Kitabı oku: «Cudna mieszczka», sayfa 2
IV. Basia
Imć pan Balcer alias87 Baltazar Szeliga od półrocza już przeszło poza domem przebywał. Trzymały go w cudzych krajach sprawy handlu, który przez lat trzydzieści z pożytkiem dla siebie i miasta swego prowadził.
Szeliga był to mąż „uczony, pokaźny i rozgłośny” (honestus, spectabilis, famatus). Obyczajem ówczesnym pisał się Sheliga albo Scheliga. Handel odziedziczył po ojcu, dzielił go zaś z bratem Janem. Ten ostatni, że był zdrowia słabego, więcej ksiąg się pilnował niż łokcia. Do trzech epitetów wymienionych dodało mu to jeszcze czwarty: illustris88.
Balcerowi temperament i peregrynacje89 częste nie pozwalały urzędów magistrackich sprawować. Natomiast Jan oddał się im niepodzielnie. W r. 1607 widzimy go w kole ławniczym: za burmistrzostwa Mikołaja Majerana, a podskarbiostwa Stanisława Baryczki. W 1617 jest już rajcą i szafarzem. We dwa lata później osiąga godność najwyższą, obierają go bowiem „prokonsulem”, czyli burmistrzem.
Szeligowie kupczyli bławatami. Pod krótkim tym określeniem rozumieć trzeba sferę niezmiernie rozległą. Należało do niej wszystko, co w wieku owym mianem „kupi tkanej” oznaczano. A także wszelkie rodzaje sukien i płótna przeróżne.
Mieli oni kram najpokaźniejszy w Ratuszu; mieli drugi przy ulicy Grodzkiej. Składy ich wielkie i zawsze pełne mieściły się w kamienicy Balcera w Rynku. Liczono Szeligów do mieszczan najzamożniejszych, do patrycjatu Starej Warszawy.
Prócz dwóch braci była jeszcze siostra. Od obu starsza i już niemal sędziwa, w panieństwie pobożnego żywota dokończała. Eufemia było jej na imię; Ofką ją nazywano.
„Ciocia Ofka”, choć z pozoru praktykom religijnym całkowicie oddana, a przy tym przez pół ciemna i jak wianek zeszłoroczny wyschnięta, miała jednak głowę w rodzinie najtęższą. Miała też podobno i największe kapitały. W ogóle głos jej w rodzinnym trybunale Szeligów ważył najwięcej.
Jan był bezżennikiem90, Balcer zaś wcześnie owdowiał. Ofka mieszkała przy ostatnim, matkując jedynaczce jego Basi.
W domu wdowca zwyczaje panowały patriarchalne. Z cnót potocznych najbujniej w nim kwitły: pobożność i pracowitość. O tej ostatniej powiedzieć by można, że była niemiecka. Co prawda, nie to jedno tylko niemieckością tam trąciło – ale czyż mogło być inaczej?…
Szeligowie drzew genealogicznych nie rysowali, rodzinne zaś ich tradycje nie sięgały dalej nad cztery do pięciu pokoleń. Znaczy to niewiele więcej nad jedno stulecie. A tymczasem, któż wie, czy po gałązkach rodowych na dół się opuszczając nie znalazłoby się korzenia tkwiącego w ziemi – niemazowieckiej91…
Co się tyczy Szeligów, pewne jest to tylko, że się kilkakrotnie z rodzinami o niemieckim nazwisku koligacili. W kolei czasów wchodziły do ich domu: Korbówny, Gissówny, Fukierówny. Było to zwyczajne podówczas i nieuniknione. Szlachcianki gardziły mieszczanami, mieszczanie gardzili kmieciównami. O ile więc który z nich nie przywiózł sobie małżonki z obczyzny, brać ją musiał z ciasnego obrębu Starej lub Nowej Warszawy. Ale i tu nawet (o wieczna ludzkiej próżności komedio!) rzadko przychodziło do łączenia się dwóch połów jednej całości. Civis Antiquae Varsoviae92 spoglądał z góry na ziomka zamieszkującego Novam Varsoviam93. Do osobliwości też liczyło się, by przed ołtarzem stawali: oblubieniec z tej strony Bramy Nowomiejskiej, a oblubienica z tamtej.
Z wolna też patrycjat Starej Warszawy przetwarzał się w jedną wielką rodzinę. Już to byli nie tylko współobywatele, ale kumowie i powinowaci. Związek też ich odznaczał się niezmierną spoistością. Drzewo genealogiczne jednego bywało drzewem genealogicznym wszystkich94.
Miała więc w sobie i Basia Szeliżanka niemieckości dziedzicznej sporo. A nie była to niemieckość spokojnych równin Brandenburgii ani zdrzemniętego przy szumie fal Pomorza, ani wreszcie lisich, złowrogich nor pruskich. Wiała od niej poezja Czarnego Lasu i zamków nadreńskich. Minnesingerów95 najczulsze pieśni widok jej na myśl przywodził.
