Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 10
O wyzwoleniu
Gdy Zaratustra przechodził pewnego dnia przez most, otoczyli go kalecy i żebracy, a pewien garbaty zagadnął go tymi słowy:
Spojrzyj, Zaratustro! Oto i lud uczy się od ciebie i zaczyna ufać twej nauce: lecz aby całkowicie w ciebie uwierzył, potrzeba na to jednego – winieneś przekonać i nas, kaleki wszelkie. Tu oto masz piękny dobór i sposobność do roboty z niejednym czubem! Ślepców możesz zleczyć, kulawych do biegu przysposabiać; zaś temu, co zbyt wiele na sobie dźwiga, mógłbyś ująć coś niecoś z grzbietu: – Oto według mnie najwłaściwsza droga, aby i kalecy uwierzyli w Zaratustrę!
Zaratustra zaś odparł onemu w te słowa: „Gdy się garbatemu odbiera jego garb, odbiera mu się jego ducha, – tak uczy lud. Gdy się ślepemu wzrok przywraca, widzi zbyt wiele złego na świecie: tak, iż przeklina tych, co go zleczyli. Ten zaś, kto kulawemu zdolność biegu przywróci, czyni mu największą krzywdę: gdyż ledwo biegać się nauczy, a rozbiegną się wraz z nim i jego niecnoty – tak oto poucza lud o kalekach. I czemuż by nie miał Zaratustra uczyć się od ludu, skoro lud uczy się od Zaratustry?
Jest mi to jednak rzeczą najbłahszą jeszcze, iż od czasu, gdy pośród ludzi przebywam, widzę raz po raz, że temu brakuje oka, tamtemu ucha, trzeciemu nogi; lub też, że inni stracili język, nos lub głowę.
Widuję i widywałem rzeczy gorsze, nieraz tak ohydne, że nie o każdej mówić mogę, a niejednej bym nawet widzieć nie pragnął: widuję mianowicie ludzi, którym brak wszystkiego oprócz jednego członka, który jest w takich razach zwykle za wielki, ludzi, którzy niczym już więcej nie są, tylko wielkim okiem, wielkim pyskiem, wielkim brzuchem, zgoła czym bądź wielkim, – kalekami na wywrót zwę ja takich.
Gdy, powracając z mej samotni, po raz pierwszy przechodziłem przez ten most: nie dowierzałem oczom własnym: spoglądam, patrzę i mówię wreszcie: „toż to jest ucho! ucho wielkości człowieka!” Przyglądam się jeszcze lepiej: pod uchem porusza się coś żałośnie małego, ubożuchnego i mizernego. I rzeczywiście, potworne uszysko było osadzone na malutkiej, cienkiej łodyżce; łodyżka ta była – człowiekiem! Gdym szkła do oczu podniósł, mogłem dojrzeć nawet maleńką, zazdrosną twarzyczkę i to nawet, że na łodydze kiwała się nadęta duszyczka. Lud zaś pouczył mnie, że to wielkie ucho to nie tylko człowiek, lecz człowiek wielki, geniusz.
Lecz ja nie dowierzam nigdy ludowi, gdy o wielkich ludziach mówi – i pozostałem przy swoim przekonaniu, że to jest kaleka na wywrót, który ma wszystkiego za mało, a jednego za wiele”.
Gdy Zaratustra tak oto odparł garbusowi oraz tym wszystkim, których on był głosem i orędownikiem, zwrócił się pełen głębokiej goryczy do uczniów swoich i rzekł:
„Zaprawdę, przyjaciele moi, obracam ja się między ludźmi jak pośród ułomków i członków ludzkich!
To jest dla mego oka rzeczą najstraszniejszą, iż widzę człowieka podruzgotanego o porozpraszanych członkach niby na pobojowisku lub na podwórzu rzeźni.
A gdy się me oko umknie od »teraz« ku »niegdyś«, znajduje zawsze to samo: ułomki, członki i okrutne przypadki – ludzi nie widzi.
