Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 12
O cnocie zmniejszającej
1
Gdy Zaratustra znowuż do stałego lądu przybił, nie ruszył on na schwał w góry ku jaskini swej, lecz na drogach okólnych i wśród pytań wielu czynił wywiady o tym i owym, aż wreszcie zaśmiał się z siebie w te słowa: „rzeka, która w wielu skrętach płynie wstecz, ku źródłom!” W wywiadach swych pragnął zasięgnąć języka, co w czasach nieobecności jego stało się z człowiekiem: zali większym się stał, czy też zmalał jeszcze. Razu pewnego ujrzał szereg nowych domów; zadziwił się wówczas i rzekł:
„Co oznaczają te domy? Zaprawdę, niewielka postawiła je dusza, sobie na podobieństwo!
Zda się, ogłupiałe dziecko wyjęło je z pudełka swych zabawek? Obyż czym prędzej przyszło drugie, by je nazad do pudła schować!
Och, te pokoiki i komory: mogąż tu krzątać się mężczyźni? Wydają mi się one raczej zrobione dla lalek jedwabnych lub dla tych kotek łakotniś, co rade łasoniom same za łakotkę172 wysłużyć”.
Zaratustra zatrzymał kroku i popadł w zadumę. Wreszcie rzekł chmurnie: „Wszystko zmalało!
Wszędzie widzę niższe wrota: kto mojego jest rodu, przejdzie przez nie wprawdzie, lecz – pochylić się musi!
Och, kiedyż powrócę do mej ojczyzny, gdzie nie będę potrzebował przechylać się, pochylać – przed małością!” – Zaratustra westchnął i spojrzał w dal. —
Wszakże tegoż dnia jeszcze wygłosił mowę swą o zmalającej cnocie.
2
Chadzam ja pośród tego ludu i otwartymi spoglądam oczyma: nie wybaczą mi tego nigdy, żem nie jest zazdrosny o ich cnoty.
Gryźć mnie chcą za to, że pouczam: dla małych ludzi potrzebne są małe cnoty, – oraz że z trudem przyswajam sobie tę mądrość, iż mali ludzie są potrzebni!
Jeszczem jest jako kogut na cudzym podwórzu, którego kury nawet dziobem bodą; wszakże nie jestem tym kwokom niechętny.
Jestem dla nich pełen ugrzecznienia, jak dla każdej małej zgryźliwości; najeżać się wobec błahostek wydaje mi się mądrością jeży.
Wszyscy oni mawiać zwykli o mnie, gdy wieczorem wokół ogniska zasiądą, – mówią o mnie, lecz nikt o mnie nie myśli!
Oto nowa cisza, której zaznałem: „ich gwary wokół mnie rozpościerają płaszcz na myślach moich”.
Czynią więc gwary między sobą: „co znaczy ta ponura chmura? baczmyż, aby nam zarazy nie przyniosła!”
Zaś niedawno porwała kobieta dziecko, co się do mnie garnęło: „zabierajcie dzieci precz! – wołała – takie oczy urzekają dusze dziecięce”.
Pokasłują, gdy przemawiam: mniemają, że kasłanie jest zarzutem przeciw silnym wiatrom, – nie odgadują oni wzburzenia mego szczęścia!
„Nie mamy jeszcze czasu na Zaratustrę” – przeciwiają mi się; lecz cóż zależy na takim czasie, który dla Zaratustry „nie ma czasu”?
A nawet gdy mnie sławią: jakże bym ja mógł na ich sławie spocząć? Kolczastym pasem jest mi ich chwalba: drapie mię wówczas jeszcze, gdy go precz odrzucę.
I tego jeszcze nauczyłem się pośród nich: chwalący, zda się, zwraca, w rzeczywistości chce być jeszcze bardziej obdarzonym!
Zapytajcie stopy mej, zali jej dogadzają te wabienia i chwalb sposoby! Zaprawdę, w taki takt i w rytmy takie ani tańczyć nie zechce, ani w miejscu stać nie zapragnie.
Ku małej cnocie chcieliby mnie przywabić i przychwalić; do taktu małego szczęścia radzi by stopę mą podmówić.
