszy wyrywający się okrzyk zwyciężonego, ostatnie pożądanie ucieczki od wszystkich cierpień i bólów życia.
– Ślicznie powiedziałeś! – zawołała pani Rasseneur, spoglądając z pogardą na męża.
Souvarine zadumany siedział ciągle z głową o ścianę opartą. Zdawało się, iż nie słyszał, co mówiono, ręce jego tylko szukały czegoś nerwowo po kolanach. Dziewczęcą jego twarz i oczy rozświetliła łuna, niby poblask krwawych wizji płynących korowodem przez jego duszę. Począł mówić niby przez sen, odpowiadając na to, co Rasseneur rzekł o Międzynarodówce, na słowo jakieś, które mu przypadkiem utkwiło w mózgu.
– Nikczemnicy jesteście wszyscy i tchórze… Jeden jest tylko na świecie człowiek, dla którego Międzynarodówka byłaby straszliwym narzędziem zagłady. On ma wolę. Prócz niego nikt… I dlatego z rewolucji nic nie będzie.
Skarżył się na nienawiść ludzką i ciemnotę głosem przesyconym wzgardą, a obu słuchającym zdawało się, że mówi do nich ktoś śpiący lub szalony. W Rosji, mówił Souvarine, wszystko przepadło także, dostał wieści rozpaczliwe. Wszyscy jego towarzysze, owi nihiliści, przed którymi drżała Europa, stali się politykami najmniejszego rodzaju. Ci wszyscy synowie popów, kupców i mieszczuchów, niezdolni wznieść się ponad ideę narodowego wyzwolenia, pracowali teraz nad zbawieniem świata, wierząc, że nastąpi, gdy zgładzą jednego głupiego despotę. Z bólem czuł, że go nie rozumiał nikt, gdy mówił o zżęciu życia niby łanu dojrzałego żyta, z troską widział, że wówczas zaliczali go wszyscy do rzędu dawnych rewolucjonistów międzynarodowych, o których się nikt nie troszczy.
Ze ściśniętym sercem powtarzał więc swoje ulubione:
– Głupstwo!… Głupstwa te nie wyzwolą nas nigdy z nędzy.
Mówił dalej coraz bardziej rozgoryczony o swym niedośnionym śnie braterstwa. Wyrzekł się swej pozycji społecznej i swej klasy w nadziei, że doczeka ugruntowania nowego, opartego na braterstwie i pracy społeczeństwa. I teraz, podczas strajku, dzielił się z nędzarzami ostatnim groszem, traktował ich jak przyjaciół, przezwyciężył początkowe niedowierzanie i podbił w końcu swym spokojem i taktem. Ale cóż z tego? Mimo iż odrzucił precz od siebie wszystkie przesądy klasowe, czuł, że nie zdoła zżyć się z robotnikami. Dziś zwłaszcza rozgoryczyła go notatka, którą znalazł w dziennikach.
Zwrócił się wprost do Stefana, a oczy jego rozbłysły:
– Czytałeś o tych czeladnikach kapeluszniczych w Marsylii, którzy mieli los, a wygrawszy główną wygraną kupili zaraz za sto tysięcy obligacji renty państwowej i oświadczyli, że chcą żyć, nie pracując. Oto wasz ideał. Tak, wszyscy wy, francuscy robotnicy, marzycie tylko o tym, by trafić gdzieś na skarb, wykopać go, skryć się w mysią dziurę i tuczyć się łakociami. Pomstujecie na bogaczów, a samym wam brak poświęcenia, ofiarności i nie jesteście w stanie oddać na cele ogółu tej odrobiny złota, którą ślepy traf rzucił wami pod nogi. Godnymi szczęścia nie staniecie się dopóty, dopóki sami będziecie dążyli do posiadania, ożywieni jedynie żądzą zajęcia miejsca burżuazji, osiągnięcia jej synekur!
Rasseneur roześmiał się na myśl, że kapelusznicy marsylscy powinni byli wyrzec się swej wygranej. Wydało mu się to głupie. Ale Souvarine rozgorzał i ogarnięty fanatyzmem krzyknął:
– Padniecie i wy wraz z waszymi wrogami! Uczynimy z was i z nich jeden śmietnik, jedną kałużę błota i krwi! Zniknie również ze świata cała rasa ludzi żądnych użycia, żeru i próżniactwa! Patrzcie na moje ręce!… Gdybym miał w nich dość siły, chwyciłbym ziemię i rozdarłbym na kawałki!… Poszarpałbym jak zgniłe jabłko!… Zgładziłbym was wszystkich!