Owo »teraz« i »niegdyś« na ziemi, – och! przyjaciele moi – to jest moje brzemię, najdokuczliwsze; i żyć bym przecie nie zdołał, gdybym nie był jasnowidzem tego, co przyjść musi.
Wieszczący, chcący, tworzący, sam przyszłością i sam sobie mostem ku przyszłości – i niestety! również i kaleką przy tymże moście: oto czym jest Zaratustra.
I wy zagadywaliście nieraz samych siebie: »kimże jest Zaratustra? Czymże ma być on dla nas?« I dawaliście sobie, jako ja to czynię, w odpowiedzi – pytania.
Jestże on zwiastunem? Czy dokonawcą? Zdobywcą? Czy też dziedzicem? Jestże jesienią? Lemieszem? Lekarzem? Czy też ozdrowiałym?
Jestże on poetą? Czy też prawdomówcą? Wyzwolicielem? Czy też pogromcą? Jestże dobrym? – Złym?
Błąkam się między ludźmi jak pośród ułomków przyszłości: przyszłości, którą ja oglądam.
I tym są me sny i zabiegi, iż w jedność wymarzam i w jedność czynnie znoszę, co jest ułomkiem i zagadką i okrutnym przypadkiem.
Jakże bym ja zniósł, żem jest człowiekiem, gdyby człowiek nie był wieszczem i zagadek odgadywaczem, i wyzwolicielem przypadku!
Przeszłych wyzwolić, wszelkie »Było« przetworzyć w »Takom ja właśnie chciał!« – oto co bym dopiero wyzwoleniem zwał!
Wola – tako zwie się oswobodziciel i zwiastun radosny: tako i ja was pouczam, przyjaciele moi! Douczcież się wszakże i tego jeszcze: wola sama jest jeszcze więźniem.
Chęć oswobadza: lecz jakże się to zwie, co nawet i oswobodziciela w kajdany zakuwa? »To było«”: oto zębów zgrzytanie i zgryzota samotna dla woli. Bezsilna wobec wszystkiego, co już dokonane, jest wszelkiej przeszłości niechętnym widzem.
Bo że wstecz wola chcieć nie może; że czasu przełamać nie zdoła, ani czasu pożądliwości, – tym jest woli zgryzota samotna.
Wola oswobadza: cóż więc obmyśli sobie ona, aby się pozbyła własnego postępku i szydziła z własnego więzienia?
Och, błaznem staje się każdy więzień! Szaleńczo wyzwala się też i więziona wola.
Że czas wstecz się nie cofnie, to rodzi jej gniew zawzięty. »To, co było« – tak zwie się kamień, którego nie zdoła potoczyć.
Toczy więc kamienie zawziętości i niechęci i wywiera zemstę na wszystkim, co wraz z nią nie odczuwa zawziętości i niechęci.
I tak oto staje się wola oswobodzicielka sprawczynią bólu: na wszystkim, co cierpieć zdolne, wywiera zemstę za to, iż cofnąć się nie może.
I tym oto, wyłącznie tym tylko, jest i zemsta sama: woli niechęcią do czasu i jego »to było«.
Zaprawdę, wielkie szaleństwo tkwi w naszej woli; zaś dla wszystkiego, co ludzkie, klątwą się stało, iż to szaleństwo ducha sobie zdobyło!
Duch zemsty: przyjaciele moi, to było dotychczas najlepszym zastanowieniem się człowieka; a gdzie cierpienie było, tam kara zawsze być musiała.
»Kara«, tym słowem przezwała zemsta samą siebie: słowem kłamliwym udaje ona obłudnie dobre sumienie.
A że w chcącym jest wiele cierpienia, iż wstecz chcieć nie może, – przeto i chęć sama, i życie wszelkie – winny być karą!
I oto chmura za chmurą zachodziły na ducha: aż wreszcie obłęd kazać począł: »Wszystko zanika, przeto wszystko zaniku jest warte!«
»I tym jest sprawiedliwość sama: owo prawo czasu, co dzieci swoje pożerać musi«: tak kazał obłęd.
