Kitabı oku: «Germinal», sayfa 25
II
Śnieg sypiący od dwu dni padać przestał, mróz ścisnął mocny. Czarne drogi, pola, domy, drzewa były teraz białe. Wszystko aż do skraju horyzontu pokryła śnieżna płachta. Kolonia spała pod nią, z kominów nie wznosiło się ni jedno pasmo dymu. Nie było węgla, domy zimne były jak kamienie przydrożne, a śnieg na dachach nie tajał. Wyglądały jak kwadraty białego kamienia ciche, zamarłe i tylko po drogach tętniły kroki żołnierzy.
Maheuowie spalili dnia poprzedniego ostatnią garść węgli uzbieranych na wale, nie można było i myśleć o świeżych z powodu śniegu i mrozu. Ni wróbel ziarnka byłby nie znalazł w takich warunkach. Mimo to Alzira chciała iść wygrzebywać węgiel. Ale słaba była, więc matka otuliła ją w podartą kołdrę i czekała właśnie na doktora Vanderhaghena. Była u niego dwa razy. Nie zastała, dowiedziała się natomiast od służącej doktora, że przyjdzie wieczorem do kolonii. Chora uparła się zejść na dół do wielkiej izby, jakby lepiej jej tu było przy wystygłym piecu. Drżała siedząc na stołku naprzeciwko dziadka Bonnemorta. Gorzej mu znowu było na nogi. Zdawało się, że śpi. Henrysia ni Leonory nie było, Jeanlin ich wyciągnął z domu i pewnie gdzieś żebrali po drogach. Po zimnej izbie chodził milczący Maheu, spoglądając wzrokiem zwierzęcia ogłupiałego z głodu, nie widzącego już swej klatki. Nie było również nafty, ale odblask śniegu mimo pomroku wieczoru pozwalał rozróżnić przedmioty w izbie.
Rozległ się stukot drewnianych sabotów, Levaque otwarła drzwi i wrzasła zaraz z progu.
– Powiedziałaś, że biorę od mego lokatora dwadzieścia sous za każdą noc spędzoną ze mną?
Maheude wzruszyła ramionami.
– Daj mi spokój! Nic nie mówiłam! Któż ci powiedział?
– Powiedziano mi i basta! Powiedziałaś dalej, że słyszysz przez ścianę, jak robię świństwa i brud narasta w moim domu warstwami, gdyż ciągle leżę na grzbiecie. No, zaprzecz… co?
Co dnia przychodziło do awantur z powodu plotek. Rodziny sąsiadujące z sobą kłóciły się i godziły nieustannie. Zwłaszcza teraz podczas strajku głód i niedostatek zbudziły żądzę sporów pomiędzy kobietami, a spory te kończyły się zazwyczaj bitką mężczyzn.
Niebawem wpadł Levaque, wiodąc za sobą za kark Bouteloupa.
– Oto jest nasz lokator! – zawołał. – Opowie nam, czy daje mojej żonie dwadzieścia sous za noc.
Bouteloup przerażony protestował, bąkając:
– O nie! Nigdy!
Levaque podsuwał Maheuowi pięść pod nos.
– Słuchaj, tego nie zniosę. Powinieneś swej żonie połamać kości! A może wierzysz temu, co mówi?
– Do stu diabłów! – mruknął Maheu zbudzony z zadumy. – Cóż to znowu za plotki? Czy nie dość ma każdy do roboty ze swą własną nędzą? Daj mi spokój albo stłukę cię na kwaśne jabłko! Któż to oczernił mą żonę? Kto mówił, że to powiedziała?
– Kto mówił? Pierronka!
Maheude wybuchła pogardliwym śmiechem i rzekła zwrócona do pani Levaque:
– A… Pierronka! Dobrze, powiem ci więc, co ona mówiła o tobie. Powiedziała, że śpisz zawsze z dwoma na raz. Jednym pod spodem, drugim na wierzchu!
