Kitabı oku: «Tako rzecze Zaratustra», sayfa 17
Wołanie na ratunek
Następnego dnia siedział znowuż Zaratustra na głazie przed jaskinią swą, podczas gdy zwierzęta krążyły po świecie, szukając nowego pokarmu i nowego miodu: jako że stary miód roztrwonił Zaratustra i rozdał doszczętnie. Tak oto siedział z kijem w dłoni i cień własnej postaci na ziemi odrysowywał w zadumie, – a myślał, zaprawdę! nie o swym cieniu, – wtem przestraszył się i zadrżał: gdyż obok swego cienia spostrzegł nagle drugi cień. Gdy się na nogi zerwał i szybko poza siebie obejrzał, ujrzał owego wróżbiarza, którego ongi przy stole swym karmił i poił, zwiastuna wielkiego znużenia, co pouczał wówczas: „Wszystko jest obojętne, nie opłaca się nic, świat jest bez myśli, wiedza dławi”. Lecz oblicze jego zmieniło się od tego czasu; a gdy Zaratustra w oczy mu spojrzał, przeraziło się serce jego po raz wtóry: tyle złowieszczych zwiastowań i popielnych błysków przemykało po jego twarzy.
Wróżbiarz, widząc, co się dzieje w duszy Zaratustry, przetarł dłonią swe lice, jak gdyby zetrzeć je chciał; podobnież uczynił i Zaratustra. A gdy się tak obaj w milczeniu przemogli i skrzepili, podali sobie dłonie na znak, iż pragną się sobie przypomnieć.
„Bądź mi pozdrowiony, rzekł Zaratustra, ty wróżbiarzu wielkiego znużenia, chcę, byś nie darmo zasiadał owego czasu jako gość przy stole mym. Jedzże więc i pij dzisiaj, a wybacz, gdy do stołu wraz z tobą zasiądzie ochoczy starzec! – „Ochoczy starzec? – odparł wróżbiarz i kiwał głową: kimkolwiek jesteś lub być pragniesz, o Zaratustro, dotrwałeś do ostateczności tu na górze, – łódź twa już niedługo tkwić będzie na mieliźnie!” – „Tkwięż na mieliźnie?” – pytał Zaratustra ze śmiechem. – „Fale wokół twej góry, odparł wróżbiarz, sięgają coraz wyżej i wyżej, fale wielkiej niedoli i pognębienia: podejmą one niebawem łódź twoją i uniosą ją w dal”. – Zaratustra zamilkł na to i dziwił się. – „Czyż nie słyszysz jeszcze? – dopytywał wróżbiarz: jak szumi i burzy się ku górze z głębi?” – Zaratustra milczał wciąż i nadsłuchiwał: wreszcie usłyszał długi, przeciągły krzyk, który przepaści przerzucały sobie wzajemnie, odsyłając go w dal, gdyż żadna zatrzymać go w sobie nie chciała: tak złe brzmienie było w nim.
„Ty zły zwiastunie, rzecze wreszcie Zaratustra, to jest wołanie o ratunek, krzyk człowieka, – wzbija się on snadź z jakiegoś czarnego morza. Lecz cóż mnie człowiecza obchodzi niedola! Ma ostatnia godzina, co mi sądzona jest, – wieszże ty, jak się ona zowie?”
– Współczucie! – odparł wróżbiarz w serdecznym okrzyku i wzniósł oba ramiona, – o, Zaratustro, przychodzę, abym ciebie do twej ostatniej godziny zwiódł! —
Zaledwie te słowa wyrzeczono, rozległ się krzyk ponownie, tym razem dłuższy, trwożniejszy i o wiele bliższy, niż przedtem. „Słyszysz? słyszysz, Zaratustro? wołał wróżbiarz, do ciebie wzbija się ten krzyk, ciebie on nawołuje: chodź, chodź, chodź, czas już, czas najwyższy!” —
Zaratustra milczał, zmieszany i wzburzony do głębi, wreszcie zapytał, jak ten, co się z postanowieniem waha: „I któż to jest, co mnie tam woła?”
„Wszak ty sam wiesz o tym, odparł wróżbiarz, czemu się ukrywasz? Wyższy człowiek wzywa cię krzykiem!”