Była to zaś dopiero jedna istoty tej wybranej połowa.
W drugiej uosabiało się wszystko, co najpiękniejszego posiada Mazowsze.
Basia rozmodlona, z liczkiem bladawym, z oczyma spuszczonymi, z twarzą cieniem długich rzęs omroczoną, przypominała aniołów Dürera96. Ale Basię, którą chochlik szesnastu lat rozswawolił, której buzia rumieńcem dziewiczym się oblała, której oczy gorącym promieniem zdrowia i młodości strzeliły, przyrównać wypadało do jagody, do maliny, do róży, do boginki wreszcie słowiańskiej, której śmiech kaskadą pereł rozsypuje się po świeżej, wonnej łące.
Basia należała do tych mieszczek, które w znawcach herbowych podziw i niedowierzanie budzą. „Możliweż to – mówili – aby z plebejuszowej płonki kwiat taki wystrzelił!” Za wąs się ciągnęli, podśmiewali, oczyma myśl tajoną dopowiadali. „A onaż Szeligowa – zagadywał niejeden – niewiasta była gładka? A czy była też dworska i krotofilna? A braci szlachty dość u nich bywało? A gamratować97 z gospodynią lubili?…”
Z ponęt cielesnych dwie miała Basia najcudniejsze: oczy i włosy. Z ponęt duchowych jedną, która jednak za wiele innych starczyła: słodycz niezmierną rozlaną w twarzy, w mowie, w obejściu się całym. Dziś nazywamy to kobiecością.
Włosy Basi, bardzo długie, bardzo gęste i bardzo miękkie, miały barwę jasnego bursztynu. Nosiła je zwykle rozpuszczone i obrączką złotą opięte. Gdy na włosy te padł promień słońca, zdawały się otaczać głowę nimbusem98 świetlanym.
Co się tyczy oczów, były one bardzo duże i bardzo piękne. Ale byłyż modre, szare czy zielonkawe? Nikt barwy ich nie znał na pewno. Najpierw dlatego, że barwa mieniła się w tych oczach nieustannie, jak w opalu; następnie, że rzadko komu danym było w nie się wpatrywać.
Można było Basię znać długo, a jednak oczu jej ani razu nie widzieć.
Dziewczyna miała zwyczaj (przez naturę dany lub może przez ciocię Ofkę podszepnięty), że niemal bezustannie trzymała oczy w ziemię spuszczone i rzęsami długimi zakryte. Na ulicy, w kościele i w każdym tłumniejszym zebraniu nikt jej z oczyma podniesionymi nie widywał.
Gdy wyprzedzając sparaliżowaną ciotkę i objuczonego książkami modlitewnymi pacholika szła (właściwiej byłoby powiedzieć: płynęła) do Fary, ze złożonymi na piersiach rękami, ze wzrokiem opuszczonym, w toczku z aksamitu błękitnego na jasnych włosach, w przepasce perłowej na czole, w lekkim, białym, całą postać opływającym kwefie, wyglądała jak cherubin z malowanego okna starej gotyckiej katedry.
W domu, dla swoich, była inną. Złote włosy w warkocz gruby zaplótłszy, suknię wdziawszy z materii kwiecistej we dwa różne wzory, na ręce po łokieć obnażone maneli99 złotych nakładłszy, a nóżki maleńkie w aksamitnych patynkach uwięziwszy, była już nie po anielsku, ale po kobiecemu piękna i ponętna jak ptak rajski, jak wonny owoc, jak cukierek…
Urabiały ją dwa różne wpływy: ojca, który jedynaczkę pieścił aż do ubóstwienia, i ciotki, która mówiła jej wciąż o chrześcijańskiej pokorze i o ekstazach najwyższych, jakie daje modlitwa. Była więc Basia: wykwintna w upodobaniach i obsłonek puchowych w życiu potrzebująca, ale zarazem gotowa ze wszystkich ponęt świeckich uczynić ofiarę, gdyby od niej tego w imię religii zażądano. Bywały dnie, w których za przykładem ciotki nie wahała się pod jedwabną koszulką włosiennicy ukrywać kolczastej. Do dziwów to zresztą w owe czasy nie należało.
Ciotka Ofka, jakkolwiek prawie wcale zmysłami nie żyjąca, miała wszakże jedną ziemską namiętność, którą siostrzenica od niej przejęła. Co prawda, było w owej namiętności tyleż ziemi, co nieba, stanowiło ją bowiem: zamiłowanie w muzyce.
Basia grywała na lutni i na klawikordzie, który nazywano podówczas cembalo. Ale spod palców jej nie dobywały się inne pieśni, jak tylko nabożne. Niemal w każde świąteczne popołudnie cała rodzina Szeligów przysłuchiwała się pieśniom tym w zachwycie. Nikogo wszakże skrzydła ekstazy nie unosiły tak wysoko, jak samą grającą i ciotkę.
