Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 11
O widmie i zagadce
1
Gdy pośród żeglarzy gruchnęła wieść, że Zaratustra bawi na okręcie, – wraz z nim wsiadł był na okręt jeden człowiek z wysp szczęśliwości, – powstała wonczas ciekawość wielka i oczekiwanie. Lecz Zaratustra milczał dwa dni, był tak zimny i głuchy w zasmuceniu swym, że na spojrzenia i pytania nie odpowiadał zgoła. Pod wieczór wszakże dnia drugiego, aczkolwiek milczał wciąż jeszcze, rozwarł przecie uszy swoje: gdyż wiele rzeczy dziwnych a niebezpiecznych usłyszeć można było na tym okręcie, co, z dalekich stron wracając, w dalekie udawał się kraje. Zaratustra zaś miłował tych wszystkich, co dalekie podróże czynią i bez niebezpieczeństwa żyć nie potrafią. I tak oto w słuchaniu rozwiązał się wreszcie i jego język, a lody wokół serca stopniały: – wonczas w te przemówił słowa:
Wam, odważni poszukiwacze, usiłowacze, wam wszystkim, którzy, podstępnym powierzając się żaglom, na groźne wypływacie morza, – wam, upojeni zagadką, radośni zmrokiem, wam, których duszę w każdą błędną czeluść fletnie wabią:
– bo tchórzliwą dłonią dzierżyć się148 nici przewodnich wy wszak nie pragniecie; a gdzie odgadnąć zdołacie, tam nienawidzicie dochodzenia —
– wam to wyłącznie opowiem zagadkę, którą ujrzałem, – widmo najsamotniejszego. —
Ponury szedłem oto poprzez trupio siny zmierzch, ponury i twardy na duchu, z zaciśniętymi wargi149. Niejedno bo słońce zaszło było już dla mnie.
Ścieżka, co hardo po żwirze się wspina, ścieżka złośliwa, samotna, której już ani chwast, ani krzew nie dogadza: perć150 górska zgrzytała pod hardym stąpaniem nogi mojej.
Kroczyłem niemy pośród szyderczego zgrzytu krzemieni, depcząc nogą kamienie, które w ruch wprawiałem: tak oto zmagały się me nogi ku górze.
Wzwyż: – temu duchowi na przekorę, co je wstecz, w przepaść ciągnął, duchowi ciężkości, szatanowi memu i wrogowi najzaciętszemu.
Wzwyż: – aczkolwiek na mnie on siedział, na poły karzeł, na poły kret, bezwładny, obezwładniający; ołów w uszy mi sączący, kroplisto151 ołowiane myśli w mózg mój.
„O, Zaratustro, syczał szyderczo zgłoska w zgłoskę, ty kamieniu mądrości! Wysokoś ty się wyrzucił, lecz każdy wyrzucony kamień musi – opadnąć152!
O, Zaratustro, kamieniu mądrości, ty kamieniu z kuszy, gwiazdy druzgoczący kamieniu! Samegoś siebie wyrzucił tak wysoko, – lecz każdy wyrzucony kamień – opadnąć musi!
Skazany na samego siebie i na samoukamienowanie: o, Zaratustro, wysokoś kamień ty wyrzucił, – lecz na ciebie kamień ten opadnie!
Po czym zamilkł karzeł i przycichł na długo. Milczenie jego dławiło mnie wszakże; będąc tak oto we dwóch, jest się zaprawdę samotniejszym, niźli sam ze sobą!
Wspinałem się, wspinałem wciąż, marzyłem, rozmyślałem, – lecz wszystko przygniatało mnie. Byłem jak człowiek chory, którego bolesne katusze męczą, a zły sen raz po raz z zasypiania budzi. —
Jest we mnie jednak coś, co się odwagą zowie: zabijała ona zawsze wszelkie pognębienie. Odwaga ta nakazała mi wreszcie stanąć i zapytać: „Karle! Ty! Albo ja!”
Odwaga jest najlepszym zabójcą, – odwaga, która naciera: gdyż w każdym natarciu dźwięczy surma153.
Człowiek jest najdzielniejszym zwierzęciem: tym przemaga każde zwierzę. Dźwiękiem surmy154 przemagał nawet ból każdy; a ból człowieczy jest bólem najgłębszym.
Odwaga zabija również i zawrót nad przepaścią; a gdzież nie staje człowiek nad brzegami przepaści! Nie jestże widzenie – widzeniem przepaści?