– Ślicznie powiedziałeś! – zawołała pani Rasseneur godząca się na wszystko, co było krwawe.
Zapadła znowu cisza. Po chwili Stefan napomknął znów o robotnikach belgijskich. Pytał Souvarina, jakie rozporządzenia wydano w Voreux. Ale maszynista zapadł znowu w zadumę, bąknął więc jedynie, że rozdano żołnierzom strzegącym kopalni ostre ładunki. Ręce jego tak biegały po kolanach, że wreszcie uświadomił sobie, że szukają tam miękkiej ciepłej skóry Pologne.
– Gdzież się podziała Pologne? – spytał.
Szynkarz roześmiał się i spojrzał na żonę. Po chwili wahania odparła:
– Pologne? Jest w piekarniku.
Od czasu przygód swych w rękach Jeanlina biedna królica, której coś się stać musiało, wydawała na świat same nieżywe małe, by więc nie żywić darmozjada, Rasseneur zdecydował się podać ją dziś na obiad w sosie z ziemniakami.
– Sam zjadłeś dziś kawałek Pologne. Smakowała ci… prawda?
Souvarine zrazu nie mógł pojąć. Potem twarz jego ściągnął kurcz nerwowy i wbrew woli dwie wielkie łzy stoczyły mu się po policzkach.
Ale nie zauważono tego, gdyż w tej chwili rozwarły się gwałtownie drzwi i wszedł Chaval popychając przodem Katarzynę. Rozbijał się od paru godzin chełpliwie po wszystkich szynkach Montsou, aż naraz przyszło mu do głowy zajść do Rasseneura, by pokazać jemu i Souvarinowi, że się ich nie boi. Wszedł i rzekł do swej kochanki:
– Do stu diabłów, mówię ci, że wypijesz tu kufel piwa. Rozbiję łeb każdemu, kto na mnie spode łba popatrzy!
Katarzyna, ujrzawszy Stefana, zbladła śmiertelnie, Chaval roześmiał się szyderczo.
– Pani Rasseneur – zawołał – dwa kufelki! Oblewamy podjęcie pracy!
Bez słowa nalała im piwo jako szynkarka będąca zawsze na usługi gości. Nastała cisza, nikt się nie ruszył.
– Znam takich – począł arogancko Chaval – którzy mówią, że jestem szpiegiem. Czekam więc, by mi to powiedziano w oczy. Rozprawię się ze śmiałkiem!
Nikt silę nie odezwał. Mężczyźni odwrócili głowy i spoglądali po ścianach.
– Są uczciwi robotnicy i gałgany leniący się do pracy! – wykrzykiwał dalej Chaval. – Nie kryję się z tym, że porzuciłem Deneulina i jutro zjeżdżam do Voreux z dwunastu Belgami, których powierzono memu nadzorowi, co jest dowodem, że mnie dyrekcja ceni. Jeśli się to komuś nie podoba, to… pogadać możemy.
Gdy i na to wezwanie nie odpowiedziano, wpadł we wściekłość i krzyknął na Katarzynę:
– Czemu nie pijesz? Dalej, trąć się ze mną! Na pohybel łajdakom, co robią awantury zamiast pracować uczciwie.
Trąciła o jego kufel, a tak słabo, że szkło ledwo dźwiękło. Chaval wyjął z kieszeni garść srebrnej monety i z pijacką pychą rzucił pieniądze na stół, oświadczając, że to przynosi człowiekowi rzetelna praca, podczas gdy próżniaki nie mogliby pokazać nawet dwu sous. Zachowanie się dawnych towarzyszy jątrzyło go. Przeszedł więc do zaczepek osobistych.
– A… więc po nocy wyłażą z jam krety? Dziwna rzecz, że żandarmów nie ma nigdy tam, gdzie być powinni! Śpią, czy co?