„Wyższy człowiek?” krzyknął Zaratustra, grozą przejęty: „czegóż on chce? Czegóż on chce? Wyższy człowiek! Czegóż on chce tutaj?” – i cały potem się pokrył.
Wróżbiarz nie odpowiadał wszakże na trwogę Zaratustry, lecz słuchał i nadsłuchiwał ku głębi. Gdy jednak przez długi czas cisza tam zalegała, zwrócił swe spojrzenie i ujrzał, jak Zaratustra, z miejsca nieporuszony, drży na całym ciele.
„O, Zaratustro – wszczął więc smutnym głosem – nie wyglądasz jako ten, co szczęście swe w obrót puszcza: będziesz musiał tańczyć, abyś mi się nie obalił!
Lecz gdybyś nawet przede mną zatańczyć zechciał i wszystkie swe uskoki wyczyniał: nikt mi tu nie powie: »Oto tańczy ostatni człowiek radosny!«
Daremnie by wchodził na te wyżyny, kto by takiego tu szukał: jaskinie by znalazł on wprawdzie i w jaskiniach tylne pieczary, skrytki dla skrytek, lecz nie szczęścia podziemne krużganki i komory skarbów i nowego szczęścia złote żyły.
Szczęście – jakże tu znaleźć szczęście u takich zakopańców i pustelników! Mamże ostatniego szczęścia na wyspach szczęśliwości szukać, hen, pośród zapomnianych mórz?
Lecz nic i po tym, nie opłaca się nic zgoła, nie pomoże i szukanie, nie ma nawet i wysp szczęśliwości!” – —
Tako wzdychał wróżbiarz; przy ostatnim jego westchnieniu rozjaśniał Zaratustra i stał się znowuż pewnym siebie, jak ktoś, co z głębokiego podziemia na światło nagle wyjrzy. – Nie! nie! Po trzykroć nie! – wołał głosem silnym i gładził brodę swą – o tym ja wiem lepiej! Istnieją jeszcze wyspy szczęśliwości! Milcz o tym, wzdychający ty miechu!
Zaprzestań o tym pluskać, chmuro ty deszczowa przed południem! Czy nie stoję oto już zmoczony twym utrapieniem i zalany ulewą jak pies?
Otrząsam się oto i uciekam precz, abym wysechł czym prędzej: zdumiewać cię to nie powinno! Zdam ci się nieuprzejmym? Lecz tu moje jest podwórze.
Co się zaś twego wyższego człowieka tyczy: dobrze więc! poszukam go czym prędzej w onych lasach: stamtąd dobiegał jego krzyk. Być może, iż złe zwierzę napastuje go.
W moich jest on obszarach: tu go nic złego spotkać nie może! Zaprawdę, jest tu wiele złych zwierząt u mnie”. —
Z tymi słowy zwrócił się Zaratustra do odejścia. Wówczas rzecze wróżbiarz: „O Zaratustro, jesteś przebiegły!
Wiem ja wszak: chcesz się mnie pozbyć! Raczej w lasy uciekniesz i złe zwierzęta tropić zechcesz!
Lecz na cóż ci się to zda? Wieczorem ujrzysz mnie ponownie; w twej własnej jaskini siedzieć będę, cierpliwy i ciężki jak kłoda, – na ciebie tak oczekiwać będę!”
„Niechże i tak będzie! – odparł Zaratustra na odchodnym: co zaś w jaskini mego jest, należy i do ciebie, gościa mego!
A gdybyś tam i miodu nieco znalazł, śmiało! zliżże go, mrukliwy ty niedźwiedziu, i osłódź duszę swoją! Chcę, byśmy wieczorem dobrej byli myśli,
– dobrej myśli i uradowani tym, że skończył się ten dzień! Zaś ty będziesz mi tańczył do mych pieśni jako niedźwiedź mój tańczący.
Nie wierzysz temu? Głową kiwasz? Hejże! Hej! Stary niedźwiedziu! Wszakże i ja jestem – wróżbiarzem”. —
Tako rzecze Zaratustra.