»Moralnym stoją rzeczy ładem wedle prawa i kary. Och, gdzież jest wyzwolenie z toku rzeczy i z kary «istnienia»?« Tako kazał obłęd.
»Czyż możebne jest wyzwolenie, skoro jest wieczne prawo? Och, nie do dźwignięcia jest ów kamień to «było»: wieczne muszą być też i wszelkie kary!« Tako kazał obłęd.
»Żaden czyn zniszczonym być nie może: jakżeby on mógł dzięki karze stać się niedokonanym! To, to właśnie jest wiecznym w karze «istnienia», iż istnienie wiecznie i czynem, i karą być musi!
Chyba że wola wreszcie samą siebie wyzwoli, że chcenie niechceniem się stanie« —: lecz wszak wy znacie, bracia moi, tę starą piosnkę obłędu!
Odwodziłem was od tych starych baśni, gdym uczył: »wola jest twórcą«.
Wszelkie »to było« jest ułomkiem, zagadką, okrutnym przypadkiem, póki twórcza wola na to nie powie: »lecz tak ja właśnie chciałam!«
– aż póki twórcza wola na to nie rzeknie: »lecz tako chcę właśnie! Tako chcieć będę!«
Lecz czyż mówiła ona już tak? I kiedyż się to stanie? Czy wola jest już odprzęgnięta od własnego szaleństwa?
Stałaż się już wola zbawcą i zwiastunem radosnym dla samej siebie? Oduczyłaż się ona ducha zemsty i zębów zgrzytania?
I któż nauczył ją pojednania z czasem i czegoś wyższego ponad wszelkie pojednanie?
Czegoś wyższego ponad wszelkie pojednanie chcieć musi wola, która jest wolą mocy —: lecz jakże jej na to przyjdzie? Któż pouczył ją nawet i o chceniu wstecz?”
– Lecz w tym miejscu przerwał Zaratustra nagle swą mowę, czyniąc wrażenie człowieka, którego ostateczne przerażenie ogarnia. Przestraszonymi oczyma wodził po uczniach swoich, a oczy te przebijały jak strzały ich myśli jawne i ukryte. Po chwili zaśmiał się jednak i rzekł w dobroci:
„Trudno żyć z ludźmi, ponieważ milczenie jest tak trudne. Osobliwie dla gaduły”. —
Tako rzekł Zaratustra. Garbus jednak przysłuchiwał się rozmowie, przysłoniwszy przy tym twarz; gdy usłyszał śmiech Zaratustry, wejrzał ciekawie i rzekł powoli.
„Lecz dlaczegóż to Zaratustra mówi inaczej do nas, niźli do uczniów swoich?”
Zaratustra odparł: „Cóż dziwnego! Z koszlawym140 wolno i koszlawo pogadać!”
„Pięknie, – odparł garbus; – zaś wobec uczniów wolno bajać, jak w uczelni.
Lecz czemuż to Zaratustra mówi inaczej do swych uczniów, niźli do samego siebie?” —
O roztropności ludzkiej
Nie wyż: urwa141 jest rzeczą straszną!
Urwa, gdzie spojrzenie w dół zapada, a ręka wzwyż chwyta. Zawrót wówczas serce ogarnia od tej podwójnej jego chęci.
Och, przyjaciele, odgadujecież serca mego wolę podwójną?
Tym jest me urwisko i niebezpieczeństwo moje, że spojrzenie me wzwyż pada, podczas gdy dłoń trzymać się pragnie i wesprzeć – na głębi!
Człowieka czepia się ma wola, kajdanami skuwam się z człowiekiem, ponieważ porywa mnie wzwyż ku nadczłowiekowi: jako że tam pragnie inna ma wola.
I dlatego też żyję ja ślepy między ludźmi; jakobym ich nie znał wcale: aby ma dłoń nie straciła wiary w mocne oparcie.