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga zabija nawet litość. Zasię litość jest najgłębszą przepaścią: im głębiej człowiek wejrzy w cierpienie, tym głębiej wgląda w cierpienie.
Odwaga jest najlepszym zabójcą: odwaga, co naciera: ona zabija nawet śmierć, gdyż mawia: „Byłoż to życie? Dalejże! Jeszcze raz!”
A w takim rzeknięciu155 jest wiele z dźwięcznej surmy. Niech słucha, kto ma uszy!
2
„Stój! karle! – rzekłem. – Ja! Albo ty! Jam silniejszy z nas dwóch —: ty nie znasz mej myśli przepaścistej! Jej byś udźwignąć nie zdołał! —
Wówczas stało się coś, co mnie lżejszym uczyniło: zeskoczył mi z ramion karzeł ciekawy! I przykucnął na kamieniu tuż przede mną. Gościniec wiódł właśnie pod bramę w tym miejscu, gdzieśmy się zatrzymali.
„Spojrzyj, karle, na ten gościniec pod bramą! – mówię do niego: dwa oblicza ma on w tym miejscu. Dwie drogi zbiegają się tutaj: nikt jeszcze dróg tych do końca nie zeszedł.
Ta długa droga wstecz: po wieczność ciągnie się ona. Owa zaś droga przed się – to druga jest wieczność.
Przeczą sobie te drogi; zderzają się one ze sobą głowami: – i tu oto przy tej bramie zbiegają się ze sobą. Imię podbramia stoi oto wypisane: „chwila”.
Lecz gdyby ktoś jedną z tych dróg poszedł dalej, jeszcze dalej i wciąż jeszcze dalej: sądzisz, karle, że te drogi wiecznie sobie przeczą? —
„Wszystko proste kłamie – odparł karzeł wzgardliwie. – Wszelka prawda jest krzywa, czas nawet jest kołem”.
„Ty duchu ciężkości! – odparłem gniewnie, – nie ułatwiajże sobie zbytnio! Albo cię tu pozostawię, gdzie utkwiłeś, kuternogo! – a zaniosłem cię wszak wysoko!
Spojrzyj – mówię dalej – na tę chwilę! Od tego podbramia chwili bieży156 długa wieczna droga wstecz: poza nami leży wieczność.
Nie przebiegłoż wszystko, co z rzeczy wielkich biec tylko zdoła już raz tą drogą? Nie musiałoż wszystko, co pośród rzeczy wszelkich stać się może, już raz się stawać, dokonywać, przebiegać?
A skoro wszystko już było: co sądzisz, karle, o tej oto chwili? Czyż to podbramie – nie było już raz niegdyś?
I czy rzeczy wszelkie nie są tym ładem ze sobą zwikłane, że ta oto chwila wszystkie przyszłe rzeczy za sobą wlecze? A więc – – i samą siebie na domiar?
Gdyż co z rzeczy wszelkich biec może: i tę długą drogę, przed się wiodącą, raz jeszcze przebiec musi!
I ten pająk powolny, co w świetle księżycowym pełza, i ta poświata księżycowa, i ja, i ty na gościńcu pod bramą zaszeptani obaj, o rzeczach wiecznych zaszeptani, – czyż my wszyscy nie musieliśmy już niegdyś tu oto być?
– i czyż nie musieliśmy powrócić, – tą oto drogą wciąż na nowo biec, aby tamtą długą, okrutną drogą – wiecznie na nowo powracać?” —
Takom mówił, a coraz to ciszej: gdyż trwożyły mnie myśli me jawne i ukryte. I oto, nagle, usłyszałem psa wyjącego.
Czyżbym ja już słyszał psa tak wyjącego? Myśl ma wstecz pobiegła. Tak jest! Ongi, gdy dziecięciem byłem, w najodleglejszym dzieciństwie:
– wówczas słyszałem psa tak oto wyjącego. I widziałem go wówczas o zjeżonej sierści, z głową do góry zadartą, drżącego na całym ciele, w tę najcichszą widziałem go noc, kiedy i psy, zda się, w upiory wierzą:
– aż mnie litość zdjęła. Właśnie księżyc o tę porę157 w pełni wschodził, w milczeniu grobowym stanął ponad domem krągłą żagwią, – stanął cicho na płaskim dachu, jako na cudzej własności: —
przeto przeraził się wonczas pies: gdyż psy wierzą w złodziei i upiory. A gdym go po raz drugi tako wyjącego słyszał, zdjęła mnie litość ponownie.