Pokojowe załatwienie sporu było już niemożliwe. Wszystkich ogarnęła wściekłość. Levaque w zamian powiedziała, że słyszała od Pierronki, iż Maheuowie sprzedali Katarzynę i wszyscy teraz, nie wyłączając malców, mają pewną chorobę weneryczną, którą Stefan przyniósł z Wulkanu.
– Tak mówiła! – ryczał Maheu. – Dobrze! Idę do niej. A jeśli przekonam się, że tak powiedziała, wybiję jej zęby!
Wybiegł z domu, Levaque'owie pośpieszyli za nim, by być świadkami rozprawy, a Bouteloup bojący się wszelkich awantur pośpiesznie skrył się w domu. Maheude podniecona chciała także wybiec, ale powstrzymał ją bolesny jęk Alziry. Otuliła ją szczelniej kołdrą i poczęła wyzierać oknem.
– Ach, ten doktor… kiedyż nareszcie przyjdzie?
Pod drzwiami Pierronów ujrzeli Maheu i Levaque'owie małą Lidię grzebiącą w śniegu. Dom był zamknięty, ale przez szczelinę w okiennicy błysnęło światło. Dziewczyna z zakłopotaniem odpowiadała na pytania o rodziców. Ojca nie było, poszedł do babki Brûlé do pralni po bieliznę. Na pytanie, co robi matka, zmieszała się i zamilkła. Ale na ustach jej pojawił się złośliwy uśmiech. Matka wygnała ją na dwór, bo przyszedł pan Dansaert.
Mówiła, że im przeszkadza. Dozorca obchodził tego ranka kolonie z dwoma żandarmami, werbując górników i strasząc trwożliwych tym, że jeśli w poniedziałek nie stawią się do roboty w Voreux, Kompania sprowadzi robotników z Belgii. Ze zmierzchem odprawił żandarmów, a wiedząc, że Pierronka sama, wstąpił, by wypić przy ciepłym piecu kieliszek jałowcówki.
– Cicho! – szepnęła Levaque z cynicznym uśmiechem. – Cicho… a może co zobaczymy… Potem rozprawimy się z nią. Odsuń się, mała.
Lidia odstąpiła parę kroków, a Levaque przyłożył oko do szczeliny w okiennicy. Stłumił okrzyk zdziwienia, całe jego ciało trzęsło się od śmiechu. Żona jego spojrzała też, ale odstąpiła, oświadczając, że sprawia jej to obrzydzenie. Maheu, spojrzawszy z kolei, mruknął, że nareszcie człek ma jakieś widowisko. I patrzyli znów kolejno, jak na komedię. Ładny, wygodny pokój był jasno oświetlony, na stole stały ciastka, flaszka wina i kieliszki jak podczas uczty weselnej. Dobrobyt ten, z którego drwiono przez sześć tygodni, rozwścieklił mężczyzn. To, że pozwala sobie zadzierać spódnicę do góry aż na głowę, to tylko śmieszne, ale łajdactwem jest grzać się u ognia i napychać ciastkami i winem, gdy towarzysze nie mają okruszyny chleba ni garstki węgla.
– Ojciec idzie! – zawołała Lidia i znikła.
Od strony pralni szedł spokojnie Pierron z węzełkiem bielizny na plecach. Maheu rzucił się zaraz do niego.
– Odpowiadaj no! Podobno twoja żona śmiała twierdzić o nas, że sprzedaliśmy Katarzynę i zarażeni jesteśmy wszyscy… A cóż tam u ciebie… ha? Co ci płaci ten jegomość za to, że mnie spódnice twej żony?
