Kitabı oku: «Germinal», sayfa 30
Négrel przede wszystkim posłał po pana Hennebeau, a potem chciał zamknąć kopalnię. Na to drugie było już za późno, gdyż górnicy, którzy wyjechali, rozbiegli się po największej części po koloniach i roznieśli taki popłoch, że za kilka minut kopalnię zapełniły kobiety, starcy i dzieci, wrzeszcząc, rwąc sobie włosy i łkając. Musiano tłum wyprzeć i ustawić kordon dozorców, by nie oblegano szachtu i nie tamowano zabiegów ratunkowych. Wielu ocalonych nie poszło do domu, ale stali z wzrokiem utkwionym w czeluść, z której umknęli ledwo z życiem. Kobiety podniecone pytały o nazwiska tych, którzy zostali na dole. Czy był ten a ten? Albo ten? Albo ten? Nikt nie wiedział, wszyscy drżeli i wrzeszczeli jak opętani. Tłum wzrastał szybko, wrzaski i płacz było słychać daleko, a tam na szczycie wału, w szopie ojca Bonnemorta siedział na ziemi Souvarine. Nie odszedł jeszcze, siedział i patrzył.
– Nazwiska! Nazwiska! – wyły kobiety głosami wpół zdławionymi przez łzy.
Négrel stanął przed nimi i rzekł ostro:
– Gdy tylko się dowiemy, ogłosimy nazwiska. Ale nikt nie zginął, wszyscy zostaną uratowani… Ja zjeżdżam na dół.
Tłum zamilkł i czekał zdumiony. Czyżby doprawdy inżynier odważył się spuścić na dół? On tymczasem kazał odpiąć klatkę i zastąpić ją beczką, a z obawy, że woda zagasi mu lampę, kazał drugą przyczepić pod beczką.
Dozorcy pomagali w przygotowaniach, drżąc na całym ciele.
– Pan jedziesz ze mną, Dansaert! – rozkazał krótko Négrel.
Ale spojrzawszy na chwiejącego się na nogach Dansaerta, ogłupiałego ze strachu, odsunął go na bok pogardliwym ruchem.
– Nie, wolę sam. Przeszkadzałbyś mi pan tylko!
Wszedł do beczki kołyszącej się u końca liny i w jednej ręce trzymając lampę, drugą pociągnął za sygnałowy sznur.
– Pomału! – krzyknął jeszcze maszyniście.
Maszyna ruszyła z wolna, Négrel znikł w otworze przepaści, skąd dochodziły jeszcze dzikie jęki nieszczęśliwych.
U góry zastał wszystko w porządku i skonstatował dobry stan szalowania. Chwiejąc się na linie, obracał się na wszystkie strony, obmacywał rękami i oświetlał ściany. Było tu tak mało szczelin, że woda nie gasiła lampy. Ale gdy spuścił się w głębokość trzystu metrów, zgasła od razu, jak przewidział, a woda wypełniła beczkę. Odtąd widzieć mógł już tylko tyle, ile zdołał dostrzec przy świetle dolnej, wiszącej pod beczką. Mimo swej odwagi zadrżał na widok spustoszenia. Trzymało się jeszcze kilka desek, reszta wraz z całym rusztowaniem spadła. Na ich miejscu ukazały się ogromne, czarne jaskinie, którymi płynął żółty zmieszany z wodą piasek, a nurty podziemnego, nieznanego żadnemu żeglarzowi morza spadały kaskadami jak przez otwarte upusty. Spuszczał się coraz niżej i widział coraz więcej otworów, a beczka tańczyła, podskakiwała bita prądem wody. Lampa dolna rzucała jeszcze czerwone błyski i przy tym oświetleniu szacht wydał mu się długą ulicą wiodącą przez olbrzymie, spustoszone kataklizmem miasto o tysiącznych, krzyżujących się z sobą ulicach. Tutaj pomoc ludzka była niemożliwa. Jedną miał tylko jeszcze nadzieję, mianowicie tę, że zdoła uratować ludzi. Im więcej się opuszczał, tym lepiej słyszał ich krzyki. Wtem musiał pociągnąć za sygnał, gdyż nieprzezwyciężona przeszkoda zatamowała mu drogę. Pod nogami ujrzał chaotycznie skłębione bierwiona, rusztowania, deski, kloce i resztki pompy. Gdy ze ściśniętym sercem patrzył na tę przeszkodę, krzyki w dole nagle ustały. Zapewne nieszczęśnicy uciekli przed wzbierającą wodą w chodniki albo może potonęli.