Chadzam pośród tego ludu i otwartymi oczyma spoglądam: zmaleli mi oni i maleją coraz bardziej: – sprawia to ich nauka o szczęściu i cnocie.
Albowiem i w cnocie nawet skromni są, – gdyż pragną lube uczucia niecić. Z lubością wszakże godzi się wyłącznie skromna cnota.
Uczą się wprawdzie i oni kroczyć na swój sposób, kroczyć naprzód: chromaniem zwę to u nich. Tym stają się też przeszkodą dla każdego, komu pilno.
A niejeden z nich przed się patrzy, a prężąc szyję wstecz się obziera. Takiego w mym biegu rad z nóg powalam.
Noga i oczy kłamać nie powinny, ani sobie kłamu zadawać. Wiele jest wszakże kłamliwości pośród małych ludzi.
Niektórzy pośród nich mają chęci, większość wszakże podlega chęciom. Niektórzy z nich są prawdziwi, większość jest złymi aktorami.
Bywają między nimi aktorzy wbrew wiedzy i aktorzy wbrew woli —, prawdziwi są zawsze rzadkością, osobliwie prawdziwi aktorzy.
Męskości w tym wszystkim niewiele i dlatego też wymężniają swe kobiety. Lecz ten tylko, kogo na twardą męskość stać, zdoła w kobiecie kobietę – wyzwolić.
Zaś ta obłuda zda mi się u nich najgorszą: że nawet i ci, którzy rozkazują, naśladują cnoty tych, co służą.
„Ja służę, ty służysz, my służymy” – tak modli się tu obłuda panujących, – a biada, gdy pierwszy pan jest tylko pierwszym sługą!
I śladem ich obłudy wybiegało również oko mej ciekawości; i dobrzem ja odgadł całe to ich szczęście much, oraz to ich bzykanie po słonecznych szybach.
Ile dobroci, tyle słabości widzę. Ile sprawiedliwości i współczucia, tyle słabości.
Gładcy, poczciwi i dobroduszni bywają między sobą; jako ziarnka piasku, gładko, poczciwie i dobrodusznie przylegają do ziarn piasku.
Skromnie małe szczęście przygarnąć – to się u nich nazywa „poddaniem się”! a przy tym już zerkają skromnie w stronę nowego małego szczęścia.
Z głębi serca pragną najpoczciwiej jednego tylko: aby im nikt dolegliwości nie przyczyniał. Uprzedzają tedy każdego, czyniąc mu miło.
Jest to wszakże tchórzostwem: aczkolwiek zwie się „cnotą”. —
A gdy nagle szorstko przemówią owi mali ludzie, ja słyszę tu tylko ich chrypkę, – każde wiatru tchnienie przyprawia ich o chrypkę.
Roztropni oni są, ich cnoty mają mądre palce. Lecz brak im pięści, ich palce nie potrafią pod pięściami się przyczajać.
Cnotą jest dla nich to, co skromnym i obłaskawionym czyni: i tak oto robią z wilka psa, a z człowieka najlepsze zwierzę domowe.
„My w złotym usadawiamy się środku – tyle mi mówią ich umizgi – równie daleko od umierających zapaśników, jak i od zadowolonych świni”.
Jest to wszakże miernością: aczkolwiek zwie się umiarkowaniem.
3
Chadzam ja pośród ludu tego i niejedno słowo po drodze rzucam: lecz oni brać nie potrafią, ani zachować nie umieją.
Dziwią się, żem nie przyszedł chuci i występki gromić; i zaprawdę, nie na tom ja przyszedł, abym przed złodziejami kieszonkowymi ostrzegał!
Dziwią się, żem nie jest pochopny do wysubtelniania i zaostrzania mędrkowań ich rozsądku: jak gdyby nie dość mieli tych mędrków, których głos jest dla mnie jak zgrzyt szyfra173 po tablicy!
A gdy wołam: „Przekleństwo wszystkim tym tchórzliwym diabłom w was, co skwierczą, ręce składają i bogomolstwa174 czynić gotowi”: wonczas krzyczą: „Zaratustra jest bezbożnikiem”.