Stefan spokojny, zdecydowany wstał:
– Cicho bądź! – rzekł. – Nudzisz mnie. Tak, wiedz zatem, że pieniądze twe cuchną jakąś podłą zdradą i wstręt mnie zbiera dotknąć ręką twarzy sprzedawczyka. Ale dość tego, chcę skończyć. Już dawno jeden z nas powinien był ustąpić drugiemu ze świata.
Chaval ścisnął pięści.
– Doskonale! A… podła jucho! Długo ci trzeba było pluć w twarz, nim ci się krew rozgrzała. Czekaj, zapłacisz mi teraz za łajdactwa, jakieście robili ze mną!
Katarzyna rzuciła się pomiędzy nich, ale nie potrzebowali jej odsuwać, odstąpiła sama po małej chwili, czując, że rozprawa jest nieunikniona. Stała oparta o ścianę tak poważna, że nie drżała nawet. Szeroko rozwartymi oczyma patrzyła na mężczyzn, którzy gotowali się do śmiertelnej walki… o nią.
Pani Rasseneur zabrała spokojnie kufle, by ich nie porozbijali, potem usiadła za bufetem, nie okazując nawet nietaktownego zainteresowania się rozprawą. Rasseneur tylko oświadczył, że nie można dopuścić, by dwaj dawni towarzysze zabijali się, i chciał interweniować. Souvarine odciągnął go jednak za ramię i rzekł:
– To nie twoja rzecz… jednego z nich za wiele. Silniejszy przeżyje.
Nie czekając ataku, Chaval machnął pięściami w powietrzu. Był wyższy, ale chudszy od przeciwnika. Mierzył w jego oczy i walił obu rękami niby szablami, gadając ustawicznie, by widzów olśnić swą odwagą. Ale obelgi miotane na Stefana rozjątrzały tylko jego samego.
– Tak, gnido! Rozwalę ci nos! Będziesz łaził po świecie bez nosa! No, nadstaw łeb, zrobię z twej trąby pomyje dla świń! Zobaczymy, czy potem, …… jakiś, będą za tobą latały dziewki!
Milcząc, zacisnąwszy zęby, stanął niższy wzrostem Stefan w pozycji, osłaniając pięściami twarz i piersi. Zważał pilnie na każdy cios przeciwnika, parował szybko i ze straszliwą siłą.
Z początku nie robili sobie wielkiej krzywdy. Walka przeciągała się. Przewrócił się jedynie stołek i biały piasek podłogi zgrzytał pod ciężkimi trzewikami zapaśników. Wreszcie jednak poczęli dyszeć ciężko, a twarze ich oblała łuna wewnętrznego, błyskającego oczyma płomienia wściekłości.
– Masz! zdychaj! – wrzasnął Chaval.
Istotnie zdradzieckim skrytobójczym ciosem omal że nie zmiażdżył ramienia Stefana. Stefan stłumił okrzyk bólu i odpowiedział potężnym prostym ciosem w piersi przeciwnika. Byłby je strzaskał, gdyby Chaval nie był uskoczył. Ale cios trafił go w bok, a był tak silny, że uderzony stracił na chwilę oddech. Rozwścieklony, czując, że ręce mu słabną, wierzgał jak koń, celując obcasem w brzuch Stefana.
– Masz w bebechy! Czas już, by wylazły na wierzch!
Stefan uniknął kopnięcia, ale rozwścieklony naruszeniem reguł walki krzyknął:
– Milcz, nikczemniku! Nie waż się kopać, bo wezmę stołek i łeb ci rozwalę.
Walka teraz zawrzała na serio. Rasseneur oburzony chciał znowu interweniować, ale powstrzymała go żona. Wszak obaj goście mieli prawo załatwić tu swe rachunki. Stanął więc tylko u kominka, by tam nie wpadli walczący. Souvarine najspokojniej skręcił sobie papierosa, zapomniawszy go tylko zapalić, a pod ścianą blada jak trup stała Katarzyna, szarpiąc nerwowo obu rękami kaftanik na piersiach. Musiała całą siłą wstrzymywać się, by nie krzyknąć, nie zabić jednego z walczących, wołając, że go woli. Z przerażenia nie wiedziała już zresztą, którego woli.