Rozmowa z królami
1
Zaratustra nie bawił jeszcze godziny w swych górach i lasach, gdy spostrzegł nagle dziwny pochód. Po tej drodze, którą zejść właśnie zamierzał, wchodzili dwaj królowie, w korony i pasy purpurowe strojni i barwni, jak ptaki flamingi, pędzili oni przed sobą objuczonego osła. „Czegóż chcą królowie w mym państwie?” rzecze Zaratustra w zdumieniu do swego serca i ukrył się czym prędzej w zaroślu. Gdy jednak królowie zbliżyli się doń, rzekł półgłosem jak ten, kto do samego siebie mówi: „Dziwne! Dziwne! Jakże to się godzi? Dwóch królów widzę – i jednego tylko osła!”
Wówczas zatrzymali się królowie, spojrzeli uśmiechnięci w tę stronę, z której głos dochodził, a potem sobie w oblicza. „Takie rzeczy myśli się wprawdzie i między nami, rzekł król po prawej, ale głośno nie wypowiada się tego”.
Zaś król po lewej wzruszył ramionami i odparł: „Będzie to zapewne jakiś pasterz kóz. Lub pustelnik, co zbyt długo przebywał pośród drzew i skał. Brak towarzystwa psuje bowiem również dobre obyczaje”.
– Dobre obyczaje? – odparł niechętnie i gorzko drugi król – od czegóż to umykamy? Czyż nie od „dobrych obyczajów”? Od naszego „dobrego towarzystwa”?
Lepiej, zaprawdę, pośród pustelników i kóz pasterzy być, niźli pośród naszego wyzłoconego fałszywego blichtrowego motłochu, – aczkolwiek zwie się on „dobrym towarzystwem”,
– aczkolwiek „szlachtą” się zwie. Wszak tam wszystko jest fałszywe i zgniłe, a przede wszystkim krew, dzięki starym złym chorobom i jeszcze gorszym znachorom.
Najlepszym jeszcze i najmilszym jest mi dziś zdrowy chłop: grubiański, chytry, uparty i wytrzymały: to jest dziś najdostojniejszy gatunek ludzi.
Chłop jest dziś najlepszy: chłopstwo panami być powinno! Lecz tamto, to państwo motłochu, nie dam się już łudzić co do tego. Motłoch wszakże zwie się: mieszanina.
Mieszanina motłochu: w niej wszystko wskroś i społem jest zmieszane, święty i łotr, szlachetka i Żyd, oraz wszelakie zwierzęta z arki Noego.
Dobre obyczaje! Wszystko u nas fałszywe i zgniłe. Nikt czcić już nie potrafi: temu właśnie uchodzimy wszak z drogi. To są mdłe, natrętne psy, one ozłacają liście palmowe.
I ten wstręt dławi mnie, że i my królowie staliśmy się fałszywi, obciążeni i strojni starym, wyblakłym przepychem pradziadów, że jesteśmy jako numizmaty dla najgłupszych i najprzebieglejszych, oraz dla wszystkich, kto dziś szachrajstwem o władzę się trudni.
Nie jesteśmy pierwsi, – a musimy pierwszych znamionować: to oszustwo przyprawiło nas wreszcie o przesyt i wstręt.
Hołocie uszliśmy z drogi, wszystkim tym gardłaczom i bazgraczom, tym muchom pstrzącym, tej woni kramarskiej, tym pokurczom próżności, temu cuchnącemu oddechowi —: pfe, żyć pośród hołoty,
– pfe! pośród hołoty znamionować pierwszych! Och, wstręt! wstręt! wstręt! Cóż na nas królach zależy! —
– Twa stara niemoc opada cię – rzekł król po lewej – wstręt cię opada, biedny mój bracie. Lecz, wiesz przecie, ktoś tu nas podsłuchuje.
Zaratustra, który na tę królów rozmowę oczy i uszy rozwierał, podniósł się czym prędzej ze swego ukrycia, wystąpił przed króli i rzekł:
– Kto was podsłuchuje, kto rad was podsłuchuje, o królowie, zowie się Zaratustra.
Jam jest Zaratustra, który niegdyś nauczał: „I cóż po królach! Wybaczcież mi więc, uradowałem się, słysząc was mówiących do się: „I cóż po królach!”