Osobliwie mistrze uległości —; lecz im to właśnie najchętniej w uszy krzyczę: Tak! Jam jest Zaratustra, bezbożnik!
Ci mistrze uległości! Gdziekolwiek jest tylko mizernie, chorowicie i parszywie, tam pełzają jak wszy; i wstręt jedynie powstrzymuje mnie od ich rozgniatania.
Oto jest moje kazanie dla ich uszu: jam jest Zaratustra, ów bezbożnik, który powiada: któż jest bardziej bezbożnym ode mnie, abym się od niego pouczał.
Jam jest Zaratustra, bezbożnik: przypadkowe nawet zdarzenia przegotowuję ja we własnym garnku. I wówczas dopiero, kiedy mi się ugotowały, rad je pożywam jako mój pokarm.
I zaprawdę, niejeden przypadek zbliżał się do mnie władczo: lecz bardziej jeszcze władcza przemawiała doń ma wola, – i oto leżał wnet błagalnie na klęczkach —
– błagając, zali175 przytułku i serca u mnie nie znajdzie i przymawiając się pochlebczo: „spojrzyjże, Zaratustro, jak druh do druha przychodzi!” —
Lecz po cóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie ma! Będę więc wołał na wszystkie wiatry:
Malejecie mi coraz bardziej, wy mali ludzie! Odkruszacie się, wy samozadowoleni! Zniszczejecie wy mi jeszcze zgoła —
– od tych wielu małych cnót swoich, od wielu swoich małych zaniechań, od wielu małych uległości!
Nazbyt oszczędzające, nazbyt ulegające: takim jest królestwo wasze! Lecz, aby drzewo wielkim wyrosło, winno wokół twardych skał twarde zarzucić korzenie!
I to nawet, czego nie chcecie, snowa176 tkaninę wszelkiej przyszłości człowieczej; nawet wasze nic jest pajęczyną i pająkiem, co z krwi przyszłości żywie177.
A gdy bierzecie, jest to jako kradzież, wy mali cnotliwcy; lecz nawet pośród łotrów powiada honor: „nie należy kraść tam, gdzie zrabować można”.
„Jakoś to będzie” – taka jest nauka waszego poddania się. Lecz powiadam ja wam, wygodni poczciwcy: coś ubędzie i pocznie z was coraz bardziej ubywać!
Och, bodaj żeście się wyzbyli wszelkiego półchcenia i stali się wolą stanowczą, zarówno do bezczynu, jak i do dzieła!
Och, bodajeście to słowo me pojęli: „czyńcież mi, co zechcecie, – lecz bądźcież mi wprzódy takimi, co chcieć mogą!
„Kochajcież swych bliźnich, jako samych siebie, – lecz bądźcież mi wprzódy takimi, którzy samych siebie kochają —
– wielką miłością i wielką wzgardą miłujący!” Tak mówi Zaratustra, bezbożnik.
Lecz po cóż ja to głoszę, skoro nikt moich uszu tu nie posiada. Jeszczem ja tu o godzinę za wczesny.
Własnym ja tu poprzednikiem pośród tego ludu, własnym kura178 pieniem po ciemnych zaułkach.
Lecz ich godzina wybije! Nadejdzie wonczas i moja! Z godziny na godzinę stawać się będą mniejsi, ubożsi, bezpłodniejsi, – biedne zielsko, biedna kraina!
I niebawem będą mi jak sucha trawa i step, i zaprawdę! sobą umęczeni i bardziej niźli wody, ognia żądni!
O, błogosławiona godzino błyskawicy! O, tajemnico przedpołudniowej pory! – Biegnące ognie uczynię z nich kiedyś i zwiastunów o płomiennych językach: —
– aby zwiastowały kiedyś płomiennymi języki: Oto idzie, zbliża się, wielkie idzie południe.
Tako rzecze Zaratustra.
Na górze oliwnej
Zima, gość dokuczliwy, przebywa w domu moim; posiniały dłonie me od jej przyjacielskiego uścisku.
