Kitabı oku: «Germinal», sayfa 31
– Wracajmy! – rzekła pani Hennebeau, zwracając się do powozu.
Ale Janka i Łucja sprzeciwiły się. Jak to, już? A szkic jeszcze nie skończony! Wolały zostać. Ojciec przywiezie je wieczorem na obiad. Pan Hennebeau wsiadł więc z żoną do karety, gdyż chciał rozmówić się z Négrelem.
– My zaraz jedziemy za wami – powiedział pan Gregoire, zboczymy tylko do kolonii robotniczej i będziemy za pięć minut w Requillart.
Wraz z Cecylką i panią Gregoire wsiadł do powozu, który skierował się do wsi.
Państwo Gregoire'owie chcieli wykonać akt dobroczynności. Śmierć Zachariasza napełniła litością ich serca dla rodziny Maheuów, o której wszędzie mówiono. Nie żałowali tego rozbójnika Maheua, tego mordercę, którego rozstrzelać musiano, ale tym więcej litowali się nad matką. Ach, biedna kobieta! Mąż zabity, syn uległ wypadkowi, córka pod ziemią, może już martwa, a w dodatku chory starzec, dziecko okaleczałe skutkiem wypadku i wreszcie córka zmarła z głodu podczas strajku. Chociaż sami przeważnie winni byli temu wszystkiemu i dobrze im się stało za to, że mieli te przeklęte przekonania rewolucyjne, państwo Gregoire'owie przebaczyli im jednak i na dowód tego sami chcieli ich wesprzeć. Pod siedzeniem powozu mieściły się dwa wielkie, starannie owinięte pakiety.
Stara jakaś kobieta wskazała furmanowi mieszkanie Maheudy. Ale daremnie pukano do drzwi, daremnie bito nawet pięściami. Dom wyglądał jak wymarły czy opuszczony od dawna.
– Nie ma nikogo – rzekła Cecylka. – A to okropne! Cóż począć teraz z tymi wszystkimi rzeczami.
Nagle otwarły się drzwi sąsiednie i ukazała się Levaque.
– O, to pan dobrodziej, pani dobrodziejka i panienka! – zawołała. – Proszę wybaczyć, sąsiadka wyszła do Requillart!
Z wielką gadatliwością poczęła rozwodzić się nad całą historią kładąc ciągle nacisk na to, że wzięła do siebie Lenorę i Henrysia, gdyż trzeba sobie wzajem pomagać. Dostrzegła pakiety i sprowadziła opowiadanie na swą córkę, na własną nędzę. Wreszcie rzekła z wahaniem.
– Mam klucz. Jeśli wielmożni Państwo chcą wejść… dziadek jest w domu.
Spojrzeli zdumieni. Jak to, jest w domu i nie odezwał się, gdy pukali. Gdy Levaque otwarła drzwi, stanęli osłupiali w progu.
Przy ostygłym dawno kominie siedział na krześle Bonnemort, z oczami bezmyślnie wlepionymi w przestrzeń. Izba bez zegara i szaf wydała się teraz jeszcze większa. Nie było tu nic prócz krzesła Bonnemorta i portretu cesarza i cesarzowej uśmiechających się ze ściany głupkowato. Starzec nie ruszył się na widok ludzi, nie widział ich pewnie wcale. Siedział, a u nóg jego stała miseczka z popiołem, w którą spluwał od czasu do czasu.
– Nie zważajcie na niego, Wielmożni Państwo! – mówiła uprzejmie Levaque. – Musiało mu się coś popsuć w głowie, bo od dwu tygodni nie mówi.
Bonnemortem wstrząsnął głęboki, gdzieś z brzucha idący kaszel. Splunął w miseczkę i zapadł w poprzednią nieruchomość.
Wzruszeni do żywego i pełni odrazy, Gregoire'owie szukali jednak jakiegoś przychylnego słowa.
– No, mój poczciwcze! – rzekł pan Gregoire – musiałeś się przeziębić!
Starzec ni drgnął. Nastała przykra cisza.
– Powinna by wam Maheude zgotować ziółek! – dodała pani Gregoire.
Znowu cisza.
– Wiesz, ojczulku – odezwała się Cecylka – mówiono nam, że jest chory. Zapomnieliśmy o tym…
Urwała zmieszana. Postawiwszy na stole talerz z kawałkiem pieczonego mięsa i dwie flaszki wina, wyjęła z drugiego pakietu parę wielkich trzewików. Był to prezent dla starca, ale nie śmiała go wręczyć, widząc opuchłe nogi biedaka. Pewnie nie będzie już mógł chodzić.
– Ha… – podjął znów pan Gregoire jowialnie – trochę spóźniony prezent, prawda, mój stary? Ale to nic… to się zawsze przyda w domu… co?
Bonnemort nie drgnął, na kamiennej jego twarzy nie było żadnego wyrazu.