Tu zaś moje jest państwo i moje władanie: czegóż w moim szukacie państwie? A może znaleźliście po drodze to, czego ja szukam: mianowicie wyższego człowieka?
Gdy królowie usłyszeli te słowa, uderzyli się w piersi i rzekli jednogłośnie:
– Przejrzano nas! Mieczem tego słowa przebijasz serc naszych najgłębsze ciemnie. Odkryłeś niedolę naszą, gdyż patrz oto! wyruszyliśmy w drogę, aby znaleźć wyższego człowieka —
– człowieka, co by wyrastał ponad nas: którzy królami wszak jesteśmy. Do niego też wiedziemy tego osła. Albowiem człowiek najwyższy winien być najwyższym panem na ziemi.
Nie masz bo cięższego nieszczęścia w żadnej doli ludzkiej ponad to, gdy najpotężniejszy na ziemi nie jest zarazem pierwszorzędnym człowiekiem. Wówczas wszystko staje się fałszywe, koślawe i potworne.
A cóż dopiero gdy taki jest zgoła ostatnim i raczej bydlęciem niż człowiekiem: wówczas motłoch rośnie i wyrasta w cenie, aż póki cnota motłochu nie rzecze: „patrz, ja wyłącznie jestem cnotą!” —
– Co słyszę? – odparł Zaratustra – jakaż mądrość pośród króli! Jestem zachwycony i, zaprawdę, chętka mnie już bierze, by rymy na to złożyć: —
– aczkolwiek nie będą to rymy dla wszystkich uszu przydatne. Z dawna oduczyłem się mieć wzgląd na długie uszy. Hejże więc! Słuchajcież!
(Tu stało się jednak, że osieł264 odezwał się nagle: oto rzekł dobitnie i ze złą wolą: ta-ak! )
Niegdyś – zda się, w pierwszym Roku Pana, —
Rzekła Sybilla, bez wina pijana:
„Teraz wszystko pójdzie wspak!
Biada! biada! Nigdy świat nie marniał tak!
Rzym sczezł na dziewkę, na zamtuz265 się zdał,
Rzymu cezar na bydlę, Bóg – Żydem się stał!”
2
Na tych rymach Zaratustry paśli się królowie; zaczem266 król po prawej rzecze:
– O, Zaratustro, jakżeśmy dobrze uczynili, wybrawszy się w drogę, aby ciebie ujrzeć!
Albowiem wrogowie twoi pokazali nam obraz twój w swoim zwierciadle: oto spojrzałeś ku nam maszkarą diabła szyderczego: tak iż przestraszyliśmy się ciebie.
Lecz na cóż się to zdało! Przypowieści swymi zapuszczałeś raz po raz żądła w uszy i serca nasze. Aż wreszcie rzekliśmy: cóż z tego, jak on wygląda!
Słyszeć go musimy, tego co poucza: „winniście miłować pokój jako środek ku nowym wojnom, zaś krótki pokój bardziej, niż długi!”
Nikt tak wojowniczych słów nie głosił: „cóż jest dobrze? Dobrze mężnym być. Dobra to wojna każdą rzecz uświęca”.
O Zaratustro, ojców naszych krew zawrzała w ciałach naszych na te słowa: była to mowa wiosny do starych kadzi winnych.
Gdy miecze migotały, jak krwawo plamiste węże, wonczas to ojcowie nasi życiu radzi bywali; każdego pokoju słońce zdało im się mdłe, gnuśne, zaś długi pokój rodził srom.
Jakże wzdychali oni, ojcowie ci nasi, gdy oglądali na ścianach biało lśniące, wyschłe miecze! I jako miecze, tak krwi wonczas łaknęli. Bo krwi miecz łaknie i błyskami tej żądzy płonie. – —
Gdy królowie tak oto o szczęściu ojców swych mówili i gawędzili, opadła Zaratustrę chętka zadrwić z ich gorliwości: gdyż najoczywiściej byli to pokojowo usposobieni królowie o starych i wytwornych obliczach. Przemógł się jednak.
– Dobrze więc! – rzekł – tędy oto wiedzie droga do jaskini Zaratustry; zaś dniu temu na długi niechaj przyjdzie wieczór! Teraz wszakże wołanie na ratunek przynagla mnie, abym was opuścił.