Chaval walczył już teraz ostatkiem sił, spotniały walił pięściami na oślep. Mimo wściekłości, Stefan ciągle parował ciosy, kilka jednak dosięgło go. Ucho miał naderwane, paznokieć Chavala zdarł mu kawałek skóry z karku i rana piekła go tak, że, zakląwszy, palnął znów przeciwnika w piersi. Chaval uskoczył, ale pochylił się przy tym, cios więc trafił go w twarz, miażdżąc nos i wbijając jedno oko w jamę oczną. Krew mu się rzuciła nosem, a oko spuchło i zsiniało. Krew go oślepiła, oszołomiło wstrząśnienie czaszki, ale machał jeszcze rękami, aż wreszcie cios w piersi położył go na ziemi. Padł ciężko jak wór gipsu.
Stefan czekał.
– Wstawaj! Może jeszcze masz ochotę? Ha?
Chaval po chwili oszołomienia poruszył się. Z trudem dźwignął się na kolana, pochylił i jedną ręką począł czegoś szukać w kieszeni. Potem zerwał się i rzucił na Stefana ze skowytem wilka.
Katarzyna śledziła jego każdy ruch i w tej chwili z piersi jej mimo woli wydarł się okrzyk, który był zarazem wyznaniem na korzyść Stefana.
– Uważaj, on ma nóż!
Stefan zdążył ledwo pierwszy cios sparować ręką. Silne ostrze, oprawne w bukową rękojeść, rozcięło szeroko gruby wełniany trykot jego kaftana. Chwycił Chavala za przegub ręki, poczęli się mocować. Stefan wiedział, że zginie, jeśli puści, a Chaval szarpał się, chcąc uwolnić rękę do sztychu. Ostrze chwiało się w tę i w tę stronę, muskuły ręki Chavala drętwiały powoli. Dwa razy czuł Stefan ostrze noża na skórze, musiał wytężyć wszystkie siły, ścisnął przegub tak strasznie, że palce rozwarły się, a nóż wypadł na ziemię.
Rzucili się nań obaj. Stefan chwycił go i podniósł w górę, waląc Chavala ciosem drugiej ręki na ziemię. Klęknął na leżącym i przyłożył mu ostrze do gardła.
– Tak, zdrajco nikczemny, zginiesz teraz!
Jakaś straszna żądza przysłoniła mu oczy, nagle nim owładnęło pożądanie krwi. Nigdy atak nie był tak silny, a przecież nie był pijany. Walczył ze złem odziedziczonym, jak z szałem erotycznym walczyłby morderca-psychopata. Przezwyciężył się wreszcie, rzucił nóż poza siebie i rzekł ochrypłym głosem:
– Wstań! Idź precz!
Rasseneur znowu wziął się do interweniowania, nie bardzo jednak zbliżając się do zapaśników z obawy jakiegoś ukrytego może gdzie jeszcze noża. Przy tym niezadowolony, że rozprawa odbywa się u niego, począł się złościć. Żona uspokoiła go jednak zaraz uwagą, że zawsze krzyczy przed czasem. Souvarine, którego ledwo nie skaleczył w nogę rzucony przez Stefana nóż, zdecydował się wreszcie zapalić papierosa. Sprawa została więc zakończona? Katarzyna ogłupiałym spojrzeniem wodziła po obu zapaśnikach.
Więc obaj żyli?
– Idź! – rzekł Stefan – albo dobiję cię!
Chaval wstał. Wierzchem dłoni obtarł krew płynącą z nosa i z zakrwawioną twarzą, podbitym okiem wyszedł wściekły, że poniósł porażkę. Instynktownie ruszyła za nim Katarzyna. Ale u drzwi zwrócił się i rzucił jej w twarz garść obelg:
– O nie, nie! Jeśli jego wolisz, suko, to idź spać z nim! Tylko nie waż się pokazywać u mnie, bo połamię ci kości!
Zatrzasnął za sobą drzwi i wyszedł. Cisza zapadła znowu, słychać było tylko trzaskanie węgli w kominie, na ziemi leżało przewrócone krzesło, a w piasek podłogi wsiąkała krew Chavala.
IV
Katarzyna i Stefan, opuściwszy gospodę Rasseneura, szli w milczeniu obok siebie. Nastąpiła odwilż, zimna odwilż, która nie topiąc śniegu, pożółciła go tylko i zbrukała. Niebo było zasłane poszarpanymi chmurami, poza którymi tylko domyślać się można było księżyca. Cisza była zupełna, wiatr ustał, woda jedynie ciekła z rynien i spadał miękko z dachów śnieg.