Cecylka postawiła trzewiki pod ścianą, ale mimo że uczyniła to ostrożnie, gwoździe stuknęły głośno o podłogę i trzewiki dalej wprawiały Gregoire'ów w zakłopotanie.
– O, on za to nie podziękuje – rzekła Levaque łakomie patrząc na trzewiki – to stracony trud.
Poczęła mówić i usiłowała ściągnąć Gregoire'ów do swego mieszkania w nadziei pobudzenia ich do litości. Nagle wpadł jej pomysł. Poczęła wysławiać grzeczność i inteligencję Lenory i Henrysia. Ach, co to za dzieci! Odpowiadają na wszelkie pytania i dadzą wszelkie wyjaśnienia.
– Chcesz wstąpić na chwilkę, moje dziecko? – spytał pan Gregoire córki, rad wyjść stąd jak najprędzej.
– Zaraz przyjdę za wami! – odparła.
Została sama z Bonnemortem, powstrzymało ją jakieś wspomnienie. Gdzież to widziała tę twarz nagą, kwadratową, pokrytą plamami węgla? Nagle przypomniała sobie chwilę, gdy otoczył ją wrzeszczący, rozszalały tłum, gdy uczuła na szyi zimne, wielkie ręce chorego zwierzęcia. Tak, to był on. Poznała teraz leżące na kolanach wielkie ręce górnika, w których spoczywa cała jego siła. Bonnemort począł się jakby budzić ze snu, spostrzegł ją i począł przyglądać się. Na białą jego twarz buchnęła krew, oczy zapałały, twarz przeszył spazm. Wstał i stali tak przed sobą jak skamieniali, ona rumiana, tłusta, świeża, rozkwitła skutkiem próżniaczego życia, on zniekształcony wodną puchliną, obrzydliwy, wstrętny jak parszywy kot, dziedzicznie od pokoleń uwsteczniony w rozwoju przez sto lat pracy i głodu…
Gdy po dziesięciu minutach Gregoire'wie, zdziwieni, że Cecylka nie przychodzi, stanęli w progu, wydali okrzyk przerażenia. Na ziemi leżała ich córka uduszona, z posiniałą twarzą i czerwonymi odciskami olbrzymich palców na szyi. Bonnemort, nie mogąc się utrzymać na obumierających nogach, padł obok niej i nie mógł wstać. Przewrócił miseczkę i czarne plwociny obryzgały wszystko dokoła. Pod ścianą nietknięte stały trzewiki, a ponad nimi cesarz i cesarzowa uśmiechali się głupkowato.
Nie udało się nigdy dowiedzieć, jaki miała przebieg sprawa, czemu się Cecylka zbliżyła do starca i jak mógł wstać, by ją chwycić za szyję! Pewnie chwyciwszy raz, dusił bez przestanku, tak że nie wyrwał się ni jeden okrzyk, dusił do ostatniego tchu, a potem padł wraz ze swą ofiarą na ziemię. W ten sposób tylko mogło się stać, że nie posłyszano nic w sąsiedztwie poprzez cienki mur domu. Zajście przypisano nagłemu wybuchowi szału lub żądzy morderczej na widok białej szyi dziewczyny. Nikt nie przypuszczał takiej dzikości w chorym starcu, który przez całe życie odznaczał się wielką uległością i nigdy nie hołdował nowym ideom. Jakaś jemu samemu nieznana nienawiść rosła w nim, wzbierała i wybuchła nagle. Tak, było to morderstwo popełnione przez idiotę.
Gregoire'owie klęczeli i szlochali nad zwłokami córki, targani strasznym bólem. Zabito ich dziecko, owo długo oczekiwane dziecko, które otaczali miłością i wygodami, koło łóżka którego chodzili na palcach, dziecko, które nigdy nie wydawało im się dość odżywione, tłuste, zdrowe. Była to ruina całej ich egzystencji, całego życia!
Levaque przerażona wykrzyknęła:
– Ach, stare bydlę! Ładną rzecz zrobiłeś! Boże miłosierny, kto by się był spodziewał!… Maheude przyjdzie aż wieczór!… Czy może pójść po nią?
Zrozpaczeni Gregoire'owie nie odpowiadali.
– Prawda, lepiej będzie, gdy po nią skoczę? – rzekła Levaque. – Idę!
Ale wpadły jej w oczy trzewiki. Cała kolonia była poruszona, ciśnięto się już u drzwi. Pewnie ktoś skradnie trzewiki. A przy tym, nie ma ich komu nosić u Maheuów. Ostrożnie zabrała i wyszła. Może będą dobre dla Bouteloupa, myślała wychodząc.