Perron stał zmieszany, nie rozumiejąc, o co idzie, a żona jego przerażona dźwiękiem głosów straciła głowę, pobiegła do drzwi i wyjrzała, by się przekonać o przyczynie hałasu. Ujrzano ją czerwoną, z rozpiętym kaftanikiem, spódnicą zmiętą, podniesioną i zaczepioną o pasek i Dansaerta w głębi przerażonego, wciągającego pośpiesznie spodnie. Dozorca umknął struchlały, że wieść o tym dojdzie do uszu dyrektora. Pogoniły za nim wrzaski, śmiechy i pogróżki.
– Ha, ha, ha! – wrzeszczała do Pierronki pani Levaque. – Łatwo ci gadać o czystości u innych, moja droga. U ciebie może być czysto, skoro przełożeni godzą się szorować!
– I ty śmiesz mówić o mojej żonie – wrzeszczał Levaque – że śpi z dwoma mężami, jednym pod sobą, drugim na wierzchu? Tak… powiedziano mi, że tak mówiłaś!
Ale Pierronka odzyskała zimną krew i z pogardą słuchała oskarżeń, przeświadczona, że jest najpiękniejsza i najbogatsza ze wszystkich.
– Com mówiła, tom mówiła… dajcie mi spokój!… wy! Co cię obchodzą moje sprawy, bando zazdroszcząca! Kłuje was w oczy, że składam pieniądze? Wynoście się! Możecie pleść do jutra, a mąż mój wie, po co pan Dansaert był u nas dzisiaj.
Pierron rozłościł się także i począł bronić żony. Napastnicy zwrócili się teraz przeciw niemu, zowiąc go zaprzedańcem, szpiegiem, psem gończym Kompanii tuczącym się tłustymi kęsami, którymi opłaca dyrekcja jego łajdactwa. Bronił się. Twierdził, że Maheu wsunął mu w szparę drzwi papier, na którym była wyrysowana trupia główka, dwa piszczele i sztylet, i spór zakończył się bójką mężczyzn, jak zresztą kończyły się zawsze utarczki słowne kobiet, od kiedy głód wprawił wszystkich w nerwowe podniecenie. Maheua i Levaque'a odrywać musiano od Pierrona. Gdy nadeszła Brûlé wracająca z pralni, z nosa jej zięcia płynęła krew. Dowiedziawszy się, o co idzie, rzekła tylko:
– Ten wieprz sprośny ciągle robi mi wstyd!
Opustoszała znów ulica, a kolonia zapadła w ciszę śmiertelną, kurcząc się od głodu i zimna.
– Nie było doktora? – spytał Maheu, powróciwszy.
– Nie – odparła stojąca u okna Maheude.
– A dzieci wróciły?
– Nie.
Maheu począł znowu chodzić po izbie krokiem zwierzęcia oszołomionego uderzeniem w czaszkę, dziadek Bonnemort nawet nie podniósł przez cały czas głowy, a chora Alzira usiłowała nie drżeć, by matce nie zrobić przykrości. Mimo tych usiłowań jednakże szczękały jej głośno zęby i drżała kołdra od nerwowych ruchów drobnego ciałka. Oczy utkwiła w powale, od której odbity poblask śniegu padał na izbę, rozświecając ją niby bladym, księżycowym światłem.
Toczono ostateczny bój z głodem, a ogołocony ze wszystkiego dom poddać się musiał. Po kołdrach poszły do handlarza starzyzną pokrowce z materaców, potem znikły prześcieradła i w ogóle wszystko, co mogło być sprzedane. Jednego wieczora sprzedano za dwa sous chustkę do nosa dziadka Bonnemort. Każdą rzecz opłakiwano, a najwięcej łez pociekło z oczu Maheudy, gdy dnia jednego zawinięte w fartuch wyniosła owo różowe pudełko, podarunek narzeczeński męża, kryjąc się z tym, jak gdyby wynosiła dziecko, by je komuś podrzucić. Nie mieli nic prócz własnej skóry, tak zniszczonej zresztą, że nikt by ni szeląga za nią nie dał. Nie zadawali sobie już nawet trudu szukania ratunku. Wiedzieli, że nie ma dla nich już nadziei ni na naftę do lampy, ni węgli trochę lub parę ziemniaków. Czekali śmierci, oburzała ich jedynie srogość losu, który dotknął Alzirę chorobą jeszcze przed śmiercią głodową.