Lecz gdzież się karzeł podział teraz? Gdzie podbramie? I pająk? I szeptanie nasze? Śniłbymże ja? Czyżbym się przebudził? Oto pośród dzikich zwałów skalnych staję nagle samotny w głuszy okólnej, w najgłuchszej poświacie księżyca.
Lecz tam oto leży człowiek! Zaś tu! Pies najeżony skacze do pana, – a skoro mnie tylko ujrzał – zawył ponownie, zakrzyczał: – czyżbym już słyszał niegdyś psa tak o pomoc wołającego?
I, zaprawdę, com ujrzał, tegom nigdy jeszcze nie widział. Ujrzałem młodego pastucha, miotającego się po ziemi, dławiącego się w kurczowych podnietach, o twarzy potwornie wykrzywionej: długi czarny wąż zwisał mu z gęby.
Czyżem widział kiedykolwiek tyle wstrętu i bladego przerażenia w cudzej twarzy? On spał zapewne? I wąż wpełzł mu w gardziel – i wgryzł się w nią mocno.
Dłoń moja targała węża, targała co sił: – daremnie! wydrzeć węża z gardzieli nie zdołała. Wówczas krzyknęło coś ze mnie: „Ukąś! Gryź!”
„Głowa precz! Gryź!” – tak oto krzyczały ze mnie przerażenie, nienawiść, wstręt i litość społem: wszystko me zło i dobro krzyknęło ze mnie tym jednym okrzykiem. —
Do mnie, odważni! Wy poszukiwacze, usiłowacze, wy wszyscy, co, podstępnym powierzając się żaglom, na niezbadane wypływacie morza! Wy zagadką weselni!
Zgadnijcież mi oto zagadkę, na którą wonczas patrzałem, wytłumaczcież mi to widmo największego samotnika!
Gdyż widmem to było i przyszłości widzeniem, – com wonczas w przenośni widział? I kim jest ten, co kiedyś przyjść jeszcze musi.
Kim jest ów pastuch, któremu wąż w gardziel wpełzł? Kim jest ten człowiek, któremu tak oto wszystko, co najcięższe, najczarniejsze, w gardziel wpełznie?
– Pastuch wszakże ugryzł, jak mu to krzyk mój radził; przygryzł dobrym kęsem! Daleko od siebie wypluł głowę węża —: i skoczył na nogi. —
Nie pasterz to, nie człowiek już, – przeistoczony, olśniony, co śmiał się wraz! Przenigdy nie śmiał się na świecie człowiek, jako ten się śmiał.
O, bracia moi, śmiech jam słyszał, co człowieczym nie był śmiechem, – i oto pragnienie mnie pali, tęsknota, co się nigdy nie ukoi.
Tęsknota za owym śmiechem trawi mnie: och, jakże ja zdołam żyć jeszcze! I jakżebym zdołał teraz umrzeć! —
Tako rzecze Zaratustra.
O szczęśliwości wbrew woli
Z takimi zagadkami i goryczami na dnie serca przeprawiał się Zaratustra przez morze. Gdy jednak cztery już tylko doby oddzielało go od wysp szczęśliwości i od przyjaciół, wówczas pokonał wszystek ból swój —: zwycięską i pewną nogą stanął znowuż na swej doli. I wówczas przemówił Zaratustra tymi słowy158 do swego weselnego sumienia.
Sam jestem znowuż i sam chcę pozostać, sam z niebem czystym i morzem wolnym; i znowuż popołudniowa stoi wokół pora.
W popołudniową godzinę spotkałem po raz pierwszy mych przyjaciół, o tejże porze po raz wtóry: – w godzinę, kiedy się wszelkie światło ucisza.
Gdyż wszystko, co ze szczęścia jest jeszcze w drodze między niebem i ziemią, szuka sobie przytułku w świetlanej duszy: w szczęściu uciszyło się teraz światło wszelkie.
O popołudniu życia mego! Niegdyś zstąpiło i moje szczęście w niziny, aby przytułku sobie poszukać: i znalazło te oto otwarte i gościnne dusze.
O popołudniu życia mego! Czegóżem ja nie oddał, com niegdyś posiadał: ten żywy posiew mych myśli i ten blask poranny mej najwyższej nadziei!
Towarzyszy szukał niegdyś twórca i dzieci swej nadziei: i oto tego się wreszcie doszukał, że ich nigdzie znaleźć nie zdoła, chyba że ich wprzódy sam potworzy.