A nie tylko muzyki wyuczono dziewczynę. Taniec i śpiew również jej obce nie były. Malowała nawet po trosze – jedwabiami barwnymi na krosnach. Prócz tego mówiła dobrze językiem niemieckim, który był niezbędny, i językiem włoskim, który był modny. Wreszcie znała o tyle łacinę, że mogła była modlić się z książki łacińskiej i rozumieć w książkach polskich łacińskie sentencje.
Piękna, miła, rozumna i bogata, powinna była mieć wielu zalotników. Nie miała ich jednak. Szkodził jej właśnie nadmiar przymiotów. Był to kwiat zbyt wytworny, aby śmiano rękę po niego wyciągać. Przy tym za wiele w niej było tego, co byśmy dziś nazwali „idealnością”, a w czym podówczas nie smakowano.
– To święta… – mawiali jedni. – W ramki ją oprawić, lampką z Loretu100 oświetlić i modlić się do niej – z daleka…
– Szeligowie nie dadzą córki mieszczankowi – twierdzili inni – Baryczce chyba albo z Gissów któremu…
– Będzie, co przeznaczono! – kończyli starzy. – Przyjdzie taki, co dziewkę i wiano zabierze. Byle był nasz – boć szkoda bogactw takich za mury wypuszczać…
V. Będzie, co przeznaczono
– Siniora i sinorina101 pozwolą?…
Jednocześnie z tymi słowami ręka, jedwabnym rękawem opięta, wykonała ruch od chrzcielnicy do dwóch przeciskających się przez tłum niewiast i wyciągnęła ku nim białe, opierścienione palce, w wodzie święconej zmaczane.
Właśnie bowiem ręce niewiast ponad głowami tłoczących się w kruchcie osób wyciągały się w daremnym wysiłku w stronę marmurowej konchy, wodą ową napełnionej.
Jedna z tych rąk była rączką, druga rączyskiem. Pierwsza, w złotonitnej półrękawiczce, maleńka, wąska i zakończona paluszkami o rubinowych paznokietkach, należała widocznie do młodej i pięknej dziewczyny. Druga, całkowicie z futrzanego mieszka wydobyta, duża, koścista i żółtą, pomarszczoną skórą obciągnięta, była jedną z tych rąk bezpłciowych, jakie może mieć równie dobrze mężczyzna, jak niewiasta – pod warunkiem, że będą oboje starzy.
Przez chwilę troje tych rąk tkwiło nieruchomo w powietrzu. Potem rączka zaczepiona wykonała lękliwy ruch wstecz, ręka zaś zaczepiająca lekko zadrżała. Wreszcie kłopotliwą niepewność przecięło rączysko, które woskowymi palcami dotknęło najpierw ceremonialnie ręki, a następnie dotknięcie to – ciepłe jeszcze, rzec by można – przeniosło pospiesznie na rączkę. Dopełniwszy tego, wszystkie ręce powróciły do swych właścicieli, przy czym najpowolniej i najniechętniej dopełniła tego ręka w jedwabnym rękawie.
Działo się to w pewne słoneczne, niedzielne południe, zaraz jakoś po wyruszeniu sławetnego Balcera Szeligi w drogę.
Zaledwie ręka i rączysko wydostały się z tłoku i przed kościół wyszły, pozdrowiono je słowami:
– Służby moje waszmościankom oddaję. Niech będzie pochwalony!
Stary Drewno, rajca magistratu, w rozpiętej, suto szamerowanej delii102, podpierając się laską o wielkiej złotej gałce, do niewiast przystąpił.
– Na wieki! – odrzekły obie głosami cienkimi.
– Dworsko znalazł się lutnista – niech go kaci! – ciągnął stary, nogami ociężale suwając.
– Lutnista! – wyrwało się młodszej, w rodzaju westchnienia razem i zapytania.
Zaraz też zakaszlała, jakby chcąc wrażenie słowa nieumyślnego zatrzeć.
– Toć widziałem – powtórzył rajca. – Giano Baldi, śpiewak dworski, pierwszy lutnista farskiej kapeli103. Schodził właśnie z chóru, gdzie na Offertorium104 swe włoskie rulady odśpiewał…
– Stateczny jakiś kawaler – zauważyła przez nos druga. – Umie starość uszanować…
Znów zakaszlano – ale tym razem w sposób odmienny.
W parę dni później podagryczny maestro105, który Basię gry na lutni uczył, poprosił, by go na czas pewien od lekcji zwolniono. Tłumaczył się słabością i potrzebą kuracji, wreszcie przyrzekł, że przyśle zastępcę.
Zastępcą był Giano.