Nie znam was, ludzie: ta oćma i otucha zalega wokół mnie.
Siedzę przy gościńcu dla każdego łotra dostępny i pytam: kto chce mnie oszukać?
Tym jest ma pierwsza roztropność ludzka, że się oszukiwać pozwalam, aby nie mieć się na baczności przed oszustami.
Och, gdybym na baczności przed człowiekiem mieć się musiał: jakżeby mógł człowiek być bani mej kotwicą! Zbyt łatwo oderwałoby mnie wzwyż i odniosło precz!
Ta opatrzność jest nad mą dolą, że bez przezorności być muszę.
Zaś kto pośród ludzi zmarnieć nie chce, musi się nauczyć z każdej pijać szklanicy; kto zaś między ludźmi czystym pozostać pragnie, winien potrafić i w brudnej umywać się wodzie.
I tak oto mawiałem nieraz ku swej otusze: „Dalejże! Dalej! Stare serce! Chybiło ci nieszczęście: zażywaj go więc jako swego – szczęścia!
Lecz oto ma druga roztropność ludzka: oszczędzam próżnych bardziej niźli dumnych.
Czyż urażona próżność nie jest matką wszelkich tragedii? Lecz gdzie duma urażona bywa, tam zwykło wyrastać jeszcze i coś lepszego niźli duma.
Aby widok życia znośnym się wydał, winna być gra życiowa dobrze odgrywana: lecz na to dobrych potrzeba aktorów.
Dobrymi aktorami byli mi zawsze ludzie próżni: oni grają i pragną, aby im się chętnie przyglądano, – cały ich duch tkwi w tej chęci.
Oni wystawiają się na widownię, oni odkrywają samych siebie; lubię w ich bliskości przyglądać się życiu, – to leczy z przygnębienia.
Przeto oszczędzam próżnych, iż mi są lekarzami – w przygnębieniu i przywiązują do człowieka jako do widowiska.
A wreszcie: któż wymierzy całą głąb skromności u próżnego! Jestem dlań dobry i pełen współczucia, dla tej jego skromności.
Od was pragnie on zaczerpnąć wiary w samego siebie; on pasie się waszymi spojrzeniami, pożera pochwały z waszych rąk.
Nawet i kłamstwom waszym rad uwierzy, jeśli dobrze o nim kłamiecie; gdyż w najskrytszej głębi wzdycha jego serce: „czymże ja bo jestem!”
A skoro ta cnota jest prawdziwa, która nie wie o sobie: – otóż, próżny nie wie o swej skromności! —
I tym jest ma trzecia roztropność ludzka, że widoku ludzi złych nie pozwalam obmierzić sobie waszą lękliwością.
Szczęśliw widzę te dziwy, które wylęga słońce upalne: tygrysy, palmy i grzechotniki.
I pośród ludzi jest wiele pięknego wylęgu upalnego słońca i wiele godnego podziwu u złych. Wprawdzie, jako i wasi najmędrsi nie wydają mi się bynajmniej tak bardzo mądrymi, podobnież i złość ludzka jest mi znacznie mniejsza od jej osławienia.
I nieraz dziwiłem się, kiwając głową: i czegóż wy jeszcze grzechoczecie, grzechotniki?
Zaprawdę, i zło nawet ma przyszłość przed sobą! A najgorętszych południ jeszcze nie odkryto dla człowieka.
Wszakże niejedno zwie się dziś ostateczną złośliwością, co jest zaledwie dwanaście stóp szerokie i trzy miesiące długie! Kiedyś będą się większe rodziły smoki.
Aby nadczłowiekowi nie zbrakło jego smoka, nadsmoka, który by jego był godzien, lecz na to wiele słońca upalnego prażyć musi wilgotne puszcze!
Wasze dzikie koty przedzierzgnąć się wprzódy muszą w tygrysy, a wasze ropuchy jadowite w krokodyle: aby dobrego myśliwca dobre oczekiwały łowy!