– Idzie! Idzie! – zawołała Maheude.
Mignęła przed oknami czarna postać, drzwi się otwarły. Nie był to jednak doktor Vanderhagen, ale nowy proboszcz, ksiądz Ranvier. Zdumiał się, znalazłszy dom pozbawiony światła, ciepła, jedzenia. Był już w trzech domach, jak Dansaert z żandarmami robotników, chodził werbować zwolenników. Od progu zaraz począł mówić dobitnym tonem sekciarza.
– Czemu, dzieci moje, nie byliście wczoraj w kościele, mimo że była niedziela? Jesteście w błędzie, Kościół jedynie może was uratować. Obiecajcie, że przyjdziecie w przyszłą niedzielę!
Maheu spojrzał na wchodzącego i dalej chodził ociężałym krokiem nie rzekłszy ni słowa. Maheude odpowiedziała proboszczowi.
– Do kościoła? I po cóż, księże proboszczu? Pan Bóg widocznie drwi sobie z nas! Cóż mu zawiniła ta oto mała, że ją dotknął chorobą? Czyż nie dość już trapił nas głód? Spuścił na nią chorobę właśnie w czasie, gdy nie mogę jej dać filiżanki gorącej herbaty…
Stojąc wyprostowany pośrodku izby, począł mówić. Tłumaczył jak misjonarz dzikim ludziom, że strajk, straszna nędza i ta rozpłomieniona nienawiść do bogatych, to największy tryumf wiary. Oświadczył, że kościół stoi po stronie nędzarzy, że za jego sprawą niedługo odniesie tryumf sprawiedliwość i gniew boży spali na popiół bogaczy. Dzień pomsty nadchodzi. Bogacze samowolnie zajęli miejsce Boga na ziemi, a potem go się wyparli i niesprawiedliwie długo rządzili światem. Biedacy osiągną niewątpliwie należny im udział dóbr doczesnych, ale muszą się oddać w ręce kleru, skupić się dokoła księży, jak maluczcy i ubodzy po śmierci Chrystusa skupili się dokoła apostołów. Jakąż armię wówczas miałby pod swymi rozkazami papież i kler… czegóż by wówczas dokazać nie było można! W jednym tygodniu oczyszczono by świat ze złych, wygnano by bogaczów, poczęłoby się królestwo boże na ziemi, każdy by za pracę otrzymywał sutą zapłatę i zaświtałoby szczęście ludzkości na pracy oparte.
Maheude słuchała i zdawało jej się, że słucha Stefana, prorokującego rychły koniec nędzy. Ale sukienka duchowna nie budziła w niej zaufania, więc odparła:
– Wszystko to bardzo piękne, księże proboszczu, ale ksiądz pewnie posprzeczał się z panami i dlatego tak mówi. Wszyscy tutejsi proboszczowie byli zapraszani do dyrektora i dlatego grozili nam piekłem, gdyśmy domagali się chleba.
Począł mówić znowu, żalił się na nieszczęsne nieporozumienie między Kościołem a ludem. Miotał od czasu do czasu w formie dyskretnej pociski na miejskich księży, biskupów i wysoki kler, opływający w dostatki, obżarty bogactwami, stojący po stronie liberalnej burżuazji, i płakał nad zaślepieniem, które nie pozwala im dostrzec, że to właśnie klasy posiadające wydzierają im bogactwa i władzę. Zbawienie wyjdzie od księży wiejskich, którzy wraz z ludem powstaną i ugruntują królestwo Chrystusa na ziemi. Tak się zapalił, jakby już stał na czele tłumów, wyprostowany, stercząc wysoko ponad morze głów, a oczy tego rewolucjonisty ewangelii rzucały snopy iskier i w mroku izby błyszczały jak oczy kota. Coraz bardziej się unosił, słowa jego stały się niejasne, mistyczne, toteż biedacy go nie zrozumieli, a Maheu zniecierpliwiony począł wreszcie mruczeć:
– Po cóż marnować tyle słów? Mógł ksiądz przekonać nas łatwiej, przynosząc kawałek chleba.