Zaszczyci to jaskinię mą, gdy królowie w niej zasiądą i oczekiwać zechcą: wypadnie wam wszakże długo czekać!
Chociażby! I cóż z tego! Gdzież to dziś lepiej uczy się czekać, niż na dworze? Zaś królów ostatnia cnota – czyż nie zwie się ona: potrafić czekać? —
Tako rzecze Zaratustra.
Pijawka
I Zaratustra zanurzał się w zamyśleniu coraz dalej i głębiej w lasy, mijając przydroża bagienne. Jak to się temu przytrafia, co w ciężkiej zadumie przed się na ślepo idzie, nastąpił niespodzianie na człowieka. I oto w jednej chwili parsknęły mu w twarz: okrzyk bólu, dwie klątwy i ze dwadzieścia ciężkich przekleństw: tak że Zaratustra kij podniósł i począł bić nadeptanego. Opamiętał się wszakże natychmiast i zaśmiał się w sercu z szaleństwa, które w tej chwili popełnił.
– Daruj – rzecze do nadeptanego, który podnosił się chmurnie i przysiadał – daruj i weź przede wszystkim tę oto przypowieść.
Jako wędrowiec, o dalekich rzeczach marzący, niespodzianie na samotnej drodze śpiącego psa potrąci, psa, co się w słońcu wygrzewa:
– jak oba przerażeni rzucą się na siebie, niby wrogowie śmiertelni, ci dwaj śmiertelnie przerażeni: tak oto i nam się przytrafiło.
A jednak! Jednak – jak niewiele brakowało do tego, aby garnęli się ku sobie, ów pies i ten samotnik! Są wszak oba – samotnikami!
– Kimkolwiek jesteś – odparł nadeptany wciąż jeszcze chmurny – następujesz na mnie i przypowieścią swą, a nie tylko nogą!
Spojrzyj, czyż psem jestem? – przy czym siedzący wyciągnął nagie ramię z bagna – i podniósł się. Na początku leżał on był na ziemi ukryty i niewidoczny, jak ktoś na dzicz bagienną zaczajony.
– Cóżeś ty tu czynił! – krzyknął Zaratustra przerażony, ujrzawszy, że nagie jego ramię opływało obficie krwią, – cóż ci się wydarzyło? Ugryzłoż cię, nieszczęsny, jakie złe zwierzę?
Krwawiący zaśmiał się, wciąż jeszcze gniew tłumiąc.
– Cóż ciebie to obchodzi! – rzekł i chciał odejść. – Jestem tu w swoich obszarach. Niech mnie pyta, kto zechce: dla gamonia wszakże odpowiedzi nie mam.
– Mylisz się, – rzekł Zaratustra i zatrzymał go, – mylisz się: nie u siebie tu jesteś, lecz w moim państwie, i nikomu krzywda stać się tu nie może.
Zwij mnie wszakże jako chcesz, – jestem, kim być muszę. Samego siebie zwę Zaratustra.
Spójrz! Tędy górą wiedzie droga do jaskini Zaratustry: niedaleko ona stąd. Nie zechciałbyś u mnie ran twych doglądać?
Na złe ci przyszło nieszczęsny w twym życiu: naprzód ugryzło cię zwierzę, potem nadeptał cię jeszcze człowiek! – —
Gdy nadepnięty usłyszał imię Zaratustry, przeistoczył się nagle.
– Jakaż dola mnie ściga! – wykrzyknął,– któż bo obchodzi mnie jeszcze w życiu, prócz tego jednego człowieka, prócz Zaratustry i tego zwierzęcia, co krwią żyje: prócz pijawki?
Łowiąc pijawki, leżałem w tym oto bagnie i już zanurzone me ramię dziesięć razy ukąszone było, gdy oto wgryza się po krew moją jeszcze jedna piękna zdobycz, sam Zaratustra!
O szczęście! O cudzie! Sławię dzień, co mnie w to bagno zwabił! Sławioną niech będzie najlepsza żywa bańka z tych, co dziś żyją, sławioną największa pijawka sumienia, Zaratustra! —
Tak oto mówił nadeptany. Zaratustrę radowały te jego słowa oraz słów tych subtelna pokora.