Zaprawdę, wy dobrzy i sprawiedliwi! Wiele w was śmiechu jest godne, a osobliwie wasz lęk przed tym, co się dotychczas „diabłem” zwało!
Tak dalecy jesteście w duszach swoich wszelkiej wielkości, że nawet nadczłowiek w swej dobroci wydałby się wam strasznym!
Zaś wy, mędrcy i uczeni, ucieklibyście przed słonecznym pożarem mądrości, w której nadczłowiek ochoczo swą nagość pławić będzie!
Wy najszczytniejsi, których oczy me napotkały! Tym oto jest me zwątpienie o was i śmiech mój ukryty: przewiduję wszak, nadczłowieka nazwalibyście diabłem!
Och, umęczyłem się tymi najszczytniejszymi i najlepszymi: z ich „szczytów” parło mnie wzwyż, w dal, precz – ku nadczłowiekowi!
Dreszcz zgrozy przebiegł mnie, gdym tych najlepszych ujrzał nago: i oto wyrosły mi skrzydła, aby odlecieć w dalekie przyszłości!
W dalsze przyszłości, w bardziej południowe południa, niźli je kiedykolwiek jaki twórca wymarzył: tam, gdzie bogowie szat wszelkich się wstydzą!
Lecz was w przebraniu widzieć pragnę, wy bliscy i bliźni moi, pięknie przyobleczonymi i próżnymi, i godnymi chcę was widzieć, jako „dobrych i prawiedliwych”.
I sam w przebraniu pośród was zasiądę, abym was i siebie nie poznawał: oto ma ostatnia roztropność człowiecza. —
Tako rzecze Zaratustra.
W najcichszą godzinę
Cóż to się ze mną stało, przyjaciele? Patrzcie, jakem jest wzburzony, gdzieś przed się party, niewolnie142 uległy, gotów do odejścia, – och, do odejścia od was!
Niestety, raz jeszcze musi Zaratustra do swej powracać samotni: lecz niechętnie wraca tym razem niedźwiedź do swej jaskini!
Cóż to się ze mną stało! Któż mi to nakazuje? – Och, ma gniewna pani życzy sobie tego, przemówiła ona do mnie; – czyż nie nazwałem wam jeszcze jej imienia?
Wczoraj na podwieczerz przemówiła do mnie ma najcichsza godzina: oto imię mej strasznej pani.
A stało się to tak, – gdyż wszystko opowiedzieć wam muszę, aby się nie zasklepiły serca wasze dla tak nagle was odchodzącego!
Znacie przestrach w chwili zasypiania?
Aż po palce stóp przeraża się zasypiający, iż ziemia usuwa się przed nim, a sen się poczyna.
Mówię to wam jako przenośnię. Wczoraj, w najcichszą godzinę usunęła się pode mną ziemia: sen się rozpoczął.
Pomknęła się wskazówka, zegar mego życia zaczerpnął oddechu – nigdym takiej ciszy wokół siebie nie słyszał: aże przeraziło się serce.
Naonczas rzecze bez głosu do mnie: „Ty wiesz wszak o tym, Zaratustro? —
Jam krzyknął w przerażeniu, zasłyszawszy to szeptanie, a krew mi z oblicza precz odbiegła: milczałem przecie.
Rzecze raz wtóry bez głosu do mnie: „Ty wiesz o tym, Zaratustro, a jednak nie mówisz!” —
Jam odparł nareszcie, rzekąc przekornie: „Wiem ci ja, lecz mówić nie chcę!”
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „Ty nie chcesz, Zaratustro? Jestże to prawda? Nie chowaj ty mi się poza twą przekorność!” —
Płacząc, drżę jako dziecko i powiadam: „Och rad bym ja, lecz jakże ja to mogę! Uchyl to tylko ode mnie! Ponad moje to siły!”