Do domu bogatego mieszczanina wślizgnął się pokorny, wpół zgięty i dla Basi prawie że obojętny, a natomiast afektem darzący Ofkę. Przyjęto go z atencją, należną artyście i dworzaninowi. Atencji okazał się godnym, umiał bowiem roztoczyć uroki człowieka światowego, popisać się wykształceniem, koligacjami świetnymi i zamożnością.
Ofkę ujął przede wszystkim dewocją wielką – równą niemal tej, jaką ona praktykowała. Pierwszy jego pokłon, gdy na lekcję przybywał, skierowany był w stronę obrazów świętych, którymi ściany mieszczańskiego domu gęsto były zawieszone. Relikwie nosił i ciotce ich udzielał. Mawiał z nią wiele o Rzymie, papieżu, o cudach, na które sam patrzył lub których doświadczyła jego rodzina. Jednego wieczoru wyznał jej poufnie, że się w każdy piątek biczuje.
Nawiasowo i jakby z niechęcią napomykał o swym bogactwie. Miał w bliskości Rzymu kopalnie marmurów, pod Neapolem winnice, w Wenecji pałac. Gdyby chciał, mógł był używać tytułu conte106. Do Warszawy sprowadziła go jedynie chęć poznania Zygmunta, „największego artysty pomiędzy królami”.
– Alem rozmiłował się w waszej stolicy – dodawał – i gdyby przeznaczenie chciało…
Nie kończył – spojrzenie wszakże jego dopowiadało: „Już bym się stąd nie ruszał…”.
Ofka była olśniona. Ile razy mistrz z uczennicą duety grywali, przenosiła oczy z jednego na drugie, jakby chciała promienie ich dusz w jedno ognisko zestrzelić.
Oporniejszą od Ofki okazała się inna kobieta w domu Szeligów przebywająca. Była to daleka powinowata, współwychowanka Basi. Uważano ją przez pół za sługę, przez pół za przyjaciółkę. Na imię jej było Dobra albo Dobruchna. Na kamienicy Balcerowej sumkę miała, przez matkę Basi zapisaną; tymczasem, by chleba darmo nie jeść, gospodarzyła w domu opiekunów. Do gospodarskich zajęć Ofka była za stara, a Basia za piękna.
Dobruchnie wymuskany grajek nie przypadł do smaku. Słuchając pochwał, przez Ofkę wyśpiewywanych, powtarzała:
– Juraś gładszy… Juraś poczciwszy… Juraś stateczniejszy…
Powtarzała to głośno przy wszystkich, powtarzała też samej Basi tylko, gdy w komnatce dziewiczej poufnie gwarzyły.
– Jurasiowi ciotka przekorna… – mówiła Basia w zamyśleniu.
– Ciotka nie matka! Zniewolić cię nie może…
– Ojciec jej słucha i stryjek jej słucha. Wszystkim jest. Alboż nie tak się zawsze dzieje, jak ona zechce?
– Bo ty się głosu swego wstydasz. Powiedz rezolutnie: chcę Jurasia – a Juraś twoim będzie.
Zapłoniona buzia dziewczyny kryła się wśród złotych haftów na krośnach rozpiętych. Usta jej milczały.
– Czyż ci Juraś nad wszystkich nie droższy? – nalegała powiernica.
Śliczne oczy szeroko się otwierały, a spojrzenie ich wskroś szybek w ołów oprawnych uciekało daleko. Błądziła wzrokiem po szczytach baszt obronnych, po zaroślach Kępy Polkowskiej, po łąkach i borach zarzecznych, aż wreszcie z ust jej wybiegało westchnienie i odpowiedź cicha:
– Nie wiem…
Złą było to wróżbą dla młodego Zawiślaka – gorszą pono od zakazu bywania, jaki przed półroczem usłyszał. Zakaz spowodowany został nieobecnością gospodarza i ustać miał wraz z jego powrotem; niepewność przeciągnąć się mogła dłużej – na zawsze może…
Ze strony Jura zuchwalstwem poniekąd było marzyć o córce Szeligi. Nie brakło jednak racji, które go usprawiedliwiały. Najpierw – był młody i miał serce kochliwe. Potem, nieboszczyk rodzic jego z ojcem Basi w przyjaźni żyli serdecznej. Potem jeszcze, sam on szczycił się łaskawością Szeligi, a z jego córką dzieciństwo całe przeigrał. Nareszcie, choć nie bogacz, wcale był jednak zamożny.
Zawiślaki, ojciec i syn, liczyli się do pierwszych na całe Mazowsze złotników. Ba, w Krakowie i we Lwowie dobrze ich wspominano. Roboty starego Zawiślaka dotąd jeszcze w skarbcach kościelnych napotykać można. Odnalazłyby się też pewnie i w niejednym rodzie magnackim, który pamiątki szanuje.