Stefan był zakłopotany, nie wiedział, co począć z tą dziewczyną, która mu nagle spadła na kark. Milczał więc niekontent. Nonsensem było brać ją ze sobą do Requillart, a nie chciała wracać do domu rodziców. O nie, wszystko raczej, mówiła, jak stać się im ciężarem, po tym, co zaszło. Nie mówili już teraz nic i szli na oślep drogą będącą jedną kałużą błota. Z początku szli ku Voreux, potem zwrócili na prawo i znaleźli się nad kanałem.
– Musisz przecie gdzieś spać! – rzekł wreszcie Stefan. – Gdybym miał izbę, zaprowadziłbym cię.
Urwał, zmieszany nie wiadomo czemu. Przeszłość stanęła mu w oczach. Wspomniał, jak się pożądali dawniej, a wstydliwość i delikatność nie dopuściła, by się posiedli. Czyżby jej pragnął jeszcze? Czuł się wzruszony i coraz bardziej wydawało mu się, że w istocie jej pożąda. Teraz myśl zabrania jej do Requillart zdawała mu się naturalna, a pomysł łatwy do wykonania.
– Zdecyduj się więc, dokąd mam cię odprowadzić? Więc tak mnie nienawidzisz, że nie chcesz iść ze mną?
Posuwała się powoli, znużona, ślizgając się po błocie. Wreszcie, nie podnosząc głowy, odparła:
– Czyż nie dość jeszcze mego nieszczęścia? Nie przyczyniaj mi jeszcze cierpień! Na cóż by się to zdało, gdy ja mam kochanka, a ty dziewczynę?
Mówiła o Mouquette, myślała, że żyje z nią, jak ogólnie sądzono, a gdy jej przysięgał, że tak nie jest, przywiodła mu na pamięć ów wieczór księżycowy, gdy spotkała ich, jak się całowali.
– Szkoda, że tyle się głupstw stało!… – począł cichym głosem. – Tak by nam było dobrze razem!
Zadrżała i odparła równie cicho:
– Nie żałuj niczego. Niewiele straciłeś. O, gdybyś wiedział, jaka ze mnie marna istota… nie mam na sobie ni za dwa sous tłuszczu i jestem tak źle zbudowana, że pewnie nigdy nie zostanę kobietą, jak się należy.
Otwarcie poczęła się obwiniać, iż dotąd nie jest dojrzała, mimo że miała stosunek z mężczyzną, co degradowało ją do rzędu ulicznic małoletnich. Gdy się może rodzić dzieci, człowiek ma jeszcze coś na swe wytłumaczenie, zakończyła… ale tak…
– Biedaczko! – szepnął Stefan, ogarnięty wielkim politowaniem.
Weszli w cień, który rzucał wał zsypiska, czarna chmura zasłoniła księżyc, nie widzieli swych twarzy, ale czuli oddech ust szukających się, by się zewrzeć w długim, z dawna upragnionym pocałunku. Ale nim to zdołali uczynić, chmura przeszła, oblało ich jasne światło księżyca i ujrzeli ponad sobą szyldwacha40, stojącego na szczycie wału. Odsunęli się od siebie. Jak wówczas, rozdzieliło ich poczucie wstydu i zniechęcenia złączonego z jakimś nieokreślonym porywem przyjaźni. Ruszyli dalej, brodząc w roztopach po kostki.
– Więc stanowczo nie chcesz? – spytał Stefan.
– Nie! – odparła. – Mamże brać ciebie po Chavalu, a po tobie innego znowu? O, wstręt to we mnie budzi! Zresztą nie robi mi to żadnej przyjemności, więc po cóż?
W milczeniu przeszli znów spory kawał drogi.
– A wiesz przynajmniej, gdzie idziesz? – spytał znów. – Nie zostawię cię w nocy na polu.
– Idę do Chavala! – odparła. – Jest moim mężem i u niego wolno mi tylko spać.
– Ale on cię zbije strasznie.