– Przyjdźcie w niedzielę na mszę świętą – krzyknął proboszcz – Bóg nakarmi wszystkich, którzy łakną!
Wyszedł i wstąpił zaraz do Levaque'ów, by i im palnąć kazanie. Tak był zaślepiony i tak wierzył w bliski tryumf Kościoła, że lekceważąc stosunki bieżące, nie zwracając uwagi na to, że jałmużną mógłby był wiele dokazać, z próżnymi rękami biegał od kolonii do kolonii, przeciskając się przez szereg głodomorów. Sam nędzarzem będąc, upatrywał w cierpieniach najsilniejszą gwarancję zbawienia.
Maheu chodził ciągle tam i na powrót po izbie dudniącym krokiem.
Raz rozległo się tylko splunięcie Bonnemorta i potem słychać było już wyłącznie same te kroki. Alzira w gorączce majaczyła ledwo dosłyszalnie, śmiała się, gdyż wydawało jej się, że jest ciepło i grzeje się na słońcu.
– Boże miłosierny – rzekła Maheude, dotknąwszy jej policzków. – Ma teraz znowu gorączkę. Jestem pewna, że ten łajdak nie przyjdzie! Pewnie mu zabronili przyjść.
Mówiła tak o lekarzu, mimo to jednak wykrzyknęła radośnie usłyszawszy, że drzwi się otwierają, ale wnet opadły jej ręce i straciła nadzieję.
– Dobry wieczór! – rzekł Stefan, przezornie zamknąwszy drzwi za sobą.
Przychodził często po kryjomu w nocy do Maheuów, którzy we trzy dni już, po scenach pod dyrekcją, wiedzieli, gdzie się ukrywa. Nie zdradzili tajemnicy i nikt nie wiedział na pewno, co się z nim stało. Krążyły natomiast legendy. Dotąd nie wygasła wiara w jego obietnice, więc opowiadano sobie tajemniczo, że wróci na czele armii z worami złota i ogłosi światu, że ziścił się ideał, że wreszcie zbudowano miasto sprawiedliwości.
Jedni mówili, że widzieli go jadącego karetą z trzema panami w kierunku Marchiennes, inni zapewniali, że jest w Anglii, skąd wróci niebawem. Gdy nieobecność przeciągała się, poczęto tracić zaufanie, a dowcipnisie twierdzili, że siedzi w piwnicy, a Mouquette go grzeje. O stosunkach jego z dziewczyną dowiedziano się i to mu zaszkodziło. Z wolna poczęto odwracać się od niego i chociaż miał jeszcze zwolenników, rozpacz i niema bezsilność mrących z głodu musiała ciągle zwiększać liczbę niechętnych.
– Co za psia pogoda! – rzekł Stefan. – I cóż u was słychać… coraz to gorzej, jak widzę! Mówiono mi, że mały Négrel pojechał do Belgii po robotników. Jeśliby to było prawdą…. przepadliśmy!
Drżał przejęty chłodem tej izby ciemnej, w której domyślać się musiał nędzarzy, do których mówił. Ogarnął go wstręt do nich, jaki ogarnia zawsze ludzi, którzy wydarli się ze swego stanu, ludzi, których subtelniejszymi uczyniła praca myśli i ambitne plany na przyszłość. Co za nędza, co za fetor w tej izbie! przemknęło mu przez głowę. Ścisnęło go w gardle i ledwie rzucił okiem na chorą dziewczynkę, doznał takiego wstrząśnienia, że począł szukać słów, by mówić o podjęciu pracy.