Négrel musiał w końcu dać sygnał, by go wyciągnięto. Ale nieco wyżej zatrzymał się znowu. Zdumiony był ciągle jeszcze katastrofą, której przyczyny nie mógł odgadnąć. Chciał sobie zdać sprawę i badał pilnie szalowanie. Zdziwiły go już przedtem nacięcia w drzewie. Lampa pod beczką rzucała ostatnie błyski, macał przeto rękami. I wyczuł bardzo dokładnie ślady piły, świdra, dłuta, całą straszliwą pracę niszczycielską. Widocznie katastrofa była obmyślona. Badał ciągle, a wokoło niego z trzaskiem odrywały się belki i spadały w głąb wraz z wiązaniem. Jedna omal nie porwała go z sobą. Odwaga go opuściła i na myśl o człowieku, który tego mógł dokonać, włosy mu powstały na głowie. Jakiś odziedziczony, religijny strach przed złem oblał go zimnym potem. Zdawało mu się, że pośród tych cieni plącze się cień zbrodniarza i pyszni nadludzkim ogromem dzieła. Krzyknął i szarpnął jak szalony za linę sygnałową. Czas był najwyższy, bo o sto metrów wyżej spostrzegł, że szalowanie górne także się porusza. Tworzyły się szczeliny, uszczelnienie wypadało i woda tryskała strumieniami. Była to już tylko kwestia czasu, kiedy szacht straci swe całe rusztowanie i zostanie zasypany.
Pan Hennebeau czekał nań na wierzchu pełen trwogi.
– No cóż? – spytał.
Inżynier nie mógł mówić, ściskało go w gardle. Zatoczył się wpółomdlały.
– Ależ nie sposób, by było tak źle! – wołał pan Hennebeau. – Nikt nie widział czegoś podobnego! Badałeś?
Négrel skinął głową i spojrzał podejrzliwie dokoła. Nie chciał mówić wobec dozorców, więc po chwili odprowadził wuja dziesięć kroków na bok i cofał się jeszcze dalej, jakby mu się to zdawało jeszcze za blisko. Potem powiedział mu do ucha, że kopalnię ktoś poderżnął i dogorywa. Dyrektor pobladł i począł też mówić cicho, jak każdy instynktownie czyni, mówiąc o wielkich, nadludzkich zbrodniach. I na cóż było okazywać zresztą, że się drży jeszcze teraz przed dziesięcioma tysiącami górników Montsou? Potem okaże się, czy należy opublikować zbrodnię. I szeptali ze sobą dalej przerażeni, że znalazł się człowiek dość odważny, by zejść w głąb i tam, narażając się ciągle na śmierć, dokonać zniszczenia. Oni tej odwagi pojąć nawet nie mogli, ni uwierzyć w nią mimo dowodów, jak trudno uwierzyć opowiadaniom o ucieczce więźnia przez okno na trzydzieści metrów wzniesione ponad ziemię.
Twarz pana Hennebeau, w chwili, gdy zbliżył się znów do dozorców, drgała konwulsyjnie. Uczynił gest rozpaczy i kazał opróżnić kopalnię. Opuszczono budynki w nastroju pogrzebowym, ostatnimi spojrzeniami żegnając ogromne budowle stojące jeszcze, których jednak nic już uratować nie mogło.
Gdy dyrektor i inżynier ostatni wyszli z hali, powitał ich stojący w podwórzu tłum okrzykami:
– Nazwiska! Nazwiska! Chcemy nazwisk!
Pośród kobiet była też i Maheude. Usłyszawszy o katastrofie przypomniała sobie łoskot tej nocy. Lokator jej i córka wyszli i pewnie są tam na dole. Nawymyślawszy im znowu od nikczemnych tchórzów, których spotyka to, na co zasłużyli, przybiegła i stała w pierwszym szeregu, drżąc ze strachu. Nie miała już wątpliwości, to, co słyszała dokoła siebie, upewniło ją. Tak, tam na dnie była Katarzyna i Stefan. Jeden hajer widział ich. Co do innych, zdania były podzielone. Jeden z górników przysięgał, że wyjechał z Chavalem. Levaque i Pierronka, mimo że żaden z ich bliskich nie był w niebezpieczeństwie, lamentowały też, a Zachariasz pokpiwający zawsze, wyjechawszy jeden z pierwszych, z płaczem objął ramionami matkę. Stał teraz przy niej, drżał jak ona i mówił z wielką serdecznością o siostrze. Nie chciał wierzyć, że została, póki by tego oficjalnie nie usłyszał.
– Nazwiska! Nazwiska! – wołano.
Négrel zdenerwowany krzykiem krzyknął głośno na dozorców.
– Każcie im być cicho! Człowiek może z wściekłości oszaleć. Nie znamy wcale żadnych nazwisk!