– Kim jesteś? – pytał i podał mu dłoń;– między nami wiele wyjaśnionym i wypogodzonym być winno: lecz, zda mi się, już się czysty jasny dzień poczyna.
– Jam jest sumienny z ducha,– odparł zagadnięty,– a w rzeczach ducha nikt chyba sumienniej, ciaśniej i twardziej sobie nie poczyna ode mnie, wyjąwszy tego chyba, od kogom się takowych poczynań nauczył: wyjąwszy samego Zaratustrę.
Lepiej nic nie wiedzieć, niźli wiele, a połowicznie! Lepiej być głupcem na własną rękę, niźli mędrcem według cudzego mniemania! Ja – sięgam dna:
– i cóż na tym zależy, czy jest ono wielkim, czy małym? Czy zwie się bagnem, czy też niebem? Jedna piędź podstawy wystarcza mi całkowicie: aby tylko była dnem i podstawą!
– jedna piędź podstawy: na niej utrzymać się już można. W prawej sumienności wiedzy, nie maż267 nic wielkiego ani małego.
– Więc jesteś może poznawcą pijawek; do ostatnich den pijawkowych sięgasz może, ty sumienny?
– O, Zaratustro,– odparł nadeptany,– to by było zbyt olbrzymim przedsięwzięciem, jakżebym na coć podobnego mógł się poważyć!
Mózg pijawki, oto w czym jestem mistrzem i znawcą: – oto świat mój!
I jest to rzeczywiście świat cały! Wybacz mi, lecz w tym miejscu duma moja wypowiedzieć się pragnie, gdyż tu nie mam równego sobie. Przetom rzekł: »tu jestem u siebie«.
Jakże długo zabiegam wokół tego jednego, wokół mózgu pijawki, aby mi ta śliska prawda się nie wyślizgnęła! Tu jest moje panowanie!
– dlatego też odrzuciłem wszystko inne, dlatego wszystko inne stało mi się obojętnym; i tuż obok mej wiedzy spoczywa ma czarna niewiedza.
Me sumienie ducha wymaga ode mnie, abym jedno znał, a o wszystkim innym nie wiedział: wstręt budzą we mnie ci wszyscy połowiczni z ducha, mgliści, bałamutni, rojący.
Gdzie ma rzetelność się kończy, tam ślepy jestem, tam też ślepym być pragnę. Gdzie zaś wiedzieć chcę, pragnę być też i rzetelnym, a mianowicie twardym, surowym, ciasnym, okrutnym i nielitościwym.
A żeś raz wyrzekł, o Zaratustro: »Duch jest życiem, co samo w życie się wrzyna«, więc te oto słowa zwiodły mnie i przywiodły do nauki twej. Bo, zaprawdę, krwią własną mnożyłem wiedzę swą!
– Jak o tym poucza oczywistość – wpadł mu Zaratustra w słowa; gdyż krew ociekała wciąż jeszcze z nagiego ramienia człowieka sumiennego. Dziesięć pijawek wpiło się weń.
O, człeku ty dziwaczny, jakże wiele poucza mnie ta oto oczywistość: mianowicie ty sam! A nie wszystko może wolno by mi było wlać w twe uszy surowe!
Tak więc, – rozstańmy się! Wszakże bym rad ujrzał cię raz jeszcze. Tędy górą wiedzie droga do mej jaskini: chcę, byś dzisiejszej nocy gościem był moim!
Rad bym i ciału twemu wynagrodzić, że Zaratustra nogą cię nadeptał: i o tym myślę. Teraz wszakże wołanie na ratunek przynagla mnie, abym cię opuścił.
Tako rzecze Zaratustra.
Wiła268
1
Gdy Zaratustra minął skałę na zboczu, ujrzał nieopodal na pochyłości drogi człowieka miotającego się jak opętany i powalającego się wreszcie twarzą na ziemię. „Baczność! – rzekł Zaratustra do swego serca, snadź269 ten jest wyższym człowiekiem, jego to krzyk rozpaczny dobiegał do mnie, – obaczę, zali mu pomóc w czym zdołam”. Gdy podbiegł do tego miejsca, gdzie człowiek na ziemi leżał, ujrzał drżącego starca o błędnym wejrzeniu; daremnie trudził się Zaratustra, aby go podnieść i na nogi postawić. Nieszczęsny zdawał się nie spostrzegać nawet, że ktoś koło niego zabiega; gdyż raz po raz oglądał się tkliwie poza siebie, jak człowiek opuszczony i przez świat cały zaniechany. Wreszcie po długich drgawkach, wstrząsach i skurczach począł tak oto zawodzić:
Kto mnie ogrzeje, kto kocha mnie jeszcze?