Ale Maheu stanął przed nim i począł gwałtownie.
– Belgijscy robotnicy?… O, nie odważą się na to hultaje! Nie wezmą ich do roboty, gdyż wówczas zniszczylibyśmy kopalnię.
Zakłopotany Stefan tłumaczył, że to teraz niemożliwe, że pod osłoną strzegącego kopalni wojska Belgowie zjadą w dół z łatwością. To rozzłościło Maheua, ściskał pięści i mówił, że nie cierpi czuć za plecami ostrza bagnetu. Więc robotnicy nie są już ludźmi wolnymi, zmusza się ich jak galerników do pracy postrachem nabitej broni. Nawykł do swej kopalni i bolał bardzo nad tym, że od dwu już miesięcy nie może pracować. Toteż myśl o tych obcych, którymi grożono, wydała mu się obelgą nową. Ściskało go też w gardle na myśl, że już mu zwrócono książkę robotniczą.
– Właściwie nie wiem – dodał – czemu się złoszczę. Pewne jest i tak, że nie należę już do całej sprawy. Oddali mi książkę… wygonią stąd i zdechnę pod płotem. Taki będzie koniec wszystkiego.
– O, tym się nie trap – odparł Stefan – dobry robotnik to rzecz rzadka, wezmą na powrót twą książkę, gdy tylko zechcesz.
Zdumiał się, słysząc śmiech Alziry. W ciemności dostrzegł tylko sylwetkę Bonnemorta. Ta wesołość chorego dziecka przejęła go dreszczem. To już za wiele, jeśli dzieci z tego powodu też musiały umierać.
Drżącym głosem rzekł więc:
– Widzisz sam… tak dalej iść nie może… musimy kapitulować!
Maheude siedząca dotąd cicho porwała się z siedzenia i poczęła krzyczeć, jakby była mężczyzną:
– Co? To… ty to mówisz? A do stu tysięcy diabłów!…
Chciał przytoczyć powody, ale nie dała mu mówić.
– Nie powtarzaj tego… albo, mimo że jestem kobietą… dam ci w twarz! Przez dwa miesiące głodowaliśmy, wysprzedałam wszystko, dzieci mi się pochorowały… i to wszystko miałoby być daremne? Niesprawiedliwość i wyzysk miałyby się rozpocząć na nowo? Gdy pomyślę o tym, krew we mnie kipi. Nie! Nie! Raczej podpalę dom i wyzabijam wszystkich, niżbym się miała poddać!
Dzikim gestem wskazała na męża:
– Słuchaj, gdyby mąż mój zgodził się wrócić do pracy, stanęłabym na środku drogi, wobec wszystkich napluła mu w twarz i powiedziała, że jest nikczemnikiem!
Stefan nie widział Maheudy w ciemności, ale bił od niej taki żar, jak od zwierzęcia dzikiego gotowego szarpać. Cofnął się więc zdumiony wściekłością, którą wywołał. Nie mógł poznać dawnej Maheudy wyrzucającej mu jego gwałtowność, nie życzącej nikomu śmierci. Teraz nie słuchała rozsądnych wyjaśnień i dowodów i chciała wszystkich dokoła mordować. Teraz nie on, ale ona politykowała, chciała zmieść z powierzchni ziemi burżuazję, chciała republiki i gilotyny, by świat oczyścić z bogaczy tuczących się krwawą pracą nędzarzy.
– Tak… – wołała – rozdzierałabym ich własnymi rękami! Dość nędzy, dość cierpień, na nas teraz kolej… wszak sam to mi mówiłeś! Gdy pomyślę o wszystkich minionych pokoleniach naszej rodziny, które żyły w nędzy z ich łaski, i moich dzieciach i wnukach, które dręczyć będą, szał mnie ogarnia i szukam noża! Głupstw tylko narobiliśmy przed paru tygodniami! Trzeba było zniszczyć całe Montsou, nie zostawić kamienia na kamieniu!… I wiesz co… wiesz, czego żałuję? Oto tego, żeśmy przeszkodzili dziadkowi, gdy chciał zadusić córkę tych łajdaków z Piolaine! Moje dzieci także giną z ich winy!