Minęła już godzina druga. W pierwszym przerażeniu nikomu nie przyszła na myśl stara kopalnia w Requillart. Pan Hennebeau kazał ogłosić, że ratunek rozpocznie się od tamtej strony. Wtem nadeszła wieść, że zagłady uszło jeszcze pięciu ludzi, wyszedłszy po wpółzgniłych drabinach starego, opuszczonego szachtu drabinowego. Wymieniono starego Mouque'a, co dziwiło wszystkich, gdyż myślano, że dawno wyjechał. Opowiadanie uratowanych zwiększyło rozpacz. Piętnastu górników nie mogło iść za nimi, gdyż zapadające chodniki rozdzieliły ich i zamknęły, a nie można im przyjść z pomocą, gdyż w Requillart woda sięga już dziesięciu metrów. Nareszcie dowiedziano się nazwisk i lamenty rozpoczęły się na nowo.
– Każcie im milczeć – zawołał znów Négrel – i cofnijcie ich! W tył o sto metrów! Tu niebezpiecznie! Niebezpiecznie!
Wołał sam i wołali dozorcy, ale musieli toczyć walkę z biedakami. Myśleli, że stało się jeszcze coś więcej i odpędzają ich, by ukryć zabitych.
Dozorcy musieli tłumaczyć, że budynki kopalni zapadną się pod ziemię. Na to zamilkli ze strachu i krok za krokiem dali się cofnąć, ale musiano podwoić ilość dozorców tworzących łańcuch ochronny, gdyż mimo woli, jakby przyciągani, zbliżali się co chwila do miejsca katastrofy. Mnóstwo ludzi cisnęło się po ulicach, a ciągle przybywali nowi, wielu przybyło aż z Montsou. A siedzący na wale Souvarine, by zabić czas, palił papierosy i nie spuszczał kopalni z oczu.
Teraz czekali wszyscy na to, co nastąpi. Wszyscy zapomnieli o obiedzie, nikt się nie ruszył z miejsca. Po pochmurnym niebie ciągnęły zaróżowione chmury, za płotem Rasseneura szczekał podrażniony obecnością tylu ludzi pies, a dokoła na polach buraczanych utworzyło się ogromne półkole ludzi, którego obwód wewnętrzny był oddalony sto metrów od murów kopalni, sterczącej jeszcze wszystkimi budynkami w górę. Poprzez pootwierane okna widać było opustoszałe wnętrza. Zapomniany bury kot, zwietrzywszy niebezpieczeństwo czy poznawszy je po nieobecności ludzi, zeskoczył ze schodów i uciekł, ognie pod kotłami tleć jeszcze musiały, gdyż z komina wznosił się wąski pasek dymu. Na szczycie któregoś dachu skrzypiała w wietrze blaszana chorągiewka i to był jedyny odgłos dolatujący z przeznaczonych na zagładę zabudowań.
O drugiej wszystko jeszcze stało na swoim miejscu. Dyrektor, Négrel i inni inżynierowie stali przed tłumem, dużą plamą czarnych surdutów i kapeluszy odcinając się od reszty. Inni nie ruszali się z miejsca, mimo że kolana uginały się pod nimi, a podrażnieni i bezsilni wobec klęski, instynktownie zniżając głosy, jak przy łóżku umierającego, szeptali od czasu do czasu ze sobą. Górne szalowanie musiało się oderwać, bo usłyszano łoskot jakby upadku z wysoka, po czym znowu nastała cisza. Rana rozdzierała się tymczasem coraz szerzej. Wewnętrzne załamywania się galerii i chodników poczęły się coraz bardziej zbliżać do powierzchni ziemi. Négrela ogarnęła gorączka i wszedł w pusty obręb, z którego usunięto innych, ale go cofnięto. I na cóż narażać się? Nie mógł niczemu zapobiec. Ale jeden stary hajer zdołał prześliznąć się. Pobiegł aż do ogrzewalni i wrócił spokojnie ze swymi sabotami.
Wybiła trzecia i jeszcze nic nie przerwało ciszy. Deszcz przemoczył wszystkich, ale nikt nie ustąpił ni krokiem. Pies Rasseneura począł znowu szczekać. Aż około pół do czwartej wstrząśnienie poruszyło ziemię. Voreux zadrżała, ale wszystko stało jak dawniej. Nagle nastąpiło drugie wstrząśnienie i głośny okrzyk wyrwał się z ust tłumu. Obmazana smołą sortownia zachwiała się i padła jak domek z kart wśród ogłuszającego trzasku belek, z których sypały się skry w chwili, gdy się łamały. Od tej chwili ziemia nie przestawała drżeć i pękać. Następowały podziemne uderzenia, warczenie i syk jak przy wybuchu wulkanu. Pies wył teraz przeciągle, a z tłumu wydzierały się okrzyki przerażenia za każdym hukiem. W kilku minutach spadł łupkowy dach wieży szachtowej i pękły mury hali i kotłowni. Potem hałas ustał i znowu nastała cisza.