W Requillart państwo Hennebeau i Négrel czekali długo na Gregoire'ów. Négrel opowiadał o pracach ratunkowych. Spodziewano się tego jeszcze wieczora dostać się do zasypanych, ale pewnie znajdzie się jedynie trupy, bo od paru dni nie słychać pukania. Poza inżynierem siedząca Maheude słuchała, blada śmiertelnie. Wtem nadbiegła Levaque i powiedziała jej, co zrobił stary. Maheude machnęła niecierpliwie ręką, ale wstała i poszła.
Pani Hennebeau była bliska omdlenia, gdy się dowiedziała. Ach, cóż za ohyda! Ta biedna Cecylka, dziś jeszcze tak świeża i pełna życia! Pan Hennebeau musiał ją zaprowadzić na chwilę do mieszkania Mouque'a i drżącymi rękami rozpinał gorset. Buchnął zeń zapach piżma. Zalana łzami objęła za szyję Négrela, zmartwionego wypadkiem, udaremniającym jego małżeństwo. Mąż słyszał, jak lamentowali oboje. Dla niego było to wyzwoleniem i uspokojeniem. To nieszczęście sprowadzało wszystko do dawnego, a pan Hennebeau rad był, że nie stracił siostrzeńca i nie musi się bać stangreta.
V
Nieszczęśliwi pozostawieni na dnie kopalni krzyczeli z trwogi, a woda sięgała im już do pasa. Huk wody ogłuszał ich, spadające belki dawały wrażenie, że świat się wali, a największą męką był im wrzask zamkniętych koni. Było coś strasznego w tym ryku zwierząt szarpanych strachem śmiertelnym.
Mouque puścił Batailla. Koń stał drżąc i spoglądając na wzbierającą wodę. Hala napełniała się szybko, a trzy wiszące jeszcze u sklepienia lampy oświetlały zielone nurty. Nagle koń, poczuwszy lodowatą wodę na grzbiecie, rzucił się galopem i zniknął w ciemnych galeriach.
Ludzie pobiegli za nim w ślad.
– Tu nie ma nadziei! – krzyknął stary Mouque. – Spróbujmy wyjść przez Requillart!
Pobiegli pędzeni myślą, że wyjść zdołają przez starą, opuszczoną kopalnię, jeśli zdążą tam przed wodą. Dwudziestu górników biegło sznurem, trzymając lampy wzniesione w górę, by ich nie pogasiła woda. Szczęściem galeria wznosiła się lekko i szli jakieś dwieście metrów walcząc z falą, która jednak nie przybierała. Stare, zapomniane legendy górnicze przychodziły na myśl biedakom i zaklinali ziemię, by się nie mściła. Tak, była to bowiem zemsta ziemi, której żyłę przecięto, zalewała ich nie woda, ale krew ziemi. Jakiś stary górnik mruczał dawne modlitwy i wyginał w tył wielki palec ręki, by zakląć duchy ciemności.
Na pierwszym rozstaju poczęto się spierać. Mouque zaklinał, by szli na lewo, inni upierali się, by skrócić drogę i udać się na prawo. Stracono minutę.
– Co mi tam! – krzyknął Chaval. – Róbcie, co chcecie, ja idę tu! – Zwrócił się w prawo, dwaj pomocnicy poszli za nim, a inni pobiegli za ojcem Mouque'em, który wzrósł w Requillart i znał je na pamięć. Ale on sam począł się wahać, którędy iść. Strach mącił myśli, a najwytrawniejsi nawet nie poznawali chodników i widzieli wszystko jak przez mgłę. Przy każdym rozstaju namyślano się, a przecież trzeba było się śpieszyć.
Stefan szedł na końcu powstrzymywany przez zdrętwiałą ze strachu Katarzynę. On byłby zwrócił się w prawo jak Chaval, ale narażając się na śmierć rozdzielił się z nim. Z wolna ludzie nikli w różnych chodnikach i już tylko kilku szło za starym Mouque'em.
– Obejmij mnie za szyję, poniosę cię! – rzekł do Katarzyny Stefan, czując, że słabnie.
– Nie, zostaw mnie – odparła – już nie mogę! Wolę zginąć zaraz. – Zostali o pięćdziesiąt kroków za innymi i Stefan wziął Katarzynę na plecy, mimo iż się opierała. Nagle przed nimi zapadło się sklepienie galerii, spadł ogromny blok i zatarasował przejście. Woda przemoczyła już skały i poczęły się zasypywać chodniki. Musieli wracać, a nie wiedzieli, w którym kierunku idą, znikła nadzieja wydostania się przez Requillart. Cały ratunek polegał jeszcze na wydostaniu się do chodników wyższych, gdzie im pośpieszą może z pomocą, gdy woda opadnie.
Stefan poznał wreszcie pokład Wilhelma.
– Dobrze! – wykrzyknął. – Wiem już, gdzie jesteśmy! Na Boga, byliśmy na dobrej drodze, ale teraz już przepadło. Słuchaj, teraz pójdziemy prosto i przez komin dostaniemy się do górnych sztolni.