Nic nie odrzekła, wzruszyła tylko ramionami. Będzie bił, a gdy się zmęczy, to przestanie. Czyż to nie lepsze jak włóczyć się po ulicach jak ostatnia łajdaczka? Pocieszała się tym, że nawyknie do bicia, a na dziesięć dziewcząt, osiem niewątpliwie takie wiedzie życie. Gdy kochanek raczy ożenić się z nią kiedyś, będzie to już i tak z jego strony bardzo po rycersku.
Zwrócili się bezwiednie ku Montsou i pauzy coraz dłuższe przecinały ich rozmowę. Zdawało im się, że już nie są razem. Stefanowi tylko przykrość sprawiało, że Katarzyna idzie do Chavala na to, by ją bił. Ale cóż jej mógł ofiarować? Nie miał przytułku, chyba tamtą norę, z której wychodząc, mógł się zawsze spodziewać, że mu kula żołnierza przeszyje czaszkę. Może to i lepiej znosić, co raz na człowieka spadło, i nie narażać się na zmiany? Wiódł ją więc do Chavala i nie zaprotestował, gdy za węgłem budynku warsztatowego, kilkanaście kroków od kawiarni Piquetta zatrzymała go i rzekła:
– Nie idź dalej! Gdyby cię zobaczył, zrobiłby nową awanturę.
Z wieży kościelnej wybiła jedenasta. Kawiarnia była zamknięta, ale poprzez okiennice błyskało światło.
– Bądź zdrów! – szepnęła.
Podała mu rękę i długo wydzierać musiała, bo puścić jej nie chciał. Nie odwracając się, podeszła do bocznych drzwi, otwarła je i znikła. Stefan nie odszedł i niespokojny patrzył na dom, czekając, co nastąpi… Drżał na myśl usłyszenia krzyków bólu bitej Katarzyny. Ale cicho było ciągle, tylko w oknie na pierwszym piętrze błysło światło. Po chwili otwarło się to okno, wychyliła się zeń drobna postać i szepnęła:
– Nie wrócił do domu! Kładę się… proszę cię, odejdź!
Stefan poszedł. Śnieg topniał teraz szybko, z murów, dachów i płotów, budynków fabrycznych pomroką nocy otulonych ciekła strumieniami woda. Zwrócił się do Requillart, był znużony bardzo i smutny i pragnął teraz nade wszystko zniknąć pod ziemią, zapaść się, nie wychodzić nigdy. Po chwili przypomniał sobie Voreux, swych belgijskich robotników, górników Montsou rozwścieczonych na żołnierzy, nie mogących znieść myśli, by ich obcy pozbawić mieli pracy w kopalni.
Znalazłszy się znów blisko wału, podniósł oczy w górę. Niebo było jasne, gdzieś w wyższych warstwach powietrza dmący wicher przegarniał porzedniałe już chmury, tak że co chwila nikł i zjawiał się księżyc.
Naraz uwagę jego zwróciła scena rozgrywająca się na wale. Chodził po nim żołnierz tam i na powrót… regularnie…. dwadzieścia pięć kroków ku Marchiennes i również tyle ku Montsou. Odcinał się ostro na tle nieba, a na plecach jego łyskał języczek bagnetu. Poza szopą, w której chronił się czasem podczas burzy dziadek Bonnemort, gdy jeszcze pracował nocami, czaił się cień jakiś. Stefan rozpoznał Jeanlina. Niezawodnie malec chciał spłatać jakiegoś figla nie widzącemu go żołnierzowi, gdyż zły był na wojsko, które tutaj zesłano niby zbójów, gotowych mordować robotników.
Stefan chciał zawołać na chłopca, obawiał się bowiem, by nie zrobił jakiego głupstwa, ale zawahał się przez chwilę. Księżyc utonął za chmurą i równocześnie Stefan ujrzał, że Jeanlin zwija się w kłębek jak do skoku. Ale rozjaśniło się znowu, a chłopak czekał przyczajony. Za każdym razem żołnierz dochodził do szopy, zwracał się do niej plecami i maszerował z powrotem. Nagle, gdy księżyc przyćmiła nowa chmura, Jeanlin rzucił się, skoczył żołnierzowi na plecy, objął go mocno rękami i utopił mu swój nóż w karku. Kołnierz munduru osłabił cios, więc Jeanlin musiał cisnąć oboma rękami i opierać się na trzonku całym ciężarem swego ciała. W ten sposób zwykle zabijał kury, które tylko mógł gdzie dopaść. Odbyło się to wszystko tak szybko, że ciszę rozdarł tylko okrzyk stłumiony i dźwięknął karabin, padłszy na ziemię. Potem zapanowała znowu cisza i księżyc zaświecił jasno.