Przez pół godziny stała tak kopalnia na poły rozwalona, jak po inwazji hordy barbarzyńców. Nie krzyczano, tłum rozstąpił się tylko i czekał. Spod gruzów sortowni wychylały się potrzaskane wózki i pogięte rynny, i leje blaszane, najwięcej jednak gruzów leżało na miejscu niedawnej hali szachtowej, która teraz była jednym wzgórzem cegieł, sztab żelaznych, ankrów i pogiętych, zapadłych w ziemię walców i osi. Na linie wisiała jeszcze jedna klatka, a pod nią stały wózki i kupa fliz żelaznych i drabin. Dziwnym trafem pozostała nietknięta lampiarnia i świeciły w niej poprzez szklane szyby szeregi lamp. Na tle rozsypanej w proch kotłowni stała nietknięta maszyna na swym kamiennym postumencie, połyskując srebrem i złotem swych części składowych. Stalowe jej ramiona zdawały się niezniszczalne, a wielka dźwignia wydawała się olbrzymim kolanem olbrzyma, leżącego w spoczynku na ziemi.
Pan Hennebeau nabrał znów nieco nadziei, gdy minęła bez dalszego wypadku godzina. Niewątpliwie skończyły się wewnętrzne kataklizmy i będzie można uratować maszynę i część budynków. Ale nie pozwolił się jeszcze zbliżać do kopalni. Chciał zaczekać pół godziny. Oczekiwanie stało się dręczące, nadzieja zdwajała trwogę, wszystkim serca biły żywo. Chmury gęstniejące spowodowały wcześniejszy zmrok i zmierzch padać począł na ponure resztki, które, jak się zdawało, uszły zniszczeniu. Czekano od siedmiu już godzin bez ruchu, bez jedzenia.
I nagle, gdy inżynierowie poczęli się ostrożnie zbliżać, odpędziły ich nowe wstrząśnienia. Rozległy się podziemne grzmoty podobne do niesłychanej kanonady. Padły ostatnie budynki. Wir jakiś porwał naprzód resztki sortowni i hali, kotłownia zapadła się bez śladu, padła też wieża mieszcząca pompę, jak człowiek trafiony kulą w serce. Potem ujrzano, jak maszyna rzucona z podstawy walczy ze śmiercią i wreszcie pęka na kawałki. Pochyliła się, podniosła kolano, jakby chciała wstać, ale legła w gruzach. Tylko trzydziestometrowy komin stał jeszcze, mimo że trząsł się jak maszt miotanego burzą okrętu. Myślano, że popęka i w proch się rozsypie, ale nagle zapadł się w całej swej długości prosto w ziemię, jak olbrzymia stopiona świeca. Nie widać było ani końca piorunochronu.
Zginęła zła stwora żywiąca się co dnia mięsem ludzkim i już nikt nie posłyszy teraz jej ciężkiego oddechu. Cała Voreux zapadła się w przepaść.
Tłum się rozbiegł na wszystkie strony, kobiety, biegnąc, zasłaniały rękami oczy. Strach rozwiał ludzi jak wiatr kupę liści. Jak krater wygasłego wulkanu, głęboko na piętnaście metrów rozciągała się przestrzeń zniszczona od drogi po kanał na szerokość przeszło czterdziestu metrów. Nie ocalało nawet podwórze, zapadły się olbrzymie rusztowania żelazne, mosty wraz z szynami, cały pociąg wózków i trzy wagony kolejowe, nie licząc zapasów drzewa, na które ścięto cały las, a które teraz połknęła ziemia niby wiązkę słomy. Na dnie krateru widać było tylko chaos belek, cegieł, żelaziwa, gruzu i jakieś czarne nieokreślone strzępy. A dziura powiększała się ciągle, tworzyły się szczeliny i ciągnęły daleko w pola. Jedna dotarła do gospody Rasseneura, a fasada domu pękła. Czyż cała kolonia się zapadnie? Jakże daleko trzeba uciekać, by czuć się bezpiecznym w tym dniu okropnym?
Nagle wyrzucił Négrel okrzyk rozpaczy, a pan Hennebeau cofnął się i zapłakał. Nieszczęście jeszcze nie było zupełne. Pękła jedna z tam, a woda kanału w kaskadach spłynęła do otwartych szczelin. Kopalnia wypiła rzekę… chodniki teraz na całe lata były zalane wodą. Wnet napełnił się krater i tam, gdzie rano jeszcze stała Voreux, leżała kałuża brudnej wody, podobna do owych jezior, na dnie których śpią podobno zalane miasta. Nastała cisza, którą mącił jedynie szum lejącej się w głąb ziemi wody kanału.