I tak oto jestem w połowie dzieła swego: od dzieci moich idący i do nich powracający: k’woli159 dzieciom swym winien Zaratustra samego siebie wydoskonalać.
Gdyż z głębi duszy kocha się tylko własne dziecię i dzieło własne; a gdzie jest wielka miłość ku samemu sobie, tam jest i wróżebne znamię brzemienności: takom ja znajdował.
Zielenią mi się jeszcze dziatki moje w pierwszej wiośnie swej, w gęstej gromadzie skupione i społem jednymi miotane wichry160: owe drzewa ogrodu mego i mej nadziei ogrójca161.
I zaprawdę! Gdzie drzewa takowe zwarto stoją tam są wyspy szczęśliwości!
Lecz rozsadzę ja kiedyś drzewa moje i każde na osobności postawię, aby się tako samotności uczyło, zuchwalstwa a baczenia.
Sękate a pokrzywione, jako drzewo górskie o podatnej twardości niechaj nad morzem stoi, niby wieża ogniowa niepokonanego życia.
Tam, gdzie nawałnice w morze się walą, gdzie olbrzymia trąba gór wodę spija, tam oczekują każdego dzienne straże i nocne czuwania, aby samego siebie poznał i doświadczył.
Poznawanym i doświadczanym ma być każdy, zali jest z mego rodu i pochodzenia, – zali jest panem woli długiej, milczącym nawet wówczas, gdy mówi, i ustępstwa w taki sposób dającym, że w dawaniu bierze: —
– aby kiedyś moim towarzyszem się stał, współtwórcą Zaratustry i wespół z nim świętującym —: aby się stał takim, co moją mi wolę na moich wypisze tablicach: ku rzeczy wszelkich doskonalszemu dokonaniu.
W imię więc jego i jemu podobnych samego siebie udoskonalić muszę: przeto szczęścia się swego teraz oto uchylam i wszelkiej ofiaruję niedoli – k’woli162 swemu ostatniemu doświadczeniu i poznaniu.
I zaprawdę, czas był już po temu, abym dalej szedł: i pielgrzyma cień i najdłuższa chwila i najcichsza godzina – wszystko mówiło mi: „czas to najwyższy!”
Wionął mi wiatr poprzez szczelinę zamku i powiedział: „Chodź!” Rozwarły się drzwi podstępnie i rzekły: „Pójdź!”
A jam leżał, skowany163 miłością ku dzieciom swoim: pożądanie zarzuciło na mnie tę pętlę, pożądanie miłości: abym się dzieciom własnym łupem stał i dla nich zaprzepaścił.
Pożądać – znaczy mi to: już się zaprzepaścić; Ja was mam, dzieci moje! W tym posiadaniu niechaj wszystko będzie pewnością i niepożądaniem niczego.
Zapładniająco leżało na mnie słońce mej miłości, we własnych sokach prażył się Zaratustra, – i oto pomknęły ponade mną cienie i wątpliwości.
Stałem się już żądny zimy i mrozu: „O, gdybyż mróz i zima zżymać się znów i parskać mi kazały!” tak oto wzdychałem: – i wnet lodowate mgły wystąpiły ze mnie.
Ma przeszłość groby swe zburzyła, ocknął się niejeden za żywa pochowany ból —: przespał on się tylko w całuny spowity.
I tak oto nawoływało mnie wszystko wiecznymi znaki: „czas już!” Lecz ja – nie baczyłem na to: aż wreszcie przepaść ma drgnęła i ukąsiła mnie myśl moja.
O myśl przepaścista, któraś moją jest myślą! Kiedyż znajdę tę siłę, aby słysząc, jak się przekopujesz, nie drżeć w sobie?
Aż pod gardło tłucze się we mnie serce, gdy słyszę, jak się przekopujesz! Nawet twe milczenie dusi mnie, ty, przepastnie milcząca!
Jeszczem się nigdy nie ważył wywoływać ciebie: wystarczało mi już to, żem cię – dźwigał! Nie dosyć jam jeszcze silny był na to lwie zuchwalstwo i ochoczość hardą.
Dosyć grozy było mi zawsze w twoim ciężarze: lecz znajdę ja kiedyś siły ku temu i ten głos lwa znajdę, co ciebie wywoła!