Stefan nie mógł się ruszyć ni krzyknąć ze zdumienia. Na wale leżała teraz czarna masa, cicho było i pusto. Gdy po chwili wszedł na wierzch, znalazł Jeanlina na czworakach nad leżącym na wznak żołnierzem, którego czerwone spodnie i jasny płaszcz jasno się rysowały na nie stopionym tam jeszcze śniegu. Ni kropla krwi nie wyciekła, nóż wbity z boku tkwił po rękojeść w szyi. Bez namysłu palnął Jeanlina w plecy, aż się przewrócił na ziemię obok zwłok.
– Czemu to zrobiłeś? – spytał przerażony.
Jeanlin podniósł się na rękach i nogach, niby zwierz jakiś, odsunął się od niego. Ruchy chudego ciała przypominały kota, wielkie uszy sterczały do góry, a w zielonych oczach błyskał jeszcze płomień podniecenia.
– Do stu diabłów, mów, czemu to zrobiłeś?
– Nie wiem. Napadła mnie taka chęć!…
Nie powiedział nic więcej. W istocie, od trzech dni dręczyła go żądza mordercza, dudniło mu w uszach, nie mógł myśleć o czym innym. I czemużby zresztą nie miał sobie użyć na tych łajdakach, żołnierzach nasłanych na robotników. Z gwałtownych przemówień w lesie Vandame, okrzyków, będących hasłami śmierci i zniszczenia, utkwiło mu w pamięci słów kilka. Powtarzał je sobie ciągle, jak dziecko bawiące się w rewolucję. Więcej powiedzieć nie mógł, nikt go do tego nie namawiał! Napadła go ochota, jak na przykład ochota skradzenia kilku cebul z cudzego ogrodu.
Przerażony, że dziecko to zdolne było do zbrodni, odpędził Jeanlina kopnięciem dalej od zwłok, jak odgania się zwierzę, które nie wie, co zrobiło. Bał się, że okrzyk usłyszano w Voreux, i rozglądał się, ile razy widno się zrobiło. Ale nic nie przerywało ciszy. Pochylił się nad zabitym, dotknął jego stygnących rąk, posłuchał, czy serce bije. Nie biło. Z szyi sterczała tylko kościana rączka noża z wyrytym czarno napisem Miłość.
Naraz Stefan poznał w zabitym małego Juliana, rekruta, z którym jednego ranka rozmawiał. Ze łzami w oczach patrzył teraz na tę pokrytą piegami, okoloną jasnym włosem twarz. Oczy wpatrzone były w niebo zupełnie z takim wyrazem jak wówczas, kiedy szukał na horyzoncie dalekiej, niewidzialnej ojczyzny. Gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, na północy leżała ta ojczyzna bita falami morza. I może w tej chwili matka i siostra myślały wśród bezsennej nocy, co też tam gdzieś, daleko, nie wiadomo gdzie, robi ich Julek. O, długo nań będą czekały!… Co za straszna rzecz, że synowie ludu zabijać się muszą miedzy sobą z winy bogaczów.
Należało usunąć zwłoki. Stefan chciał je zrazu rzucić do kanału, ale odwiodła go od tego myśl, że go tam znajdą. Czas naglił, coś uczynić trzeba było, ale co? Wtem przyszło mu na myśl, że gdyby zabrał ciało do Requillart, zdołałby je tam ukryć raz na zawsze.
– Chodź tu! – zawołał Jeanlina.
Ale malec bał się.
– Nie, będziesz mnie bił. Zresztą mam różne interesy. Dobranoc.
Umówił się w samej rzeczy z Lidią i Bébertem, by nań czekali w kryjówce, umyślnie na ten cel sporządzonej wśród składu drzewa w Voreux. Chcieli spędzić tu noc i być świadkami, jak robotnicy połamią kości Belgom, udającym się do pracy.
– Słuchaj! – powtórzył Stefan. – Chodź, albo zawołam żołnierzy i zastrzelą cię!