Souvarine siedzący na wale, który lekkich tylko doznał wstrząśnień, wstał teraz. Spojrzał po ludziach i dostrzegł srodze dotkniętych Zachariasza i Maheude. Odwrócił się od płaczących, rzucił ostatni wypalony papieros, odszedł z wolna, nie oglądając się, i znikł w ciemnościach. Szedł gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, spokojnie jak zwykle niósł w zanadrzu zniszczenie, a wszędzie, gdzie jest dynamit, którym można wysadzać miasta, burżuazja pozna jego obecność, gdy bruk ulicy zadrży pod jego stopami.
IV
Tej samej jeszcze nocy pan Hennebeau wyjechał do Paryża, chcąc powiadomić radę nadzorczą o tym, co się stało, i uprzedzić doniesienia dzienników. Gdy na drugi dzień powrócił, był spokojny i chłodny jak zawsze. Zepchnął widocznie z siebie odpowiedzialność i nie popadł w niełaskę, przeciwnie, w dwadzieścia cztery godziny potem podpisany został dekret mianujący go kawalerem legii.
Ale chociaż dyrektor wyszedł cało, Kompanią zachwiał ten cios straszliwy. Nie szło o parę straconych milionów, ale drżeć poczęto o to, co nastąpi, wobec niesłychanej zbrodni obawiano się o inne kopalnie. Cios był tak silny, że znowu postanowiono milczeć. I na cóż zdałoby się wyciągać prawdę na jaw? Lepiej ze zbrodniarza, choćby go i odkryto, nie robić apostoła i męczennika, gdyż jego heroizm mógł innym zawrócić w głowach i wywołać naśladownictwo, zrodzić całą legię może podpalaczy i morderców. Zresztą nie miano najlżejszych podejrzeń co do osoby prawdziwego sprawcy, sądzono, że istnieje cała armia winowajców, i nie przypuszczano, by jeden człowiek miał dość odwagi do wykonania podobnego czynu. Ale to właśnie niepokoiło i kazało ciągle drżeć o byt kopalń. Zorganizowano tajną policję, odprawiono bez hałasu podejrzanych, którzy mogli należeć do spisku, i ze względów politycznych poprzestano na tym.
Oddalono tylko bezzwłocznie Dansaerta, który skompromitował się z Pierronką, a za powód posłużyło nikczemne tchórzostwo, skutkiem którego zostawił w kopalni ludzi. Z drugiej strony było to ustępstwem na rzecz robotników nie cierpiących Dansaerta.
Mimo wszystko wieści jakieś przenikły do gazet, a dyrekcja zdementowała formalnie wersję, wedle której górnicy mieli zapalić w kopalni beczkę prochu. Przyjechał inżynier rządowy i złożył raport, że katastrofa nastąpiła skutkiem naturalnego przygniecienia ścian szalowania przez skały i wodę. Dyrekcja nie protestowała, biorąc na siebie odpowiedzialność za niedokładny nadzór, i na tym się skończyło. Odnośnie do cierpiących zasypanych górników pisma paryskie przynosiły co dnia świeże nowiny, a mieszczuchy połykali telegramy. W samym Montsou drżeli wszyscy na wspomnienie Voreux, utworzyła się legenda, której słuchać bez strachu nie mogli najodważniejsi nawet. Równocześnie prześcigano się w datkach miłosiernych dla rodzin ofiar, wędrowano gromadnie, by stąpić na ziemię, ciążącą tak strasznie nad głowami nieszczęśliwych.
Zamianowany generalnym inżynierem Deneulin rozpoczął pracę w ciężkich warunkach. Pierwszym jego wysiłkiem było zwrócić kanał w dawne łożysko, gdyż woda pogarszała z każdym dniem sytuację. Przeszło stu robotników poczęło budować tamę. Dwa razy napór wody przerwał wał, a gdy się wreszcie udało, ustawiono pompy i poczęła się walka o odzyskanie straconej kopalni.
Z większym jeszcze zapałem wzięto się do ratowania górników. Négrel był upoważniony do użycia wszelkich środków, a rąk mu nie brakło, gdyż kłócono się o ten zaszczyt. Górnicy zapomnieli strajku, zapłaty i rzucili się do ratunku towarzyszy z poświęceniem własnego życia i zdrowia. Czekano z narzędziami na sygnał, a nawet ci, którzy skutkiem przerażenia cierpieli na halucynacje, stanęli do roboty gotowi mścić się na ziemi pożerającej ludzi. Niestety nie wiedziano, gdzie zaczynać, w którym kierunku się posuwać.