Godność ja mu świadczę, gościowi memu złemu, lecz rad pozostawiam go samego. Rad precz go odbiegam; a kto szybko biega, ten umknąć mu się zdoła!
Na ciepłych nogach i z gorącymi myślami biegnę tam, gdzie wiatr się ucisza, do słonecznego zakątka mej góry Oliwnej.
Tam śmieję się z surowego gościa i wdzięczny mu nawet jestem, że mi muchy z domu powymiata i wiele małych zgiełków uciszy.
Cierpieć on mianowicie nie może, gdy komar śpiewać zechce lub zgoła dwa komary; i ulicę tak mi przy tym osamotni, że księżycowa poświata trwoży się w niej po nocy.
Surowy to gość, – cześć mu wszakże oddaję, bo nie modlę się ja, jako piecuchy, do kałduniastych bałwanów ogniska.
Raczej zębami nieco podzwonić, niźli bałwanom się kłaniać! – mój to obyczaj. A osobliwie złobym179 jest pełen dla tych gnuśno kiernożących się, pełnych swędu i zatęchlizny bałwanów ogniska.
A gdy kocham, kocham lepiej zimą niźli latem; lepiej i serdeczniej drwię ja z wrogów swoich od czasu, gdy zima u mnie gości.
Serdecznie, zaprawdę, czynię ja to nawet o tej jeszcze porze, gdy w łoże zapełznę —: wówczas śmieje się jeszcze i swawoli me zapełzłe szczęście; śmieje się jeszcze sen mój łżywy180.
Ja – pełzaczem? Przenigdy nie pełzałem przed potężnymi, a jeślim kłamał kiedy, kłamałem z miłości. Przetom jest radosny i w zimowym nawet łożu.
Liche łoże grzeje mnie lepiej, niźli łoże bogate, gdyż jestem zazdrosny o ubóstwo swoje. Zaś zimą jest mi ono najwierniejsze.
Złośliwością dzień każdy poczynam: drwię z zimy chłodną kąpielą: mruczy przeto surowy mego domu przyjaciel.
Rad go przy tym łechczę świeczką woskową: aby mi niebo wreszcie wyzwolił z popielistego zmierzchu.
Osobliwie złośliwy bywam rankiem: o wczesnej godzinie, gdy kubeł przy studni zgrzyta, a konie ciepło po szarej ulicy parskają: —
Niecierpliwie wyczekuję wonczas, póki mi jasne nie wzejdzie niebo, niebo zimy śnieżnobrode, starzec ów białogłowy, —
– niebo zimy, milczące, co nieraz i słońce swe przemilcza!
Od niego to nauczyłem się ja snadź długiego światłego milczenia? Lub ono ode mnie przejęło je może? Lub czyżby każdy z nas sam je sobie wynalazł?
Wszelkich dobrych rzeczy poczynanie tysiąckrotnym bywa, – wszelkie dobre, ochocze rzeczy w skok się ujawniają, sama ochota do istnienia je woła: jakżeby one miały czynić to – raz jeden tylko!
Dobrą, ochoczą rzeczą jest i długie milczenie; jako zimowe niebo spozierać światłym, krągłookim obliczem: —
– jak ono, słońce swe przemilczać i swą nieugiętą wolę słoneczną: zaprawdę, sztukę tę i tę zimy swawolę przejąłem ja dobrze!
Najdroższą mą złośliwością i sztuką mą jest to, że się me milczenie nauczyło, jakby się milczeniem nie zdradzać.
Słowami i kośćmi grzechocząc, zwiodłem wszystkich wyczekiwaczy uroczystych: wszystkim tym surowym baczycielom wymknąć się winna ma wola i cel mój.
Aby mi nikt na dno me i wolę ostatnią nie zajrzał, – ku temu oto wynalazłem swe długie światłe milczenie.
Niejednegom widział z przezornych, co lice swe przysłaniał i wodę swą mącił, aby go nikt wskroś i wgłąb nie przejrzał.