Rodzic Jura fortunę zebrał wielką. Nie zostawił jednak całej synowi. W czasie pamiętnej klęski pożarnej, kiedy kupy hultajstwa, rzekomo ratując, rozbijały i kradły, zrabowano mu doszczętnie pracownię i składy zasobne. Rychło też potem umarł.
Po mistrzu sztuki złotniczej pozostały: dobre imię, dworek przy ulicy Podwalnej, rola na gruntach Nowej Warszawy i dwie sztaby „brantu107 olkuskiego”, który srebro oznaczał. Jedynak odziedziczył po nim nadto: pracownię i talent.
I młody Zawiślak tytułem mistrza się zdobił, rodzaj wszakże tego mistrzostwa był już o wiele od ojcowskiego drobniejszy. Tak on się miał do niego, jak się ma piosenka do poematu. Jur uprawiał jedną tylko (najmisterniejszą co prawda) gałąź złotnictwa. Był on, jak nazywano podówczas, „ryngmacherem”. Monstrancji, kielicha, diademu i stołowej zastawy nie tknął; natomiast kolce108, pierścienie, kanaki109, bramki110, manele111, alszbanty112 i wszystko co do stroju, białogłowskiego zwłaszcza należało, wychodziło z jego rąk piękne, pieściwe i tchnieniem artyzmu uduchowione.
Do dworku na Podwalnej (gdzie stara Zawiślakowa, w ciężkim zagłębiona krześle, po dniach całych żywoty świętych, na przemian z horoskopami astrologów, czytywała) szli magnaci z miasta i ze wsi zamówienia czynić i gotowe kupować arcydzieła. W rzeczach handlu syn wyręczał się matką, sam bowiem, jak prawdziwy artysta, wstręt czuł do targów wszelkich. W dwóch izbach na dole kilku wyrostków wykończało grubsze roboty; na pięterku, w niewielkiej, ale światła pełnej komnatce, pracował Jur, ciszą otoczony i samotnością.
Nie była wszakże samotność owa zupełną. Świetlany obraz Basi na chwilę stamtąd nie wychodził. Ileż razy młodzieniec odkładał narzędzia, wzdychał, chcąc powietrzne widziadło w objęcia pochwycić!…
Basia tymczasem mówiła: „Nie wiem…”.
VI. Szczerb wypływa
W tej samej chwili, kiedy człowiek z brodą Ajaksa huknął z potężnych piersi: „Węgry, naprzód!” i uzbrojona cudacznie hałastra z brzękiem i szczękiem rzuciła się w zaułek, Szczerb oparty silnie o krzepkie deski parkanu doznał nagle wrażenia, jakby się pod nim otwierała przepaść – nie u stóp jednak, lecz pod plecyma113…
Zabierał się właśnie do ostatecznego rozbicia klepek tej beczki żywej, która na krótkich nóżkach przed nim skakała, drażniąc go i wyzywając, gdy plecy jego straciły raptem punkt oparcia i zdążywszy zaledwie krzyknąć: „Jezu Nazareński!”, w przepaść ową runął.
W jednej chwili: krew, sztylety, zaułek, światło księżyca i ostrza halabard zniknęły mu sprzed oczu, jakby je zdmuchnięto.
Potoczył się kilkanaście kroków w tył i upadł – szczęściem na coś miękkiego, co wyziewało zapach rezedy i goździków.
Gdy padał, zdało mu się, że gdzieś w pobliżu krzyknięto: „ach!” i „och!”. Były to dwa różne wykrzykniki i dwa różne głosy, łączyła je wszakże ta wspólność, że wybiegły oba z piersi niewieścich, młodych i wzruszonych.
Młodzieniec, nie bez trudności dźwignąwszy się, pełnym zdziwienia wzrokiem potoczył dokoła.
Ciemno tu było i cicho. Z dala tylko dochodził hałas straży uprowadzającej więźniów. Grubych cieni nie rozpraszało światło księżyca, ile że chmurami on zaszedł, a skąpych jego blasków ściana wysoka nie przepuszczała.
Zapach kwiatów i przyjemna świeżość powietrza kazały domyślać się Szczerbowi, że jest w ogrodzie. Jakoż jął rozeznawać niepewne, rozpływające się sylwety drzew, małe kręgi klombów i plamy białe, które pewnie były posągami.
Naraz jedna z tych plam posągowych poruszyła się z miejsca i w stronę młodzieńca nadpłynęła.
– Pan Jur? – ozwał się głos pytający a niewymownie słodki. – Pan Juraś?…
Młodzieniec wyprostował się i rękę uniósł do czapki, której jednak na miejscu zwykłym nie było.
– Szczerb jestem – dobitnie oświadczył. – Bolko mi na imię.
„Ach!” i „och!” rozległo się ponownie, w odmiennej wszakże tonacji. Jednocześnie plama biała wróciła na dawne miejsce, gdzie złączyła się z inną, tkwiącą tam dotąd nieruchomo. I zaraz szybko obie te plamy, jakby od ziemi oderwane, jęły chwiać się i w górę unosić…
Szczerba, któremu wino, walka i osłabienie zamęt w głowie sprawiały, wszystko to bawić poczynało.