Woda sięgała im piersi, więc posuwali się bardzo powoli. Dokąd było światło, dało się jeszcze wytrzymać, więc zgasili jedną lampę, by zaoszczędzić oliwy. Dotarli nareszcie do pionowego komina, gdy doszedł ich hałas. Obejrzeli się. Czyżby to byli górnicy, którym spadające bloki zatamowały przejście? Coś nadbiegało z tyłu w pianie wodnej. Wydali okrzyk, widząc pędzącą chodnikiem zbyt ciasnym białą masę.
Był to Bataille. Rzucił się do ucieczki i galopował chodnikami. Znał dobrze drogi tego podziemnego miasta, w którym mieszkał od jedenastu lat. Biegł, biegł, pochylając się i wąsko stawiał nogi w tych przesmykach, które wypełniał niemal swym ciałem. Biegł ciągle dalej, nie wahając się na rozstajach. Dokąd biegł? Może tam, gdzie się urodził, do młyna nad brzegami Skarpy, ku temu czemuś, co świeciło wysoko na niebie? Chciał żyć, pamięć mu wróciła w tym wysiłku ku życiu i zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem równi. Biegł, by znaleźć jakąś dziurę, jakiś otwór, którym by wydostać się mógł na słońce. Opanowało go oburzenie na ciemności i tę kopalnię, która więziła go, a teraz groziła nawet śmiercią. Pędził, a woda biła go po nogach i krzyżu. Ale im dalej się zapędzał, tym węższe były chodniki, tym więcej zesuwały się ściany, aż wreszcie począł się ocierać bokami o drewniane szalowanie. Nie zważając na to pędził zostawiając na ścianach płaty skóry.
Stefan i Katarzyna ujrzeli, jak niedaleko już od nich zaklinował się w skały. Padł, złamał obie przednie nogi, ostatnim wysiłkiem powlókł się jeszcze parę metrów, ale nie mógł się zmieścić i został tak wciśnięty, konający. Wyciągnął okrwawioną szyję i przerażonymi oczyma szukał jeszcze wyjścia. Woda przewaliła mu się przez głowę. Wydał okrzyk, ten sam okrzyk, z jakim poginęły inne konie w stajni. Był to straszliwy, protestujący przeciw śmierci wrzask zwierzęcia ginącego pod ziemią, z dala od słońca. Wrzeszczał ciągle. Nie było to rżenie, ale przerywany dławieniem się wodą jęk, który przeszedł niebawem w odgłos, jaki wydaje beczka napełniana, a potem nastała cisza.
– Weź mnie stąd! Boję się! Weź mnie! – wołała Katarzyna.
Widziała śmierć. Zapadanie się szachtu, woda, bloki lecące z góry, nic nie napełniło jej takim strachem, jak śmierć konia, jego krzyk, który brzmiał jej ciągle w uszach, tak że drżała na całym ciele.
– Weź mnie stąd! Weź mnie stąd! – wołała.
Porwał ją na ręce i poniósł. Czas też był najwyższy, bo gdy docierali do komina, woda sięgała im już karków. Musiał ją podtrzymywać, bo nie miała siły trzymać się stemplowania. Ale gdy dotarli do pierwszego poprzecznego chodnika, mogli trochę odetchnąć, gdyż nie było w nim jeszcze wody. Nie dała długo na siebie czekać, musieli iść dalej. Godzinami wspinali się, pędzeni od piętra do piętra przez wodę. Na szóstym, woda się zatrzymała i przez chwilę zdawało się, że opada nawet, ale niedługo poczęła znów szybko przybierać, a oni poszli wyżej na siódme i ósme piętro. Ponad sobą mieli jeszcze jedno tylko i z trwogą patrzyli na podnoszące się zwierciadło wody. Jeśli nie opadnie, to zginą, jak Bataille, zduszeni o sklepienie, z płucami zalanymi.
Co chwila zapadały się chodniki, całą kopalnię opanował jakby wir, a wnętrzności jej pękały pod naporem wody. Powietrze ściśnione na końcach galerii rozrywało skały i wydostawało się z hukiem eksplozji. Podobny łoskot wstrząsać musiał ziemią w okresie formowania się jej skorupy. Dawna, podziemna walka rozgrywała się tu na nowo. Tak dziać się też musiało czasu potopu, który zalał ziemię i stworzył góry i doliny.
Katarzyna ogłuszona łoskotem składała ręce i prosiła:
– Nie daj mi umrzeć! Weź mnie stąd!
By ją uspokoić, przysięgał Stefan, że woda nie przybiera już, że uciekają już od sześciu godzin, więc pomoc nadejdzie lada chwila. Mówił: sześć godzin, choć nie mógł obliczyć czasu. W rzeczywistości zużyli cały dzień na wdzieranie się z piętra na piętro.