Lecz do niego to właśnie zbliżali się najprzebieglejsi z nieufnych i orzechów najlepsi wyłuskiwacze: jemu to właśnie wyławiano najbardziej ukryte ryby!
Lecz ci jaśni, ci żwawi, ci przejrzyści, – oto mi są najmądrzejsi z przemilczających: których dno tak głębokie bywa, że nawet najjaśniejsza woda dna tego nie – zdradzi. —
Śnieżnobrode, milczące zimy ty niebo, krągłooka biała ty głowo ponade mną! O, ty niebiańska przenośnio duszy mojej oraz jej swawoli!
Zalim nie powinien się ja ukrywać, jako ktoś, co złoto połknął, – aby mi duszy nie rozpłatano?
Zalim181 ja koszturów182 dźwigać nie powinien, aby długie me nogi przeoczyli, – wszyscy ci zawistnicy i litośnicy wokół mnie będący.
Te dymiące, piecuchowe, zużyte, przekwitłe, utrapione dusze – jakżeby ich zawiść mogła znieść me szczęście!
Przeto pokazuję im tylko lody i zimę na wierzchołkach swych – zaś nie to, że góra moja jeszcze i słońca wszystkie zawoje wokół siebie zarzuca!
Słyszą wszak tylko mych zimowych zamieci poświsty: zaś nie to, że i ja ponad ciepłymi niosę się wody, jako tęskne, ciężkie i gorące wichry południa.
Litują się nad mymi wypadki i przypadki183: – lecz moje słowo brzmi: „pozwólcie przypadkowi przyjść do mnie: niewinny jest on, jako dziecię!”
Jakżeby me szczęście oni znieść mogli, gdybym wypadkami, zimy niedolą, czapicami niedźwiedzi białych i śnieżnego nieba osłonami szczęścia mego nie osłaniał!
– i gdyby mnie samemu luto184 się nie stało od ich litowania: od litości tych zawistników i litośników!
– i gdybym sam się przed nimi nie uskarżając i zębami nie podzwaniając, nie zezwalał cierpliwie, aby mnie ich litość otulała!
Tym jest mej duszy swawola i dobra dla ludzi wola: że swej zimy i mroźnych swych zamieci nie ukrywa; nie ukrywa ona i odmrożeń swoich.
Samotność jednych to ucieczka chorego, samotność innych jest ucieczką przed chorym.
Niechże więc słyszą, jak oto zębami podzwaniam i wzdycham na zimowym mrozie, niech słyszą ci wszyscy, krzywo na mnie spozierający poczciwcy! Z takim oto wzdychaniem i zębów podzwanianiem uciekam precz od ich nagrzanych izb.
Niechże mi współczują i wespół wzdychają nad tymi odmrozinami mymi: „przy lodzie poznania zamarznie on nam jeszcze!” – tak oto wyrzekają.
Tymczasem biegam ja na ciepłych nogach tam i siam po wzgórzu swym Oliwnym: w słonecznym zakątku mej góry Oliwnej śpiewam i szydzę z wszelkiej litości.
Tako śpiewał Zaratustra.
O mijaniu
Drogi okólne wiodły Zaratustrę przez ludów i miast wiele, w powolnej wędrówce zbliżał się tak oto ku górom swym i ku jaskini. Aż tu nagle ujrzał przed sobą bramę wielkiego miasta: wyskoczył z niej błazen spieniony i, rozwarłszy ramiona, zastąpił mu drogę. Był to ten sam błazen, którego lud zwał, „małpą Zaratustry”: gdyż przejął był on nieco ze zdań Zaratustry i zapożyczał się chętnie ze skarbnicy jego mądrości. Błazen zwrócił się do Zaratustry w te słowa:
– O, Zaratustro, tu jest wielkie miasto: ty nie znajdziesz tu niczego, a stracić możesz wszystko.
Czemuż to chcesz w tym mule grząźć? Pożałowanie miej dla nogi własnej! Spluń lepiej na bramę miejską i – zawróć!
To piekło jest dla myśli samotnika: tu wielkie myśli za żywa185 warzą186 i na miałkość gotują.