Gdy Jeanlin zbliżył się, Stefan obwiązał silnie chustką szyję zabitego, nie wyjmując noża. W ten sposób nie mogła wycieknąć ni kropla krwi. Śnieg stopniał już, na ziemi nie było ni krwi, ni śladu walki.
– Bierz za nogi!
Jeanlin wziął zabitego za nogi, Stefan, zarzuciwszy sobie karabin na plecy, wziął trupa pod pachy i obaj ostrożnie spuścili się z wału, wystrzegając się najlżejszego szmeru. Szczęściem chmura znowu przysłoniła księżyc. Ale gdy szli wzdłuż kanału, zajaśniał znowu. Cudem tylko nie dostrzegł ich szyldwach w Voreux. Bez słowa dźwigali ciało, ale chwiało się na boki, więc znużenie zmuszało ich do odpoczywania co sto kroków. Na skręcie do Requillart zdrętwieli, usłyszawszy kroki patrolu. Mieli ledwie czas skryć się za mur. Dalej spotkali jakiegoś człowieka, ale był całkiem pijany. Potraktował ich kilku przekleństwami i poszedł dalej. Wreszcie doszli do starej kopalni okryci potem i tak zdenerwowani, że im szczękały zęby.
Stefan obawiał się, że niełatwo będzie spuścić zabitego przez wąski otwór szachtu. I w istocie ciężka to była sprawa. Jeanlin spuszczał z góry ciało, a Stefan, trzymając się jedną ręką korzeni drzew, drugą podtrzymywał je. W ten sposób przedostali się przez tę część drabiny, gdzie brakło szczebli. Potem Stefan schodził o jedną drabinę w dół, a Jeanlin puszczał zwłoki, które Stefan chwytał w objęcia. Ciężka to była rzecz wytrzymać tylokrotny upadek ciała. Przy tym karabin ranił mu bok, a żal mu było świecy, cała więc przeprawa odbywała się po ciemku. Zresztą światło zawadzałoby im tylko w tym wąskim kominie. Doszedłszy jednak do dna szachtu, posłał chłopca po świecę, a sam usiadł przy trupie i czekał na Jeanlina z bijącym sercem.
Gdy wrócił, Stefan rozpytał go o kopalnię, którą chłopiec znał na wylot, wślizgując się nawet w szczeliny na pół zasypane. Powlekli teraz ciało przeszło kilometr przez labirynt chodników, aż doszli nareszcie do miejsca, gdzie sklepienie tak się obniżyło, że musieli suwać się na kolanach pod spękanymi skałami trzymającymi się ledwo na zmurszałych belkach. Był to rodzaj krypty i tam też złożyli ciało, a obok niego karabin. Uczyniwszy to, poczęli rękami i nogami wyrywać i podważać belki ryzykując, że skały zwalą się na nich. Rozległ się trzask i ledwo mieli czas umknąć. Gdy Stefan się obejrzał, olbrzymia masa gruzu zasypała już ciało i przygniotła je swoim ciężarem tak, że śladu nie zostało.
Jeanlin, gdy wrócił do swej groty, rzucił się na siano i śmiertelnie znużony wymruczał:
– Mniejsza z tym! Te bąki mogą na mnie poczekać. Prześpię się z godzinę.
Stefan zgasił świecę, której ledwo niedopałek pozostał. I on był znużony, członki miał jakby rozbite, ale zasnąć nie mógł, zmora go dręczyła. Najprzykrzejsze było mu pytanie narzucające się teraz z fatalnym natręctwem. Czemu on nie zabił Chavala, choć go miał pod sztychem, a to oto dziecko zamordowało żołnierza, którego nawet nazwiska nie znało? To mąciło jego rewolucyjne poglądy o odwadze zabijania i o prawie zabijania. Czyż był tchórzem? Jeanlin chrapał jak pijak, którego sen leczy z szału alkoholicznego. Budziło to wstręt w Stefanie. Nagle zadrżał. Zdawało mu się, że z głębi kopalni doleciało go ciężkie westchnienie. Na myśl o małym żołnierzu, który tam pod skałami leży z karabinem u boku, oblał go zimny pot i włosy podniosły się na głowie. Można było oszaleć. Całą kopalnię napełniły szmery. Zapalił świecę i uspokoił się dopiero wtedy, widząc, że chodniki są puste.