Przemoczona, drżąca, spoczęła tu przez chwilę, rozebrała się, nie czując wstydu, wykręciła z wody odzież i ubrała się na powrót, by ją na sobie wysuszyć. Była bez trzewików, więc Stefan zmusił ją do wdziania jego sabotów. Mogli teraz spocząć, więc skręcili knot lampy, tak że błyszczał tylko jak w lampce nocnej. Ale szarpiący ból w żołądkach przypomniał im o jedzeniu, o czym zapomnieli. Nie zjedli dotąd swej kanapki, znaleźli ją przesiąkłą wodą, zamienioną w papkę i Katarzyna wpadła zaraz w gniew, gdy Stefan nie chciał wziąć połowy. Gdy zjedli, dziewczyna śmiertelnie znużona zasnęła zaraz snem kamiennym. Stefan spać nie mógł, siadł, oparł głowę na rękach i drzemał.
Ile godzin tak minęło, nie wiedział. Jedno wiedział tylko, to mianowicie, iż od chwili w otworze sztolni ukazała się czarna, ruchliwa woda. Z początku zjawiły się na ziemi wężyki, potem dziwaczne kształty jakby zwierza pełzającego, a wreszcie woda oblała nogi śpiącej. Przerażony wahał się jeszcze, czy ją zbudzić, czy wyrwać ją okrutnie z tej szczęśliwej nieświadomości. Może śniła, że chodzi po łące, że jest wiosna? Zresztą dokądże uciekać? Myślał, i nagle przypomniał sobie, że ta droga w pokładzie Wilhelma ma połączenie w górze z poziomą galerią wiodącą do górnej hali zjazdowej najwyższego piętra. A więc było wyjście! Pozwolił jej spać jeszcze chwilę, a potem uniósł lekko. Zadrżała:
– A więc znowu zaczyna się! – wyjąknęła.
– Nie, uspokój się! Przysięgam ci, jest wyjście!
By wyjść, musieli się zanurzyć po szyję w wodzie, potem poczęli się znowu wspinać w górę kominem wyłożonym drzewem. Zrazu chcieli uwiązać się na linie, na której zwisał jeden wózek, ale nie uczynili tego z obawy, że ściągnie drugi z góry i zginą od uderzenia. Zrezygnowawszy więc z pomocy, wspinali się, raniąc sobie palce na belkach. Stefan szedł z tyłu i podtrzymywał Katarzynę głową, ile razy ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Ale po jakimś czasie trafili na drzazgę belki zamykającą przejście. Ziemia w tym miejscu ustąpiła ciśnieniu, droga była zamknięta. Szczęściem, właśnie do tego miejsca przypierał poziomy chodnik boczny i zaraz też dostali się do niego.
Zdziwili się, ujrzawszy nagle światło. Jakiś człowiek krzyknął ze złością:
– A co… jak widzę… więcej jest jeszcze na świecie durniów podobnych do mnie!
Był to Chaval, któremu rumowisko zamknęło drogę, tak że musiał się tu wrócić. Dwaj chłopcy, którzy poszli za nim, zostali po drodze ze zgniecionymi czaszkami, a Chaval ranny w łokieć miał jednak odwagę podpełznąć do nich, przeszukać im kieszenie i zabrać lampy. Ledwie to skończył, powała runęła i galeria za jego plecami zamknęła się.
Zaraz poprzysiągł sobie nie dzielić się zapasami z tymi nowymi przybyszami. Prędzej dałby się zabić, niż to miałby uczynić. Potem poznał przybyłych i zjadliwy uśmiech zjawił się na jego ustach.
– A, to ty Katarzyno! – zawołał. – Więc masz już dosyć swobody i wracasz do swego męża! Dobrze, dobrze, potańczymy sobie razem.
Udawał, że nie widzi Stefana, który zmartwiony spotkaniem osłaniał tulącą się doń dziewczynę. W końcu musiał się jednak pogodzić z sytuacją i spytał Chavala spokojnie, jakby się rozstali przed chwilą w najlepszej zgodzie.
– Nie wiesz, czy nie można by przejść dołem przez sztolnie?
Chaval drwił:
– Ach, przez sztolnie! Zapadły się, a my siedzimy w pułapce, pomiędzy dwoma murami… Mimo to, jeśli jesteś dobry nurek, spróbuj… I owszem…
W istocie woda podnosiła się coraz wyżej, słychać było jej plusk, odwrót był odcięty. Chaval miał słuszność, siedzieli w pułapce, na końcu galerii zamkniętej z przodu i z tyłu obsuniętymi skałami. Nie było stąd wyjścia.
– Widzę, żeś się namyślił zostać! – ciągnął Chaval dalej drwiąco. – I jest to zupełnie rozsądna myśl. Siedź tylko cicho, ja zapewne cię nie zaczepię. Wystarczy tu miejsca na dwu, zresztą wnet pokaże się, który z nas zdechnie, bo o pomocy, zdaje mi się, nie ma mowy.