Pod boki się ujął, nogi rozstawił i wąsa do góry podciągnął.
– Anielskie wy figury czy też duszyczki czyśćcowe! – rezolutnie zawołał – czymkolwiek jesteście, samego mię nie rzucajcie! Jur nie jestem, alem Jura amicus114. Prawdę wyznałem, łaska mi się należy. Jeślim w niewoli waszej, niechże to nie będzie jasyr tatarski, a jeślim wam niepotrzebny, na wolność mię puśćcie…
– Akurat! Żeby waćpana straż marszałkowska capnęła! – ozwał się głos z wysokości.
Młodzian przeszedł w ton lamentacyjny.
– Mamże więc żyć samotny jak pelikan w puszczy? Mamże kwiatami się karmić jak nieboszczyk Nabuchodonozor? Mamże rosę nocną mieć za napój jak pliszka i skowronek?
– Krzywda się waćpanu nie stanie! – uspokoił go ten sam głos, co przedtem.
Szczerb rozczulać się jął115.
– Nimfy lekkostope! – zawodził – syreny słodkośpiewne, panienki… o! paa… nien… ki…
W tej chwili pociemniało mu w oczach i w całym sobie osłabienie uczuł wielkie. Wyciągnął ręce i kroków kilka postąpił, szukając oparcia. Napotkawszy drzwi jakieś otwarte, rzucił się w nie ruchem instynktownym. Zaraz też padł, tracąc przytomność…
Gdy po długim letargu oczy rozemknął, zdało mu się, że już jest do innego świata przeniesiony.
Było mu dobrze, miękko, wonno. Pławił się w osobliwej atmosferze, zielono-złotej, ruchomymi światłami tu i owdzie roziskrzonej. Nad głową jego bujały się banie różnokolorowe, na złotych łańcuszkach wiszące. Gdyby nie łańcuszki owe, wziąłby je pewno za planety. Dokoła unosiły się zapachy. Powietrze drżało dźwiękami subtelnymi, niby dzwoneczków kryształowych dzwonieniem.
Przymknął oczy, poddając się wrażeniom rozkosznym. Było mu zresztą tak, jakby spoczywał na chmurach. Nie czuł ciężaru własnego ciała i nie czuł, by z czymś materialnym pozostawał w zetknięciu.
Jeśli zaś był jeszcze człowiekiem, to pozornie tylko i symbolicznie. Jego głowa nie była głową, jego ręce nie były rękami. Dowodem to, że ani w jednym, ani w drugim władzy nie czuł najmniejszej.
Zmieniło się jednak położenie, gdy po pewnym czasie oczy powtórnie otworzył. Poznał wówczas, że znajduje się po prostu w altanie, która była na kształt kiosku wschodniego urządzona. Światło zielone pochodziło od gąszczy powojów, które miejsce ścian zastępowały. Rolę dzwonków kryształowych pełniły wróble i jaskółki. Zapach wydobywał się z kwiatów dokoła rosnących. Planety były lampami.
Poznał wreszcie, że nie na chmurach leży, ale na pierzynie i że członki jego nie są symbolami, ale członkami najrzeczywistszymi. Stwierdzała to dostatecznie okoliczność, że każdy z nich prawie srodze go bolał. Rzeczywistość ta jednak wydała mu się równie cudowną, jak poprzednie urojenie. Umysł jego mgły jeszcze mroczyły i wypadków poprzedniej nocy nie pamiętał. Chwila obecna następowała dlań bezpośrednio po bytności u imć pana Agły, w lochu pod Ratuszem.
Z wysiłkiem niezmiernym wykręcił głowę i w bok spojrzał. Stał przy nim stoliczek turecki, niziuchny, masą perłową wykładany. Na stoliczku znajdowała się misa pełna wody, dzban srebrny, takież kubki oraz kilka mniejszych i większych słoików. Leżały też szmaty płócienne, kształt bandaży mające.
Zdobył się na nowy wysiłek i rękę w stronę stoliczka wyciągnął.
W tej chwili tuż ponad głową jego dały się słyszeć po raz trzeci dwa znane mu głosy: „ach!” i „och!”. Tym razem głosy te były westchnieniami. Zdawały się one mówić: „Chwałaż Ci, Boże!…”.
W kierunku głosów tych zwrócił spojrzenie i… zadrżał. Zadrżał nie z trwogi, lecz z zachwytu. Wśród białych i białoróżowych kielichów powoju przeświecało gwiazd świetnych czworo. Dwie gwiazdy były ciemne, dwie modre. Turkusów para, rzekłbyś, i para czarnych brylantów.
Junak opanował wzruszenie i wzrokowi swemu wyraz miłosny a błagalny razem nadał.