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „I cóż po tobie, Zaratustro! Słowo swe powiedz i złam się!” —
Jam odparł: „Och, moje to wszak słowo? Kimże ja jestem! Godniejszego czekam; jam nie godzien złamać się nawet na onym”.
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „I cóż po tobie! Nie jesteś mi jeszcze dosyć kornym. Pokora ma najtwardszą skórę”.
Jam odparł: „Czegóż nie wytrzymała skóra mej pokory! U podnóża swej jaskini mieszkam: jak wysoko wybujały me wierzchołki? Nikt mi o tym jeszcze nie powiadał. Atoli dobrze znam swe doliny”.
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „O, Zaratustro, kto ma góry z posad wyważać, ten przenosi takoż doliny i niże”. —
Jam odparł: „Jeszcze me słowo nie wyważyło żadnej góry, zaś to co mówię, ludzi jeszcze nie dosięga. Wyszedłem ja wprawdzie ku ludziom, jeszczem ja jednak do nich nie dotarł”.
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „Cóż ty o tym wiesz! Rosa pada na murawę, gdy noce są w przemilczeniach najcichsze”. —
Jam odparł: „Szydzili ze mnie, gdym własną drogę znalazł i nią poszedł; i prawdziwie drżały wonczas nogi moje.
Co widząc powiadali: zbyłeś drogi, zbędziesz i chodzenia!”
Rzecze znowuż bez głosu do mnie: „I czymże ich szyderstwa! Jesteś z tych, co się posłuszeństwa oduczyli: teraz winieneś rozkazywać!
Zali nie wiesz, kto im wszystkim jest najbardziej ku potrzebie? Kto rzecz wielką rozkaże. Ciężko rzeczy wielkiej dokonać: przecie ciężej rzecz wielką rozkazać.
To jest najbardziej niewybaczalnym w tobie: posiadasz moc, a panować nie chcesz”. —
Jam odparł: „Brak mi głosu lwa do rozkazywania”.
Rzecze znowu, jakby w szeptaniu do mnie: „Najcichsze to słowa są, co burzę niosą. Myśli, co na gołębich przychodzą nóżkach, światem kierują.
O Zaratustro, tyś powinien iść jako cień tego, co przyjść musi: tako będziesz rozkazywał, a rozkazując przodował”. —
Jam odparł: „Sromam się143”.
I rzecze znowuż bez głosu do mnie: „Dziecięciem stać się jeszcze musisz, a niewstydliwym.
Duma młodzieńcza jest jeszcze w tobie, późnoś młodym się stał: lecz kto dziecięciem stać się chce, ten i młodość swoją przezwyciężyć powinien”. —
Namyślałem się długo i drżałem w sobie. Wreszcie rzekłem, com wprzódy był powiedział: „Nie chcę ja”.
Wonczas uczynił się śmiech wokół mnie. O, jakże mi ten śmiech trzewia targał i serce rozdzierał!
I rzecze po raz ostatni do mnie: „O, Zaratustro, dojrzały twe owoce, lecz tyś nie dojrzał do owoców swoich!
Przeto do samotni ponownie iść musisz, abyś omiękł144. —
Zaśmiało się ponownie i pierzchło: wonczas cisza uczyniła się wokół mnie w zdwojonej jakby cichości. Ja zaś na ziemi leżałem i pot spływał z mych członków.
– Otoście wszystko słyszeli, i czemu do samotni iść muszę. Niczegom przed wami, przyjaciele, nie zataił.
Więc i to usłyszeliście ode mnie, którym jest przed wszystkimi ludźmi najskrytszy – i nim pozostać pragnący.
Och, przyjaciele moi! Miałbym wam jeszcze coś do powiedzenia, miałbym jeszcze coś do darowania. Czemuż więc nie daję? Byłżebym skąpy?” —
Gdy Zaratustra te słowa wyrzekł, opanowała go tak boleśnie potęga bólu i bliskość rozłąki z przyjaciółmi, że zapłakał głośno. A nie było, kto by go ukoić umiał. Nocą wszakże odszedł samotny i opuścił swych przyjaciół.