Stefan odezwał się znowu:
– Może by pukać… sądzę, że mogliby usłyszeć.
– Już się zmęczyłem pukaniem… ale spróbuj… ot tam jest kamień!
Stefan, podniósł odłupany już przez Chavala kawałek piaskowca i począł w głębi galerii pukać sygnał górniczy, używany w razie niebezpieczeństwa. Potem przywarłszy uchem do ściany nadsłuchiwał. Próbował ze dwadzieścia razy, ale zawsze nadaremnie.
Chaval tymczasem udawał, że z zimną krwią urządza się w nowym mieszkaniu, ustawił swe trzy lampy pod ścianą i zostawił tylko jedną zapaloną, dwie bowiem musiały służyć na potem, później ułożył na belce dwa bochenki chleba. Był to jego bufet, z którego czerpiąc oszczędnie, mógł liczyć na przetrzymanie dwu dni bez zbytniego głodu. Obrócił się do Katarzyny i rzekł:
– Rozumie się, gdyby ci się bardzo jeść chciało, to powiedz… połowa jest twoja.
Milczała. Nieszczęście jej doszło dopiero teraz do ostatnich granic. Znowu byli obok niej obaj.
Poczęło się straszne życie we troje. Siedząc niedaleko siebie na ziemi, nie przemówili długo ni słowa, tylko na gest jednego, drugi zgasił swą lampę, słychać było jedynie plusk wody i grzmoty oddalone zwiastowały zapadanie się ostatnich chodników kopalni. Katarzyna, zaniepokojona spojrzeniami Chavala, położyła się przy Stefanie. Zafrasowali się tylko, gdy trzeba było otworzyć lampę, by zapalić drugą. Ale cóż to szkodzi, lepiej zginąć od razu, pomyśleli i otwarli. Nic się nie stało, nie było gazów. Położyli się znowu i leżeli przez parę godzin.
Na szelest zwrócili głowy i spostrzegli, że Chaval zabiera się do jedzenia. Ułamał kawałek chleba i żuł go powoli, walcząc z żądzą połknięcia wszystkiego. A oni patrzyli nań szarpani głodem.
– Więc nie chcesz? – spytał Chaval Katarzyny. – Źle robisz!
Spuściła oczy, by nie ulec pokusie. Bolało ją tak w żołądku, że miała pełne łez oczy. Ale wiedziała, czego Chaval chce. Już tego ranka, gdy wróciła do roboty, musnął ją wąsami po karku. Zazdrość go poczęła trapić, pożądał jej, widząc ją u boku innego. W oczach jego ujrzała znane sobie dobrze błyski, które poznała po raz pierwszy wówczas, gdy obił ją pięściami, zarzucając, że ma stosunek miłosny z lokatorem matki. A drżała na myśl, co się stanie, gdyby się doń zbliżyła. Rzuciliby się na siebie w tej norze, gdzie byli zamknięci we troje.
Stefan umarłby raczej, niż miałby prosić Chavala o kawałek chleba. Milczenie ciężyło im teraz strasznie, jednostajnie płynące minuty beznadziejnie długimi zdały im się wiekami.
Już cały dzień siedzieli razem, druga lampa poczęła gasnąć, zapalili trzecią.
Chaval rozłamał drugi chleb i zamruczał:
– Chodźże, głupia!
Katarzynę wstrząsnął dreszcz. Stefan odwrócił się, by jej nie krępować. Gdy się nie ruszała, szepnął wreszcie:
– Idź!
Popłynęły jej z oczu łzy tłumione dotąd, płakała długo i nie miała nawet siły wstać, nie wiedziała już, czy się jej chce jeść, gdyż ból szarpał całym jej ciałem. Stefan wstał, chodził po galerii, pukał bez skutku i miotał się wściekły, że los zmusił go przeżyć resztkę życia tutaj, razem z przeklętym rywalem. Czyż nie było nawet tyle miejsca, by zginąć z dala od siebie? Zrobiwszy dziesięć kroków, musiał zawracać, by nie natknąć się na tamtego. Ach, a ta nieszczęśliwa dziewczyna, myślał, czyż aż do grobu mieli się spierać o nią. Stanie się własnością tego, kto przeżyje, a on przeżyje, ten drab, i zabierze mu ją. Godziny mijały, było coraz to nieznośniej i powietrze zatruwały wyziewy wydzielin, gdyż musieli wszyscy załatwiać w galerii swe potrzeby naturalne. Dwa razy rzucał się Stefan na skały, jakby je chciał rozbić pięściami.
Minął znowu dzień, Chaval siadł obok Katarzyny i podzielił się z nią resztką chleba. Żuła go powoli, a Chaval za każdy kęs kazał sobie płacić jakąś czułością, opanowany żądzą posiadania jej tu, w oczach tamtego. Nie broniła się wyczerpana, ale gdy Chaval chciał ją posiąść, jęknęła:
– Puść, gnieciesz mnie!