Tu gniją wszystkie wielkie uczucia: tu wolno tylko wyschłym na wióry czułostkowościom kołatać!
Zali187 nie czujesz już rzeźni i garkuchni ducha? Czyż nie dymi to miasto wyparem zarżniętego ducha?
Zali nie widzisz, jak tu dusze wiszą niby zwiotczałe, brudne łachmany? – A oni jeszcze gazety z tych łachmanów robią!
Zali nie słyszysz, jak się tu duch stał już tylko słów igraszką? Wstrętnymi słów pomyjami rzyga on tylko! A oni jeszcze gazety z tych pomyj robią!
Szczują się nawzajem, a nie wiedzą, dokąd? Rozgorączkowywują się wzajemnie, a nie wiedzą, czemu? Pobrzękują swymi brzękadły188, podzwaniają swym złotem.
Bywają zimni i szukają ciepła w wodach wyskokowych; bywają rozpaleni i szukają ochłody u zamarzłych duchów; wszyscy oni są mdli i ochorzali od opinii publicznych.
Wszystkie występki i chuci są tu u siebie w domu; lecz i tu bywają cnotliwi, jest tu wiele podatnej, urzędy sprawującej, cnoty: —
Wiele cnoty podatnej o palcach piszących, o wysiadach twardych i cierpliwych, cnoty, błogosławionej małymi gwiazdy na piersiach i wypchanymi bez kupra córami.
Jest tu też i wiele pobożności, a wśród bohomolstwa189 wiele śliny połykania i pochlebstw zgotowywania dla Boga hufów orężnych.
„Z góry” wszak pada gwiazda na pierś i ślina łaskawa; ku górze tęskni każda bezgwiezdna pierś.
Za księżycem gwiazdy, a za dworem dworskie cielęta: do wszystkiego, co z dworu, modli się plemię żebracze i podatna żebraków cnota.
„Ja służę, ty służysz, my służymy” – takie oto modły zanosi każda podatna cnota ku księciu: aby zasłużona gwiazda uczepiła się wreszcie wąskiej piersi!
Księżyc obraca się wokół wszystkiego, co ziemskie: tako obraca się książę wokół rzeczy najbardziej ziemskiej —: jest nią złoto kramarzy.
Bóg hufów orężnych nie jest bogiem targów pieniężnych; książę układa, zaś kramarz – włada!
Na wszystko, co jasne, silne, dobre w tobie, O Zaratustro! spluń na miasto kramarzy i zawróć czym prędzej!
Tu przez wszystkie żyły płynie krew gnilna, ciepława, pienna: spluń na wielkie miasto, które jest wielkim ściekiem, gdzie wszystkie szumowiny spieniają się do kupy.
Spluń na miasto wgniecionych dusz, wąskich piersi, zawistnych oczu i lepkich palców —
– na miasto natrętów, bezczelników, krzykaczy a bazgraczy i próżnością rozjątrzonych: —
– gdzie wszystko skażone, osławione, zmurszałe, owrzodzone, spiskujące, w ropień wielki zbiera: —
– spluń na wielkie miasto i zawróć! – —
Tu przerwał Zaratustra spienionemu błaznowi i zatkał mu usta dłonią.
– Zaprzestań wreszcie! – krzyknął Zaratustra – mierzi mnie i mowa twa i osoba twoja!
Czemuś tak długo u bagna przebywał, żeś sam żabą i ropuchą się stał?
Czy w twoich oto żyłach nie płynie już ta gnilna i pienna krew bagniska, żeś się nauczył tak rechotać i złorzeczyć? Czemuś w lasy nie poszedł?
Czemu ziemi nie orzesz? Wszak pełne są morza ogrójców zielonych?
Gardzę ja twym gardzeniem; a zanim mnie ostrzegać, – przecz190 siebie samego nie ostrzegłeś?
Z miłości jedynie winna wzbijać się ma wzgarda i ptak mój ostrzegawczy: lecz nie z bagna! —
Zwą cię moją małpą, błaźnie ty spieniony: lecz ja zwę cię świnią mą rechczącą, – rechtaniem twym popsujesz ty mi me sławienie błazeństwa.