– Duchy opiekuńcze! – słabym rzekł głosem. – Jeśli w raju jestem, nie skazujcież mię na pragnienie piekielne! Cóż mi stąd bowiem, że dzban zacny widzę przed sobą, skoro sięgnąć doń nie mogę…
Gwiazdy znikły.
Ale nie upłynęło „Zdrowaś Maria”, gdy jedna ich para (ta, która od czarnych brylantów świetność swą brała) pojawiła się u wejścia do altanki. Należała ona do niewiasty młodej i żywej. Po tej właśnie żywości, w ruchach ujawnionej, młodość się poznawało, lica bowiem zakrywała, w całości niemal, chustą o barwach jaskrawych. Zresztą strojący ją a dość skromny giermaczek116 z szarego muchajeru117 nie ujawniał ani bogactw, ani wytworności.
Podeszła szybkim krokiem do ławy darniowej, na której spoczywał Szczerb, pierzynami obłożony, i w milczeniu wina mu nalała.
Młodzian chciał unieść się, aby ją po kawalersku pozdrowić, ale mocy mu zabrakło. Oczy tylko w górę wzniósł i rzekł tym samym co wprzód tonem:
– Duszo niebiańska, przyjm chęci za uczynek. Chęci zaś moje są, aby ci hołd złożyć i wargami obuwia twego dotknąć…
Na to zaś ona:
– Daj waszmość pokój oracjom. Nie nakarmią cię ani napoją. Ranom też twoim niewielka pomoc z nich będzie. Nie w raju jesteś ani do duszy przemawiasz.
Oczy Szczerba przybrały wyraz ciekawości niezmiernej.
– Gdzieżem jest przeto – zapytał – i skąd się tutaj wziąłem?
Nieznajoma ręką kubek wskazała.
– Pij waszmość wprzódy – potem usłyszysz…
Młodzieniec usłuchał. Wino gładko mu przeszło przez gardło. A musiał to być trunek szlachetny, bo wpływ jego wnet czuł na sobie. Oprzytomniał i poweselał. Od razu też wróciła mu pamięć nocy wczorajszej…
– Bóg zapłać! – wyrzekł, wierzchem dłoni wąsy ocierając. – Jeśli to nie raj, tedy z pewnością sławetnego Szeligi gospoda. A dalibóg, prawieć to jedno…
– Myślałam – wtrąciła kobieta – że tylko Włochy słodkie słowa prawić umieją. Widzę, że przylgło118 to już i do naszych…
– Ponoć w tym domu słodyczom włoskim nie krzywi…
Czarne oczy zabłysły niecierpliwością.
– Jak to waszmość rozumiesz? – spytała żywo nieznajoma.
Szczerbowi wróciła fantazja.
– Rozumiem po prostu – rzekł z dziwacznym nieco uśmiechem. – Córka szlachetnego Szeligi w grajku od Fary zakochana!
Kobieta rzuciła się gwałtownie, poruszeniem tym połowę twarzy odkrywając. Młodzieniec dojrzał przy tej okazji, że była świeża i urodziwa, jeno śladami ospy tu i owdzie naznaczona.
– Kłamstwo to jest! – wykrzyknęła. – Kłamstwo i kalumnia! Krewniaczką Basi jestem i powiernicą, wiem przeto, co ma w sercu. O Włocha tyle stoi, co o łątkę119 z jasełek!
– Ale lutni jego lubi słuchać… Ale przed serenadą do alkierza nie ucieka…
– To i cóż! Ja lubię organy u Augustianów, a organista dla mnie niczym!
Szczerba argument ten pokonał. Zamilkł i w milczeniu wąsy jął nastrzępiać. Nagle uczuł między żebrami ból dojmujący. Syknął i ręką za bok się chwycił.
– Przeklętnik! – zamruczał. – Cal głębiej, a serca by sięgnął. A i bez tego krew mógł był wytoczyć. Cóż to jest jednak? Bandaż?
Dopiero teraz pod palcami poczuł, że ma kaftan przecięty i ranę obandażowaną.
– A! – westchnął i wzrok w licach kobiety zatopił.
Oczy jego najpierw dziwiły się i pytały, następnie wzruszeniem i miłością zabłysły.
– I znowu wątpić muszę, czym na ziemi, czy w raju? – rzekł półgłosem. – I tegom również niepewny, czy białogłowa przy mnie, czy anioł?
Kobieta zaśmiała się i chustkę z twarzy odrzuciła.
– Raz więc nareszcie pozbądź się waszmość swych wątpień! – wesoło rzekła. – Alboż anioły bywają tak szpetne! Rzekłam, żem Basi krewniaczka; teraz dodaję, że Kalinowska jestem z ojca, a na imię mi Dobra.
– I to waszmościanka ranę mi opatrzyłaś?