Négrel był pewny, że wszyscy piętnastu utonęli lub udusili się, ale zasadą górniczą jest, by zawsze uważać za żyjących ludzi zamkniętych w ziemi, więc stosownie do tego wygotowano plany. Pierwszą kwestią było naturalnie, gdzie się mogli schronić nieszczęśliwi. Na naradzie starszych i doświadczonych górników uznano, że ścigani przez wodę uciekali z galerii do galerii coraz wyżej, aż do najwyższych sztolni i pewnie są na końcu którejś na górnym piętrze. Przypuszczenie to potwierdził również stary Mouque i z jego mętnych opowiadań wywnioskowano jeszcze, że uciekający podzielili się na małe grupy i rozbiegli w różne sztolnie. Ale zdania rozchodziły się, gdy szło o sposoby ratunku. Najbliższe powierzchni ziemi sztolnie dzieliła od niej przestrzeń pięćdziesięciu metrów, więc o wierceniu szachtu mowy być nie mogło. Jedyną drogą zbliżenia się pozostało jeszcze Requillart, ale nieszczęściem i ta kopalnia była zalana i nad poziomem wody znajdowały się jedynie resztki górnych galerii, a tędy bardzo wątpliwe było dostanie się do Voreux. Pompowanie wody mogło trwać lata, pozostawało więc tylko zbadanie tych dróg, które przypadkiem może mogły zaprowadzić zbiegów w pobliże sztolni. Nim powzięto ten wniosek, przedyskutowano i odrzucono mnóstwo arcyniepraktycznych projektów.
Négrel wytyczył punkty, gdzie miano zacząć robotę, na podstawie starych planów obu kopalni, wyszukanych w archiwach. I jego, mimo zwykłej pogardy rzeczy i ludzi, roznamiętniła ta akcja ratunkowa. Pierwsze przeszkody napotkano przy wejściu do szachtu w Requillart. Musiano rozszerzać otwór, wycinać drzewa i krzaki i naprawiać drabiny. Po czym poczęto pukać na wszystkie strony. Négrel z dziesięciu górnikami spuścił się na dół, kazał im pukać kilofami, a potem, nakazawszy ciszę, przyciskał ucho do ściany, słuchał i czekał odpowiedzi. Ale daremnie przeszukano wszystkie dostępne jeszcze galerie, echo nie odpowiedziało. Wzrastało zaniepokojenie, nie wiedziano, gdzie zaczynać, w którym kierunku się posuwać, ale nie przestawano szukać.
Od pierwszego dnia przychodziła do Requillart Maheude, siadała na belce i nie ruszała się do wieczora. Każdego wychodzącego z szachtu pytała:
– Jeszcze nic?
– Nic! – odpowiadał górnik.
Siadała na nowo z wzrokiem utkwionym w czarny otwór. Jeanlin myszkował też dokoła jak dzikie zwierzę, którego jamę plądrują. Obawiał się, że znajdą małego żołnierza śpiącego tam pod skałami, ale ta część kopalni stała pod wodą, a poszukiwania kierowały się więcej ku zachodowi. Z początku przychodziła i Filomena, ale wnet znudziły ją te bezskuteczne poszukiwania, więc została w kolonii, kaszląc od rana do wieczora. Natomiast Zachariasz rozgorzał myślą znalezienia siostry, zrywał się z krzykiem w nocy, gdyż śniła mu się wyschła, z gardłem spuchniętym od krzyku o pomoc, wstawał więc przed świtem i biegł do Requillart. Dwa razy bez rozkazu począł kopać, mówiąc, że czuje, iż to tutaj, więc Négrel zabronił mu schodzić na dół. Ale odpędzony, krążył ciągle koło szachtu, nie mogąc wytrzymać w domu.
Minął trzeci dzień od katastrofy, Négrel stracił nadzieję i chciał już zaprzestać poszukiwań właśnie tego wieczora. Ale gdy po śniadaniu wrócił do Requillart, ujrzał Zachariasza wychodzącego z szachtu. Był bardzo czerwony i wołał:
– Jest tu! Jest tu! Odpowiedziała! Chodźcie! Chodźcie!
Wbrew zakazowi zszedł na dół i przysięgał, że pukano w pierwszej sztolni pokładu Wilhelma.
– Ależ tam, gdzie mówisz, byliśmy już dwa razy! – krzyknął Négrel zniecierpliwiony.
Maheude chciała też schodzić, musiano ją trzymać. Stała nieporuszona z oczyma utkwionymi w głąb studni.
Na dole zapukał sam Négrel trzy razy i, nakazawszy ciszę, przywarł uchem do ściany. Nie słyszał ni najlżejszego szmeru i potrząsnął głową. Widocznie przyśniło się biednemu chłopcu. Zachariasz zapukał znowu i oczy jego rozbłysły, a ciałem wstrząsnął dreszcz radości. I inni górnicy także wpadli w podniecenie, usłyszeli i oni odpowiedź. Inżynier zdumiony nadsłuchiwał znowu i wreszcie i on posłyszał ledwo uchwytny szmer rytmiczny, znany sobie sygnał górników znajdujących się w niebezpieczeństwie. Węgiel niesie najdrobniejszy szmer bardzo daleko, a jeden z hajerów obliczył grubość ściany dzielącej ich od nieszczęśliwych na pięćdziesiąt metrów. Wszyscy mimo to poczęli radować się, jakby już mogli im podać rękę, a Négrel kazał natychmiast rozpoczynać.