Stefan, który się odwrócił do ściany, by nie widzieć, zerwał się na równe nogi.
– Puść ją, do stu tysięcy!…
– Cóż cię to obchodzi? – spytał Chaval. – Ona jest moją żoną i basta!
I znowu tulił ją do siebie, wyzywająco przyciskał wąsy do jej ust.
– Proszę cię, wynoś się! – mówił do Stefana. – Zrób nam tę przyjemność i patrz na ścianę, gdy będziemy oddawali się czułościom małżeńskim.
Stefan wrzasnął rozszalały z gniewu:
– Puść ją albo cię zabiję!
Chaval wstał prędko, gdyż po syczącym tonie w głosie Stefana poznał, że chce zrobić raz koniec wszystkiemu. Śmierć szła zbyt powoli, przedtem jeszcze jeden musiał ustąpić miejsca drugiemu. Był to stary spór, wytoczony tylko na nowo tu, pod ziemią, gdzie obaj niedługo spoczną obok siebie. Mało było miejsca, nie mogli nawet podnieść pięści, nie kalecząc ich o ściany i o powałę.
– Pilnuj kości! – krzyknął Chaval. – Tym razem ja ciebie położę!
Stefana opanował szał, oczy mu zaszły krwią, a piersi rozpierała żądza mordercza, fizyczna potrzeba, wyrywająca się zeń mimo woli pod parciem dziedzicznego przymusu. Chwycił ze ściany, kruchej w tym miejscu, wielki kawał łupku, obruszył go, wydarł i naraz obu rękami cisnął, a złom skalny roztrzaskał się na czaszce Chavala.
Chaval, który nie miał czasu uskoczyć, padł na twarz, mózg trysnął z jego czaszki na sklepienie, a pod ciałem utworzyła się natychmiast wielka kałuża krwi. Lampa drżącym światłem oświetlała teraz zwłoki na ziemi, podobne do bryły węgla.
Stefan pochylony naprzód patrzył na trupa. Więc stało się, zabił. W myśli stanęły mu walki, które z sobą toczył, daremne zwalczanie jadu, drzemiącego w jego organizmie, jadu alkoholu. Dziś był tylko z głodu pijany, ale dawny szał pijacki rodziców zrobił swoje. Włosy mu powstały na głowie na widok dokonanej zbrodni, ale serce wbrew wszystkiemu biło radośnie. Zaspokoiło potrzebę dawną, trawiącą. W końcu uczuwał dumę, dumę zwycięzcy. Zjawił mu się zabity przez dzieciaka mały szyldwach. Tak, i on zabił.
Ale Katarzyna wydała okrzyk przerażenia.
– Boże! Zabity!
– Żal ci go? – spytał dziko.
Bąkała coś, zachwiała się i padła mu w ramiona, wołając:
– Zabij mnie! Zabij siebie! Gińmy!
Trzymała go za szyję, a on tulił ją do siebie. Mieli nadzieję, że umrą lada chwila, ale śmierci nie śpieszyło się, puścili się z objęć, dziewczyna zakryła oczy, a on wyciągnął ciało z galerii i pchnął je na dół. Trudno byłoby żyć z trupem pod nogami. Przerazili się słysząc jego plusk w wodzie. Więc cały już komin zapełniła woda? Ach tak, ujrzeli, że wpływa do ich galerii.
Potem zaczęła się inna walka. Ostatnia lampa zużyła swą oliwę na to, by oświetlać ciągle wznoszącą się wodę. Dochodziła im teraz do kolan. Podłoga galerii wznosiła się w górę, więc pobiegli w głąb, co przedłużyć im mogło życie o godzinę. Ale wnet dogoniła ich woda i sięgła bioder. Oparci plecami o ścianę patrzyli, jak przybiera bez końca. Gdy dosięgnie ich ust… zginą. Wisząca u stropu ostatnia lampa dogasając rzucała czerwone błyski, na wodzie drgał krąg coraz to mniejszy, jak gdyby światło rozpuszczało się w złowrogiej cieczy. Nagle zapanowała ciemność, lampa zgasła, gdy wypiła ostatnią kroplę oliwy, zapadła noc, grobowa noc, wśród której zasną i nie ujrzą nigdy słońca.
– Przeklęta noc! – krzyknął Stefan.
Katarzynie zdawało się, że ciemność wyciąga po nią ręce, przytuliła się więc silniej do niego. Powtórzyła przysłowie górników:
– Śmierć gasi lampę.