Część trzecia
„Wy spoglądacie w górę, gdy chcecie podniesienia. Ja patrzę na dół, bom jest wyniesiony.
Któż jest między wami, co zarazem i śmiać się potrafi i wzniesionym się czuć?
Kto szczytów najwyższych dosięgnie, ten śmieje się z wszelkich tragikomedii i tragicznych powag”.
Zaratustra, O czytaniu i pisaniu (I, 43).
Pielgrzym
Południe było, gdy Zaratustra wstąpił na drogę wiodącą przez górzysty grzbiet wyspy, aby wczesnym rankiem na przeciwległym stanąć wybrzeżu i na okręt się przeprawić. Dobra tam była przystań w zatoce i obce okręty chętnie zarzucały w niej kotwice, odpływając brały one na pokład tych, co z wysp szczęśliwości przez morze przeprawić się pragnęli. Gdy Zaratustra wspinał się pod górę, wspominał po drodze wiele swych wędrówek samotnych w młodości oraz wszystkie te wzgórza, grzbiety górskie i wierzchołki, na które się niegdyś wspinał.
– Pielgrzymem jestem i ochotnym po górach wędrownikiem, rzekł do swego serca; nie lubię płaszczyzn i zda mi się, że niedługo na miejscu wysiedzieć zdołam.
I wszelka dola, wszelkie wydarzenie, które mi się przytrafić może, – coś z pielgrzymki w nich będzie i z wędrowań po szczytach: przeżywa bo wszak człowiek samego siebie jedynie.
Spłynął już czas, kiedy przypadki napotykać mnie mogły; cóż by dziś jeszcze przytrafić mi się mogło, co by nie było już moim!
Nawróci ona tylko, ku swej siedzibie cofnie się wreszcie – ma samość oraz to wszystko, co z niej na obczyźnie przebywało, rozproszone pośród wszelkich rzeczy i przypadków.
I to jedno wiem jeszcze: oto staję przed swym ostatnim szczytem, przed tym, co mi najdłużej zaoszczędzonym było. Och, na najtwardszą mą drogę wstępuję obecnie! Och, począłem ja mą najsamotniejszą wędrówkę!
Lecz kto z mego jest rodu, ten się takiej nie umknie godzinie, godzinie, która doń rzecze: „Aliści teraz dopiero idziesz drogą swej wielkości! Szczyt i przepaść – w jedno się to teraz zwarło!
Idziesz drogą swej wielkości: ostatnią twą ucieczką stało się to, coć było dotychczas największym niebezpieczeństwem!
Idziesz drogą swej wielkości: odtąd najlepszą winno ci być otuchą, iż poza tobą nie ma już drogi! Idziesz drogą swej wielkości: nikt tu za tobą nie popełza! Twa noga gasiła sama ślady drogi poza sobą, drogi, nad którą widnieje napis: niemożebność.
A gdy ci obecnie wszelkich drabin zbrakło, winieneś się rozumieć i na tym, jako się na głowę własną wspinać należy: jakżebyś ty inaczej wspinać się zdołał?
Na głowę własną i ponad własne serce! Co najłagodniejszego jest w tobie, największą tężyzną stać się to jeszcze musi.
Kto się zanadto zwykł oszczędzać, chorzeje wreszcie z oszczędzania tego. Chwała wszystkiemu, co twardym czyni! Nie sławię ja krainy miodem i mlekiem – opływającej!
Od siebie – w dal nauczyć się spoglądać, aby wiele móc widzieć: – ta oto tężyzna niezbędna jest dla każdego, kto się na góry wspina.
Kto zaś, jako poznający, oczyma natrętny bywa, jakżeby on mógł dojrzeć w rzeczach coś więcej nad ich powierzchowne zarysy.
Ty jednak, o Zaratustro, chcesz dojrzeć rzeczy wszelkich spody i podspody: musisz więc przeto ponad samego siebie się wspinać, – w górę, wzwyż, aż póki gwiazd własnych nie ujrzysz pod sobą!