Zachariasz wyszedł na wierzch i uściskał matkę.
– Nie róbcie sobie nadziei! – ozwała się Pierronka, wałęsająca się tam z ciekawości. – Gdyby jej nie było, tym więcej cierpielibyście potem!
I było to prawdą. Katarzyna mogła być gdzie indziej.
– Milcz, suko! – krzyknął Zachariasz. – Jest tam, wiem o tym!
Maheude usiadła znowu i poczęła wpatrywać się w szacht.
Gdy wieść dotarła do Montsou, zbiegli się ciekawi. Na dole tymczasem pracowano, a Négrel z obawy, by w galerii nie trafić na przeszkodę, kazał bić trzy, nachylone ku przypuszczalnemu miejscu, gdzie byli zasypani. Naraz, w ciasnej szyi pracować mógł tylko jeden hajer, ale zmieniano ludzi co dwie godziny. Węgiel wydobywano koszykami, podając je z rąk do rąk, a łańcuch ludzi przedłużał się, w miarę jak docierano głębiej. Z początku robota szła szybko, zbliżano się po sześć metrów dziennie.
Zachariasz dokazał tego, że mu pozwolono pracować. Był to zaszczyt, o który się dobijano, i chłopiec zły był, gdy musiał ustępować miejsce drugiemu. Galeria jego wyprzedziła wnet inne, walił w węgiel z taką zaciekłością, że ze sztolni dolatywało jego sapanie, podobne do sapania miecha kowalskiego. Wychodził tak zmęczony, że padał i musiano go zawijać w kołdrę. Ale na nieszczęście węgiel stawał się coraz to twardszy, dwa razy pękł Zachariaszowi kilof i chłopiec płakał z wściekłości, że robota postępuje tak pomału. Cierpiał też skutkiem gorąca w ciasnym kominie, gdzie nie dochodziło powietrze. Ręczne wentylatory nie wystarczały i trzy razy musiano wynosić hajerów wpół zaduszonych gazami.
Négrel nie opuszczał szachtu, jedzenie przynoszono mu z domu, sypiał na sianie zawinięty w płaszcz. Odwagę i nadzieję podtrzymywały coraz to głośniejsze sygnały nieszczęśliwych wołające o pośpiech. Teraz brzmiały wyraźnie z metalicznym pogłosem, jak dźwięki stroika. Kierowano się nimi jak w bitwie hukiem dział. Ile razy zmieniano hajera, wchodził w szyję Négrel i pukał, a pukanie odpowiadało za każdym razem coraz to natarczywsze. Posuwano się w dobrym kierunku, ale jakże wolno! Z pewnością nie będzie możliwe zdążyć na czas. W pierwszych dwóch dniach przebito wprawdzie trzynaście metrów, ale w trzecim zdołano przebić ledwie pięć, w czwartym cztery, następnym trzy. Węgiel był tak twardy, że nie posuwano się teraz dziennie ponad dwa metry, dziewiątego dnia, po nadludzkich wysiłkach przestrzeń przebita wynosiła razem trzydzieści dwa metry i obliczono, że należy jeszcze przedostać się przez dwadzieścia. Dla zasypanych był to już dzień dwunasty. Dwanaście razy po 24 godzin bez chleba, ognia, w ciemnościach! Ta myśl wyciskała pracującym łzy z oczu i tamowała ruchy ich ramion. Niepodobna, by ludzie ci żyli! Pukanie było też od wczoraj słabsze, drżano na myśl, że może ustać.
Maheude przesiadywała po całych dniach u szachu ze Stelką na rękach i śledziła ciągle robotę, odżywając nadzieją i zapadając znowu w odrętwienie. Dokoła niej krążyły grupy ciekawych, krzyżowały się rozmowy, domysły i uwagi. Sercom wszystkich bliskimi byli nieszczęśnicy zasypani tam w głębi sztolni.