Ale opanowała ją gorączka życia, żądza ocalenia. On począł żeleźcem lampy drążyć wyłom w łupku, a ona pomagała mu rękami. Po długiej pracy wydłubali rodzaj ławki i wyciągnęli się na nią. Siedzieli teraz z nogami zwieszonymi na dół, oparci plecami o skałę, a woda opłukiwała już tylko ich podeszwy. Ale musieli pochylać głowy i to ich męczyło. Niedługo poczuli zimne dotknięcie na kostkach, fala wzbierała ciągle. Ławka oślizgła wilgocią i musieli trzymać się rękami, by nie spaść. Jakże długo, myśleli, przyjdzie im jeszcze czekać na śmierć w tej niszy. Najwięcej gnębiła ich ciemność, w której nawet śmierci widzieć nie mogli. Cisza panowała straszliwa, woda nawet nie pluskała już, czuli jedynie pod sobą ciągłe wzbieranie, ciche, jednostajne, okropne.
Mijały godziny czarne jedna za drugą, a nie mogli ich nawet mierzyć, gdyż coraz bardziej zatracali poczucie czasu. Wśród mąk mijał on jednak szybciej, zamiast, by im się dłużył, jak sądzili. Myśleli, że siedzą w galerii dopiero dwa dni i noc, gdy w rzeczywistości trzeci już dzień miał się ku schyłkowi. Znikła wszelka nadzieja ratunku. Tutaj dostać się nie mógł nikt, a choćby nawet woda opadła, głód zakończy niebawem życie obojga. Chcieli po raz ostatni dać sygnał, ale kamień został w wodzie. Zresztą i na cóż? Któż usłyszy?
Katarzyna pogodziła się z losem i bolącą głowę oparła o ścianę. Nagle hałas jakiś przejął ją drżeniem.
– Słuchaj! – zawołała.
Stefan myślał zrazu, że mówi o szmerze wody. Więc by ją uspokoić rzekł:
– To ja poruszyłem nogą.
– Nie, nie to!… Tam… w tym kierunku!
Przytuliła twarz do ściany. Uczynił to samo. Przez kilka sekund słuchali. Usłyszeli nagle trzy uderzenia w równych odstępach. Ale wątpili jeszcze, sądząc, że ich uszy łudzą. Może to zapadały się chodniki dalekie lub pękały złoża węgla? Zresztą, czymże pukać?
Stefan wpadł na pomysł.
– Masz saboty, zdejm i zapukaj obcasem.
Zapukali i znów nadsłuchiwali. Odpowiedziały im trzy stuknięcia w równych odstępach. Dwadzieścia razy powtarzali sygnał i dwadzieścia razy otrzymali odpowiedź. Zapłakali, uściskali się i omal przy tym nie pospadali do wody. Wreszcie pośpieszyli z pomocą towarzysze. Zapomnieli z radości o mękach czekania i głodu, jakby wybawcy potrzebowali tylko przebić palcem ścianę, by się do nich dostać.
– Ach! – zawołała Katarzyna wesoło. – Co za szczęście, żem oparła głowę!
– O, ty masz wyborny słuch! – odparł. – Ja nie dosłyszałbym!
Od tej chwili zmieniali się. Jedno zawsze nadsłuchiwało, gotowe odpowiedzieć na każde stuknięcie, drugie spoczywało tymczasem. Niedługo usłyszeli stuk kilofów, rozpoczynano przekop, śpieszono im na pomoc! Nie tracili ni jednego stuknięcia. Ale wnet posmutnieli, śmiali się jeszcze co prawda, ale jedynie dlatego, by się wzajem oszukać. Rozpacz ogarnęła ich znowu. Zbliżano się jakby od strony Requillart, zdawało się, że galerię poczęto u góry i robota postępuje skośnie w dół ku nim. Słychać było trzy kilofy. Mówili coraz mniej, myślą starając się obliczyć grubość bloku węgla dzielącego ich od kopiących. Liczyli cicho, ile dni potrzeba jeszcze… Ach, tyle dni! Pomrą niezawodnie do tego czasu! I zasmuceni odpowiadali już na sygnały bez nadziei, parci jedynie instynktowną potrzebą ruchu i świadczenia, że żyją jeszcze.
Minęły znów dwa dni, nadszedł dziesiąty dzień niewoli. Woda zatrzymała się u ich kolan, nie opadała, nie przybierała, a członki im martwiały w lodowatej kąpieli. Wyciągali nogi z wody, ale trudno je było trzymać podniesione dłużej jak godzinę, gdyż drętwiały, i musieli się poprawiać na oślizgłym siedzeniu, przy czym skała kaleczyła im plecy i głowy, już i tak obolałe od przygarbionej pozycji, w jakiej trwać musieli pod niskim sklepieniem. Powietrze psuło się coraz bardziej i gęstniało zgniecione w tym dzwonie nurkowym, w jakim się znaleźli. Oszałamiało ich i wydawało im się, że głosy ich dochodzą z dala, a w uszach huczało i tętniło, jakby pędziło ustawicznie ogromne jakieś stado lub padał gruby grad.