O tak! Na dół spozierać na samego siebie i na gwiazdy własne: to niechaj mi dopiero szczytem moim będzie, pozostało mi to jeszcze do osiągnięcia, jako szczyt mój ostatni! —
Tako przemawiał do siebie Zaratustra, wspinając się na górę, twardymi przypowieściami krzepiąc swe serce: gdyż okaleczone było ono, jako nigdy przedtem nie bywało. Gdy zaś na przełęcz wstąpił, patrzy, oto w dali widnieje rozłogiem inne morze: Zaratustra stanął i milczał długo. Noc zaś mroźna była na tej wysokości, widna i gwiaździsta.
– Poznaję dolę mą, rzekł wreszcie w smutku. Niech się stanie! Jam gotów. Oto poczęła się w tej chwili ma ostatnia samotność.
Och, to czarne, smutne morze pode mną! Och, ten brzemienny ponocny145 smętek mój! O, dolo ma i morze! Ku wam to zstąpić muszę!
Przed najwyższą swą górą staję i przed najdłuższą pielgrzymką: przeto głębiej zstąpić muszę, niźlim kiedykolwiek zstępował: – głębiej w ból, niźlim kiedykolwiek to czynił, w najczarniejszą zanurzać się muszę falę! Dola ma tego chce. Niech się ma dola dokona! Jam gotów.
Skąd pochodzą największe góry? – pytałem się niegdyś. Nauczono mnie, że z morza one pochodzą.
Świadectwo to w głazie wypisane mają i w skalnych ścianach swych wierzchołków. Z największej głębi muszą najwyższe szczyty ku swojej wydźwigać się wyży146. —
Tako mówił Zaratustra, stojąc na szczycie góry, gdzie chłód panował; gdy jednak w pobliże morza zeszedł i gdy wreszcie samotny pośród skał przybrzeżnych stanął, zdrożonym się wówczas poczuł i jeszcze bardziej roztęsknionym147.
Oto wszystko we śnie jeszcze spoczywa, rzekł; i morze śpi jeszcze. Sennie i obco spoziera ku mnie jego źrenica.
Oddycha wszakże ciepło, czuję to. I to czuję jeszcze, że ono śni. Oto wije się śniące na twardym podłożu.
Słuchaj! bacz! Jak od złych wspomnień jęczy ono! Lub od złych przeczuć może?
Och, jam jest pełen smutku wraz z tobą, ciemny ty potworze; trapię się również i o ciebie.
Och, że też ma dłoń nie dość siły posiada! Chętnie, zaprawdę, wyzwoliłbym ja cię ze złych snów twoich! —
Gdy Zaratustra te słowa rzekł, zaśmiał się z samego siebie pełen smętku i goryczy. Jakże to, Zaratustro! więc i morzu nawet chcesz śpiewać ukojenia?
Och, ty szaleńcze, z nadmiaru miłości, radosnym zaufaniem pijany! Lecz takim byłeś mi zawsze: zbliżałeś się zawsze ufnie ku wszelkim okropnościom.
Każdego potwora nawet rad byś głaskać. Jedno tchnienie ciepłego oddechu, nieco miękkich kudłów na łapie —: a wnet gotów bywałeś ukochać to i ku sobie wabić.
Miłość jest niebezpieczeństwem samotnika, miłość ku wszystkiemu, co tylko żyje! Śmiechu warte, zaprawdę, me szaleństwo i me umiarkowanie w miłości! —
Tako rzekł Zaratustra i zaśmiał się po raz wtóry: lecz oto wspomniał opuszczonych przyjaciół, – i zdało mu się, że swymi myślami im się sprzeniewierzył, zapłonął przeto gniewem przeciw własnym myślom. I stało się niebawem, że śmiejący się płakał: – z gniewu i tęsknoty płakał gorzko Zaratustra.