– A któż by? U nas, prócz kulawego stróża przy składach, mężczyzny ani poświecić.
– I potrafiłaś wstyd białogłowski przemóc?
– Miałamże dla wstydu pozwolić, by waszmości krew uszła? I tak niemałoś jej postradał120.
– Któż waszmościankę z rannymi obchodzić się nauczył?
– Nieboszczyk rodzic mój, który umiejętność tę z jasyru tatarskiego przywiózł. Zwykł on był mawiać, że niewiasta, choćby najmłodsza, matką dla mężczyzny być winna…
– I waszmościanka do nauki jego stosujesz się?
– Rada bym…
Młodzieniec zamilkł i tylko brwi ściągał, a wąsa coraz wyżej zadzierał…
– No, no! – pod nosem mruczał – jakem Szczerb!… No, no!…
Raptem zasępił się.
– A Jur? – głosem niespokojnym spytał.
Dobruchna w odpowiedzi rozsunęła nad głową jego powoje i wskazała w oddaleniu wystający ponad dachy kamieniczne ostry szczyt wieży. Rysował się on twardo i wyraźnie i na kształt wielkiej iglicy zdawał się przeszywać nisko płynące chmury.
Szczerb zrozumiał i w większy jeszcze wpadł smutek.
– A tamci? – podjął.
– Z nim razem.
Z kolei powiódł wzrokiem pytającym dokoła siebie i po sobie i dodał ciszej:
– A… ja?
– Waszmość, jako przyjaciel Jurasia, dostałeś się do jego przyjaciół. Otwarłyśmy furtkę od uliczki, aby wpuścić was obu; drugi jednak już do niej nie zdążył…
– Waszmościanka wolałabyś pewnie, żebym to ja był tym drugim…
– Z uwagi na Basię, tak. Waszmości nie znałam, byłeś mi przeto obojętny.
– Podoba mi się ta szczerość. Zresztą nic jeszcze straconego. Ja się wnet usunę, a moje miejsce Jur zajmie – gdy już wieżę odsiedzi.
– Gadasz waszmość faramuszki. Ani Juraś tu nie wejdzie przed powrotem pana Balcera, ani też odwrót waszmości nie będzie tak prędkim, jak mniemasz.
– Wyjdę dziś jeszcze…
– Daj Boże pojutrze…
– Wyjdę zaraz.
– Nie puszczę.
– Ba! Mogę nie pytać o pozwolenie!
– Furta zamknięta, parkan wysoki, a marszałkowscy węszą w uliczce.
– Więc to niewola?
– Zgadłeś waszmość.
– Ha, ha, ha! I dopókiż trwać będzie?
– Dopóki się rana nie zagoi.
– Do rany cyrulika121 wziąć można.
– A „artykuły marszałkowskie”?
– Ho, ho! I w tym waszmościankaś biegła122?…
– Stryjek mój consul123, a chrzestny ojciec advocatus124. Wiem, że cyrulik, który opatruje rannego, donieść ma o nim marszałkowi pod winą czternastu grzywien.
– Prawda. Więc będę siedział. Ale skąd waszmościance miłosierdzie takie nade mną?
– Trochę nieba chcę sobie kupić. Ksiądz Skarga do pielęgnowania rannych nawołuje i nagrody wielkie przyrzeka. Spróbować nie wadzi.
– Tym bardziej że bez cyrulika i inna cnota chrześcijańska wejść tu może w praktykę…
– Jaka?
– Ta, która na „grzebaniu zmarłych” polega.
– Te, te, te!… Rana waszmości wierzchnia jest; żelazo do kości nawet nie doszło. Na upływie krwi się skończy. Znam się na tym. Prócz tej jednej rany są tylko sińce, zdrapania – no i dziury w żupanie…
Zaśmieli się oboje.
– Teraz waszmości opuszczę – rzekła po chwili Dobruchna. – Inni na mnie czekają. Spokojnie leżeć doradzam i każę. W tym dzbanie znajdziesz waszmość wino, a w tamtym wodę kryniczną. W większych słoikach są sorbety, w tym zaś maleńkim balsam cudowny, który goi rany najzawziętsze. Z bandażowaniem zaczekać proszę do mego powrotu.
Skinęła lekko głową i znikła.
Szczerb patrzał długo na słoneczny otwór altany, gdzie mu przed zniknięciem postać jej w pełnym świetle zabłysła – i tęsknością serce mu zapłonęło. Aby tęskność zwalczyć, sięgnął po wino. Drugi kubek poszedł gładziej jeszcze od pierwszego. Ale okazało się, że gdy tamten miał moc orzeźwiania, tego wpływ był wręcz przeciwny. Młodzieniec doznał wrażenia, jakby pierzyna pod nim rozstępować się jęła, trawy się rozpływały, on zaś sam zapadał w przepaść jakąś miękką, ciepłą, puchową… Poty nań wystąpiły – zasnął.