Słowa te padały w mroku niby ciosy siekiery. Niebo otworzyć się nie chciało biedakom, promienny ideał zmieniał w truciznę zakażającą ich mózgi.
– Nie zrozumieliście mnie – mógł wreszcie wtrącić zabierający się do odejścia Stefan – chciałem mówić o ugodzie z Kompanią. Wiem, że kopalnie ponoszą ogromne straty z powodu strajku i z pewnością ugoda doszłaby do skutku.
– Nie, nic z tego! – krzyknęła.
W tej chwili wrócił Henryś i Lenora z próżnymi rękami. Jakiś pan dał Lenorze wprawdzie dwa sous, ale poczęła się bić z bratem i pieniądz upadł w śnieg. Jeanlin szukał też razem z nimi, ale nie znaleźli monety.
– A gdzież Jeanlin?
– Poszedł, mamo! Powiedział, że ma różne interesy do załatwienia.
Stefan słuchał, a serce mu się ścisnęło boleśnie. Niedawno jeszcze Maheude groziła, że pozabija dzieci, gdyby żebrać się ośmieliły, a teraz wysyłała je sama i mówiła, że wszyscy górnicy powinni iść na żebry raczej niż podjąć pracę.
Malcy wrócili głodni, chcieli jeść. Nie mogli pojąć, czemu nie dadzą im jeść. Płacząc, włóczyli się po izbie i potrącali nogi umierającej siostry, która jęczała z cicha. Matka biła na oślep po ciemku, chcąc ich ukarać. Ale gdy płakali coraz to głośniej, zapłakała sama. Siadła na ziemi przy tapczanie, objęła Alzirę, dzieci przytuliły się do niej i wszyscy czworo płakali rzewnie i długo. Przez łzy Maheude powtarzała raz po raz:
– O! mój Boże, czemuż nie zabierzesz wszystkich? Weź nas z litości! Połóż kres nędzy!
Dziadek siedział nieruchomy jak stary, nieczuły na wiek pień drzewa, a Maheu, nie odwracając głowy, chodził po izbie jednostajnym krokiem.
Nagle drzwi się otwarły i wszedł doktor Vanderhaghen.
– Tam do licha! – rzekł. – Trochę światła nie zaszkodziłoby wam na oczy! Prędko… śpieszno mi!
Jak zawsze mruczał i dziś gniewnie znużony nadmierną pracą. Miał zapałki, więc Maheu świecił jedną po drugiej i przy tym świetle lekarz badał chorą. Wydobyte z kołdry wątłe dziecko wyglądało jak mały wróbelek zamierający na śniegu. Tylko wielki jej garb widać było, reszta nikła wobec niego. Nieprzytomna, wzrokiem umierającej wodziła dokoła i śmiała się cicho, a ręce założone na piersiach drgały nerwowo. Matka poczęła uskarżać się na los wydzierający jej to najinteligentniejsze dziecko i pomoc w gospodarstwie, ale przerwał jej lekarz gniewnie.
– Patrz! Umiera! Ten biedny malec umiera z głodu. O, nie ona jedna zresztą! Przed chwilą widziałem to samo w sąsiedztwie. I na cóż mnie wzywacie? Cóż ja wam mogę poradzić? Mięsa wam trzeba i na tym koniec!
Maheu puścił zapałkę parzącą mu palce i ciemność zapadła, otulając całunem ciepłe jeszcze zwłoki. Lekarz wybiegł szybko. Słychać było już tylko łkanie Maheudy, powtarzającej w zapamiętaniu:
– O mój Boże! Czemuż nie zabierzesz nas wszystkich? Weź nas z litości. Połóż kres nędzy!