Lecz cóż to cię przede wszystkim rechtać nauczyło? Że ci nie dość schlebiano: – i przetoś przy tym ścieku zasiadł, abyś miał powody do rechtania, —
– abyś miał powody do wielorakiej zemsty! Zemstą oto, błaźnie ty próżny, jest twe pienienie się całe, – odgadłem ja cię przecie!
Lecz twe słowa błazeńskie szkodę mi czynią, nawet wówczas, gdy słuszność jest za tobą. I gdyby słowo Zaratustry po stokroć prawem było: jedno twoje słowo zawsze by tylko – nieprawość czyniło!
Tako rzekł Zaratustra, spojrzał na miasto wielkie i zamilkł na długo. Wreszcie w te odezwał się słowa:
Obmierzłe jest mi to miasto wielkie i nie tylko błazen ten. I tu, i tam nic polepszyć, nic pogorszyć się nie da.
Biada temu wielkiemu miastu! – Chciałbym już widzieć ten słup ognisty, w którym ono spłonie!
Gdyż takie słupy ogniste poprzedzać muszą wielkie południe. Lecz to ma własnych dziejów czas i dolę swą własną. —
Lecz tę ci naukę daję, błaźnie, na pożegnanie: gdzie kochać nie można, tam należy – mijać!
Tako rzekł Zaratustra i minął błazna oraz miasto wielkie.
O odszczepieńcach
1
Biada, więdło191 i brunatnie rozpościera się oto błonie, tak niedawno jeszcze zielone i barwiste! Ileż miodu i nadziei zebrałem ja z niego w ule swe!
Postarzała się cała ta młodzież, – lub bodaj że nie postarzała się nawet! Stała się tylko zmęczona, pospolita, wygodna: – zwą to oni „pobożnymi staliśmy się znowuż”.
Wszak niedawno jeszcze patrzałem na to, jak na skore nogi o wczesnym zrywali się zaranku: lecz pomęczyły się ich nogi, a teraz oto wypierają się nawet męstwa swego jutrzennego!
Zaprawdę, niejeden z nich podnosił niegdyś swe nogi jako tancerz, wabił go śmiech w mej mądrości: – lecz oto namyślił się inaczej. Widziałem go właśnie, jak w pałąk zgięty – do krzyża się czołgał.
Wokół światła trzepotali się niegdyś jak ćmy i młodzi poeci. Nieco starsi, nieco chłodniejsi: a już oto zacofańcy, nury i piecuchy.
Struchlało im może serce na widok, jak mnie oto samotność, niby wieloryb, połknęła? Lub może uszy ich oczekiwały długo tęsknie, a daremnie na mojej trąbki głos i heroldowe wołania?
– Och! niewielu zawsze takich bywało, których serce zdolne jest do długiej odwagi i otuchy; takich ludzi duch cierpliwym bywa. Pozostali to tchórze.
Pozostali: to są zawsze ci najliczniejsi, ci codzienni, zbyteczni, ci, których jest o wiele za wiele, – oni wszyscy tchórzami są! —
Kto mojego jest zachowania, temu tylko moje wydarzenia przytrafiać się mogą: tak, że za pierwszych towarzyszy mieć będzie trupa i poliszynela192.
Wtórymi towarzyszami zaś będą mu jego wyznawcy: żywotny to rój, wiele tam miłości, wiele szaleństwa, wiele gołowąsego uwielbienia.
Do tych wyznawców sercem lgnąć nie powinien, kto między ludźmi mojego jest zachowania; w te wiosny i łany barwiste wierzyć nie powinien, kto płochość i tchórzliwość ludzkiej zna natury!
Gdyby inaczej mogli, inaczej by też chcieli. Połowiczni psują wszystko całe. A że liście więdną, – czegóż tu biadać!
Zaniechaj więc ich, o Zaratustro, i nie biadaj już! Raczej zadmij gwałtowniejszymi wichry193 między nich, —
– zadmij między te liście, o Zaratustro, aby wszystko powiędłe jeszcze prędzej ciebie odbiegło! —