Dajcie dłonie mi gorące!
Serc mi dajcie panwie270 żarne!
Powalony, grozą drętwy,
Na poły trup, któremu stopy grzeją,
Trawiony, och! gorączką nieznaną,
Drżący od lodowych ostrych mrozu strzał,
Tobą szczuty, myśli!
Nienazwany! ukryty! przeraźliwy!
Łowco zza chmur!
Gromem twym powalony
Przed tobą, oko szydercze, co z ciemni ku mnie wyzierasz: – leżę oto,
Wyginaj, wij mną, udręczony
Wszystkimi męki wiecznymi,
Rażony
Przez ciebie, przeokrutny łowco,
O, Ty nieznany – Boże!
Ugódź głębiej,
Ugódź jeszcze raz!
Zakłuj, skrusz to serce!
Na co te męczarnie
Tępozębnych strzał?
Więc znowu spozierasz,
Człowieczą udręką niesyty,
Urągliwym, boskim gromu okiem?
Więc zabić nie chcesz,
Tylko męczyć, męczyć?
Po co – te katusze,
Urągliwy, nieznany ty Boże? —
Ha, ha! Więc skradasz się?
O północy tej głębokiej
Czegóż chcesz? Mów!
Napierasz, ciśniesz mnie —
O! nadto blisko już!
Precz! Precz!
Słyszysz oddech mój,
Podsłuchujesz serce me,
Zawistniku ty —
Czemużeś zawistny?
Precz! Precz! Na co ta drabina?
Chceszże wnijść
W serce me,
Wtargnąć w największe tajniki
Myśli moich?
Bezwstydny! Nieznany – złodzieju!
Co chcesz wykraść?
Co podsłuchać?
Co wydręczyć chcesz,
Dręczycielu!
Ty – kacie i Boże!
Lub mamże, jako pies,
Tarzać się przed tobą?
W psim oddaniu i zachwycie
Miłość świadczyć ci łaszeniem?
Daremnie! Kłujże więc,
Żądło ty okrutne! Nie,
Nie psem – zwierzyną twoją jestem,
Łowco ty okrutny!
Najdumniejszy z jeńców twych,
Łowco zza obłoków!
Powiedz wreszcie!
Czego chcesz, zawalidrogo, ode mnie?
Gromem osłonięty! O nieznany! Mów,
Czego chcesz, nieznany – Boże?
Co? Okupu?
Jakiego chcesz okupu?
Żądaj wiele – tak radzi duma moja!
I krótko mów – radzi wtóra moja duma!
Ha! ha!
Mnie – chcesz więc? Mnie?
Mnie – całego?…
Ha! ha!
Męczarnie mi zadajesz, szaleńcze,
Katujesz dumę mą?
Miłości daj – któż bo mnie ogrzeje jeszcze?
Któż bo kocha mnie dziś jeszcze? – dłonie daj gorące,
Dajże serc mi panwie żarne,
Mnie, najbardziej samotnemu,
Lodu daj, och! siedmiokrotnego,
Co wrogów nawet,
Wrogów łaknąć chciwie uczy,
Oddaj, poddaj,
Najokrutniejszy wrogu,
Poddaj mi – siebie! – —
Zniknął!
Oto pierzchnął już,
Ostatni towarzysz jedyny,
Mój wielki wróg,
Mój nieznany,
Mój kat-bóg! —
– O nie! O powróć znów,
Z wszystkimi męki swymi!
Do ostatniego z samotników,
O powróć, przyjdź!
Wszystkie źródła moich łez
Do ciebie płyną wszak!
Ostatni serca mego płomień —
Tobie zapłonął!
O, powróć, przyjdź.
Nieznany Boże mój! Mój bólu. Me ostatnie – szczęście!