Gdy się ku temu przezwyciężę, przemogę się jeszcze ku czemuś wyższemu, a zwycięstwo niech mi będzie pieczęcią dokonania! —
Tymczasem snuję się jeszcze po niepewnych morzach; zdradliwy schlebia mi przypadek; przed się i wstecz spozieram —, wszakże końca jeszcze nie widzę.
Jeszcze nie wybiła godzina mej ostatniej walki, – lub czyżby się ona teraz oto zbliżała. Zaprawdę, podstępnym pięknem spogląda na mnie zewsząd morze i życie!
O, popołudniowa życia mego godzino! O, szczęście me na podwieczerz! O, przystani na pełnym morzu! O, spokoju wpośród niepewności. Jakże ja wam wszystkim nie dowierzam!
Zaprawdę, nie ufam ja podstępnemu pięknu waszemu! Jestem jak ów kochający, co na zbyt aksamitny uśmiech podejrzliwie baczy.
I swą kochankę od siebie odpycha, w surowości nawet jeszcze tkliwy, zazdrośnik ten, – tako i ja odpycham od siebie tę błogą godzinę.
Precz mi stąd, błoga ty godzino! Wraz z tobą nawiedza mnie szczęśliwość wbrew woli! Oto staję tu zwolon164 ku najgłębszemu cierpieniu: – nie w porę nawiedzasz mnie ty!
Precz mi stąd, błoga ty godzino! Zagość raczej tam – pośród dzieci mych! A śpiesz się! i błogosław je na ten podwieczór i moim szczęściem!
Oto wieczór się zbliża: chyli się słońce. Przepadło – me szczęście! —
Tako rzecze Zaratustra. – I oczekując noc całą na swą niedolę, oczekiwał daremnie. Noc była jasna i cicha, i oto szczęście zbliżało się ku niemu: bliżej, coraz bliżej. Nad ranem zaśmiał się Zaratustra z całego serca i rzekł drwiąco: „szczęście ugania się za mną. Pochodzi to stąd, że nie uganiam się za kobietami. Szczęście wszakże jest kobietą”.
Przed wschodem słońca
O niebo ponade mną przeczyste! Głębokie! Świetlana ty przepaści! Ku tobie spozierającego, dreszcz boskich przejmuje mnie pożądań.
W twą wyż siebie rzucić – oto moja głębia! W twą czystość siebie ukryć – oto moja niewinność!
Boga własne przysłania piękno: tako i ty gwiazdy swe ukrywasz. Ty się mową nie głosisz: i tak oto zwiastujesz mi swą mądrość.
Nieme nad rozfalowanym wzeszłoś mi dziś morzem, twa miłość i wstyd twój rzecze objawieniem do mej rozfalowanej duszy.
A żeś piękne ku mnie wzeszło, przysłonione165 pięknem swym, że niemo do mnie przemawiasz, objawione w swej mądrości:
O, jakże bym ja mógł nie odgadnąć całej wstydliwości twej duszy! Przed słońcem wzeszłoś ku mnie, najsamotniejszemu.
Myśmy przyjaciele od przedpoczątku: nam troska, groza i dno rzeczy jest wspólne; i okrom166 tego słońce naszą jest spólnotą.
My nie przemawiamy do siebie, jako że zbyt wiele wiemy —: wzajemnym milczeniem i uśmiechy167 ślemy sobie wiedzę naszą.
Nie jesteżeś ty światłem mego ognia? Nie maszże ty siostrzanej duszy dla mego wnikania?
Społem uczyliśmy się wszystkiego, społem nauczyliśmy się ponad siebie ku sobie wstępować i bezobłocznie uśmiechać: —
– uśmiechać bezobłocznie z świetlanych źrenic, a milowych dali, wonczas gdy na poniżach przymusy, cele i winy, jako deszcze, dymią.
A gdym samotny wędrował, czegóż łaknęła ma dusza po nocach i na ścieżkach swych błędnych? A gdym na góry się wspinał, kogóż, jeśli nie ciebie, szukałem ja na górach?
A wszystkie te moje wędrowania i po górach wędrówki: niedołęstwem były wszak one i wybiegiem niezaradnego: latać chciała jedynie wola ma cała, w ciebie oto wlecieć!
I czegóżem ja bardziej nienawidził ponad rozwłóczone chmury i wszystko, co ciebie plami? I swą nienawiść nienawidziłem ponadto, iże ona ciebie kalała!
Dla tych rozwłóczonych chmur złobym168 ja pełen, dla tych pełzających kotów drapieżnych: mnie i tobie kradną one nasze wspólne, olbrzymie, nieogarnięte „tak”! i „amen”!