Dziewiątego dnia, gdy wołano Zachariasza, aby szedł na śniadanie, nie odpowiedział, klnąc ciągle, walił kilofem w ścianę węglową, a nie było Négrela, który by go zmusić mógł do posłuszeństwa, był tylko dozorca i trzech ludzi. Naraz Zachariasz, którego widocznie złościł brak światła, popełnił nieostrożność i otwarł lampę, nie zważając, że najsurowiej zabroniono tego ze względu na obfitość gazów, które się pojawiły od trzech dni. Rozległo się jakby uderzenie piorunu, a sztolnia buchnęła ogniem, jak armata nabita kartaczami. Cała galeria stanęła w ogniu, którego pęd porwał dozorcę i trzech górników, a płomienie buchnęły szachtem, wyrzucając kamienie i drzazgi drzewa. Ciekawi uciekli, a Maheude zerwała się, przyciskając Stelkę do piersi.
Négrel, który nadbiegł, wściekał się ze złości. I inni górnicy tłukli obcasami w ziemię, tę okrutną, podłą ziemię, która pochłania swe dzieci, kiedy jej się spodoba. Poświęcano się przecież za towarzyszy, a tu jeszcze musiano ginąć. Po trzech godzinach wysiłków można było znowu dostać się do galerii i wydostać ofiary. Dozorca i trzej hajerzy nie umarli, ale ciała ich pokryte ranami wydawały zapach pieczonego mięsa. Pili wprost ogień, gdyż poranione mieli gardła. Krzyczeli z bólu i prosili, by ich dobito. Jeden z nich był to właśnie ów człowiek, który podczas strajku rozbił pompę w Gaston-Marie, dwaj inni mieli jeszcze ręce pocięte od cegieł, którymi rzucali na wojsko. Ludzie przyglądali się, pobledli ze strachu i zdejmowali czapki, gdy przenoszono rannych.
Maheude czekała ciągle. Wyniesiono właśnie ciało Zachariasza. Ubranie było spalone, kadłub był zwęglonym klocem czarnym, nie do poznania, głowę zmiażdżyła mu i urwała eksplozja. Maheude poszła bez łez za zwłokami, ze Stelką na rękach i rozwianym włosem. Był to widok tragiczny. Filomena patrzyła głupkowato na szczątki, potem buchnęła płaczem i to jej ulżyło. Matka, odprowadziwszy ciało syna do kostnicy, wróciła zaraz czekać na córkę.
Minęły znowu trzy dni, pracowano dalej wśród ogromnych trudności. Szczęściem szyja wykuta nie zapadła się od wybuchu, ale powietrze w niej było gorące i zepsute, tak że musiano je oczyszczać ręcznymi wentylatorami. Od nieszczęśliwych dzieliło hajerów już tylko dwa metry, ale pracowano teraz bez nadziei, z wściekłości tylko, gdyż sygnały ustały. Był to dwunasty dzień pracy, piętnasty od katastrofy i wszyscy byli pewni, że odnajdą trupy.
Nowy wypadek pobudził ciekawość mieszczuchów Montsou. Urządzono wycieczki do Requillart i Gregoire'owie zdecydowali się też pojechać tam. Ułożono wycieczkę, mieli udać się powozem do Voreux wraz z Łucją i Janką, stamtąd do Requillart, by dowiedzieć się szczegółów od Négrela, a potem miano wrócić na obiad do Montsou.
Gdy Gregoire'owie wysiedli o trzeciej w Voreux, zastali już tam panią Hennebeau. Ubrana w stalowy kostium marynarski zasłaniała się parasolką od bladego, lutowego słońca. Niebo było pogodne, a powietrze ciepłe, wiosenne. Był tam też pan Hennebeau i roztargniony słuchał opowieści Deneulina o wysiłkach w celu zatamowania kanału. Janka, jak zawsze ze szkicownikiem w ręku, rozentuzjazmowana strasznym motywem rysowała, a obok niej Łucja, siedząc na zmiażdżonym wózku, zachwycała się bajecznym zniszczeniem. Wody kanału poprzez szczeliny tamy rzucały się kaskadami w głęboki jar pozostały po zapadłej w głąb ziemi kopalni, ale woda z wolna opadała już, odsłaniając okropne szczątki wyglądające jak obrzydła kloaka, zgniłe cielsko zapadłego w błoto, zniszczonego miasta.
– I pomyśleć, że człowiek zadaje sobie tyle trudu, by to widzieć! – wykrzyknęła pani Gregoire rozczarowana.
Cecylka wyglądała prześlicznie i rozradowana była pogodą i ciepłem, żartowała też i śmiała się, ale pani Hennebeau kręciła ustami i mówiła:
– Rzeczywiście, nie jest to nic ładnego!
Inżynierowie śmiali się i usiłowali zabawić panie, oprowadzali je więc wszędzie, objaśniali funkcjonowanie pomp i bicie pali. Ale panie zniecierpliwiły się i poczęły ziewać, dowiedziawszy się, że potrzeba pięć do sześciu lat na wyczerpanie wody i naprawienie szkód. O nie, nie chciały na to patrzeć… gotowe się jeszcze przyśnić człowiekowi!