Dla tych pośredników i mątw pełni jesteśmy złoby169, dla tych chmur rozwłóczonych: dla owych połowicznych, co ani błogosławić, ani kląć nie potrafią.
Raczej pod zamkniętym niebem w beczce tkwić, raczej bez nieba na dnie przepaści trwać, niźli ciebie, świetlany niebios stropie, rozwłóczonymi chmury zbrukanym widzieć!
Po tylekroć brała mnie ochota złotym zygzakiem błyskawicy przygwoździć je do nieba, aby, jako piorun, na ich kałdunach, niby na kotłach, zabębnić: —
– tym gniewem mściwy pałkierz, że mi twe tak! i twoje amen! kradną – niebios ty stropie ponade mną przeczysty! Świetlany! Światła ty przepaści! – że mi me tak! i moje amen! zrabować chcą.
Bo ścierpię ja raczej łoskoty, gromy i wszystkie klątwy nawałnicy, niźli ten przebiegły, wątpiący spokój kotów; a i pośród ludzi najserdeczniej nienawidzę wszystkich lekko stąpających, połowicznych i wątpiących: te ociągające się rozwłóczone chmury.
A „kto błogosławić nie umie, niechaj kląć się nauczy!” – ta jasna nauka z jasnego spadła mi nieba, ta gwiazda pośród czarnych nawet nocy świeci na moich niebiosach.
Ja zaś jestem błogosławiącym i zawołanie „tak” głoszącym, skoro ty tylko jesteś ponade mną, przeczyste! Świetlane! Światła ty przepaści! – we wszystkie otchłanie wniosę ja jeszcze me błogosławiące „tak”!
Błogosławiącym jam się stał; zawołanie „tak” głoszącym: przetom tak długo się borykał170, aby mieć kiedyś wolne dłonie ku błogosławieństwu.
A tym jest błogosławieństwo me: ponad rzeczą wszelką jako własne jej niebo stać, jako dach jego krągły, jako dzwon jego lazurowy i pewność jego wieczna: błogosławiony zasię ten, kto tak błogosławi!
Gdyż rzeczy wszelkie ochrzczone są przy krynicy wieczności i poza złem a dobrem: dobro zaś i zło międzycienie są to tylko i wilgłe smętki i chmury rozwłóczone.
Zaprawdę, błogosławieństwo to, a nie lżenie, gdym pouczał: „ponad rzeczami wszystkimi stoi niebo przypadku, niebo bezwiny, niebo trafu, niebo zuchwałego pokuszenia”.
„Z łaski trafu” – oto najstarsze szlachectwo świata, jam je zwrócił rzeczom wszelkim, wyzwoliłem ja rzeczy spod jarzma celu.
Tę swobodę i niebios radosność postawiłem jako dzwon lazurowy ponad rzeczami wszelkimi, gdym pouczał: „wśród wszystkiego jedno niemożebne – rozsądek!”
Nieco rozumu wprawdzie, siemię171 mądrości rozproszone jest od gwiazdy do gwiazdy, – zaczyn ten domieszany jest rzeczom wszelkim: w imię szaleństwa domieszana jest mądrość rzeczom wszelkim!
Nieco mądrości jest wprawdzie możebne: lecz tę błogą pewność znalazłem pośród rzeczy wszelkich: że one bardziej jeszcze rade na nogach przypadku – zatańczyć.
O niebios stropie ponade mną przeczysty! Wyniosły! Tym jest mi oto twa czystość, że wieczne pająki rozumu i rozumu pajęczyny nie istnieją wcale: —
– i żeś tanecznym ty boiskiem dla boskich przypadków, żeś mi boskim jest stołem dla boskich kości i graczy! —
Lecz ty rumienisz się oto? Zalimż powiadał o niewypowiadalnym? Zalimż bluźnił, chcąc ciebie błogosławić?
Lub jest to może ów wstyd we dwoje, co nam rumienić się każe? – Nakazujesz mi może odejść i zamilknąć, jako – że dzień się zbliża?
Świat głębią jest —: a głębszą, niźli myślał dzień. Nie wszystkiemu wobec dnia słowem głosić się wolno. Wszakże dzień nadchodzi: rozłączmyż się tedy!
O niebios stropie ponade mną wstydliwy! Płomienny! O, szczęście ty moje przedsłoneczne! Idzie dzień: nam się rozstać należy! —
Tako rzecze Zaratustra.