Kitabı oku: «Cudna mieszczka», sayfa 3
Obudził go promień słońca, który, znalazłszy szczelinę pomiędzy powojami, w same oczy mu świecił. Promień był czerwonawy, co wskazywało, że słońce zachodu już bliskie.
– Uuuu! – zawołał, przeciągając się z lubością. – Smacznyż to był sen!…
W tejże chwili spojrzenie jego na stolik padło.
– Oooo! – zaśpiewał. – Pono przebudzenie smaczniejsze jeszcze!…
Na stoliczku stały farfurki125 jedzenia pełne. Był tam ptak jakiś pieczony; był sos żółty, tak gęsty, że łyżka w nim tkwiła jak w maśle; były owoce na sposób włoski w cukrze osmażane; było wreszcie ciasto, taką masą szafranu zaprawne, że z daleka powonienie drażniło.
W nagłym napadzie wilczego apetytu rzucił się młodzian na przysmaki owe i nie upłynęło minut pięć, jak wszystko zmiótł do szczętu.
Zaledwie usta otarł i odetchnął, zjawiła się Dobruchna.
Mniej była śmiała niż rano i do mówienia nie tak ochotna. Przyniosła dzban wody świeżej i potrzebę opatrzenia rany przypomniała.
Szczerbowi wraz z siłami powróciła kawalerskość.
– Ależ ja nie pozwolę – bronił się – byś waszmościanka tyle się dla mnie trudziła…
Ona jednak w milczeniu, z uśmiechem łagodnym i uprzejmą stanowczością, pełniła swe dzieło. Wodę ze dzbana na misę wylała, bandaż świeży rozwinęła, słoiczek z balsamem otwarła. Potem, na ziemi przykląkłszy i rozchyliwszy kaftan, który był rozmyślnie na całą długość przecięty, dawny opatrunek zdejmować jęła.
Na wszystkie zaś przekładania jedną miała odpowiedź:
– Tak trzeba…
Tym razem, protestów zaniechawszy, pomagał jej i sam Szczerb. Opatrunek rychło ukończono.
Na podziękowanie chciał młodzian dobrodziejce swej końce palców ucałować, ale umknięto mu ich zręcznie.
Dobruchna z pośpiechem zgarniała do koszyka naczynia, uprzątnęła stolik i wodę rozlaną wycierała. Ruchy jej były zakłopotane jakieś i niezręczne, jakby mieszało ją spojrzenie Szczerba, nieustannie za nią chodzące.
Opuszczając altanę, już w progu rzekła:
– A może waszmość żądasz, by kogo z rodziny o wypadku powiadomić?…
Szczerb uniósł się na posłaniu i gorzko zaśmiał.
– Bóg zapłać! Dość oni szczęśliwi, bym ich potrzebował nową obdarzać pociechą!…
– Pociechą? – powtórzyła ze zdziwieniem Dobra.
– Toć miesiąca nie ma, jak rodzic mój gody ślubne pani duszce sprawił. Słodyczy im nie braknie…
– A! Dostałeś waść macochę?…
– Wężam jadowitego dostał!
Nasrożył się przy tych słowach, wąsa w dół pociągnął i zębami go przygryzł.
– Gdyby jejmości rzeknięto – dodał po chwili – „pasierb twój ranę otrzymał”, spytałaby niechybnie: „a czy aby nóż był zatruty?…”.
– A! – westchnęła Dobruchna i oczy dotąd spuszczone na młodzieńca podniosła.
On już jednak tego, co spojrzenie ich wyrażało, wyczytać nie mógł. Altanę cienie zaległy głębokie; duszę zaś Szczerba osiadła głębsza od nich zaduma.
Gdy się z niej ocknął, już nikogo przy nim nie było.
Nazajutrz powtórzyło się wszystko tąż samą koleją. Po przebudzeniu znalazł młodzian pod ręką sute śniadanie i dzban niepróżny. Podjadłszy i podpiwszy, uczuł się już o tyle silnym, że wstał i odzież na sobie jako tako uładziwszy na ogród wyjść się zabierał. W tejże chwili jednak zawołano nań przez powoje:
– Krokiem waszmość ruszać się nie waż! Marszałkowscy szpiegują dokoła, a na dziardyn126 nasz z dwóch baszt widok otwarty. Do wieczora przechadzkę zostaw…
– A cóż ja nieszczęsny robić tu będę? – jęknął.
Odpowiedzi nie było.
Około południa zjawiła się Dobra z obiadem. Bez chustki przyszła, w odzieży strojniejszej i z żółtą różą w czarnych jak smoła włosach.
Szczerb z prośbą wystąpił, by z nim posiłek podzieliła. Wzdragała się długo, wreszcie zgodziła się wypić wina trochę i zjeść ciasta słodkiego kawałek.
Jedząc, rozmawiali.
Najpierw młodzieniec zadał kilka pytań dotyczących Basi i jej serca. Na te pytania odrzekła tak:
– Serce dziewki szesnastoletniej (bo naszej Baśce idzie dopiero na siedemnasty) tajemnicą jest dla wszystkich, a głównie dla niej samej. Czy w tym sercu mieszka Juraś, na to bym nie przysięgła, ale że nie ma tam Dziana, ręczę. Co do mnie, z duszy całej pragnę, abym jako druhna swej krewniaczki młodego Zawiślaka przed ołtarz powiodła…
– Jeśli jednak Jur jest jej obojętny?… – wtrącił Szczerb.
– Obojętny nie jest. Lubi go. Nieraz pragnęłaby zobaczyć się z nim i zabawić. Gdy owej nocy dostrzegła z belwederku godzące w niego żelazo, omal nie zemdlała. Przyszedłszy do zmysłów, biec chciała w zaułek i piersią go swą zastawić…
Z kolei przeszli do wynurzeń osobistych.
Dobra opowiedziała sieroctwo swoje. Chleb, którym ją karmiono w domu krewnych, omaszczony był suto, a jednak gorzki. Raziła ją dewocja Ofki i oschłość stryjka Jana, dokuczały czasami rozpieszczonej Basi kaprysy. Najznośniejszy był jeszcze stryjek Balcer, ale ten właśnie, jak na złość, niemal ciągle poza domem przebywał.
Mimochodem napomknęła o sumce, jaką ma u Szeligów. Nie było tego wiele, ale i nie było mało: dwieście czerwonych złotych z procentami…
– Dwieście czerwieńców! – zawołał Szczerb. – To tyleż właśnie, ilem dostał od tatusia, by mu się więcej na oczy nie pokazywać!
Dziewczyna westchnęła.
– Pewno rodzeństwo waszmość masz liczne? – spytała.
– Jeden jestem jak palec. Ale i jednego czasem zanadto!
Dało się słyszeć długie westchnienie.
Młodzian w odpowiedzi zrobił taką minę, jakby drwił z całego świata – od siebie samego poczynając.
– O owych czerwieńcach – z fantazją dodał – historia jest taka. Podzieliłem je na trzy garście. Pierwszą garść przepiłem; drugą przepijam; trzecią przepiję. Bibi, bibo, bibam127.
– A potem co? – z trwogą zapytała Dobra.
– Potem będzie, co zawsze na końcu bywa, a co również było i na początku. Na początku zaś było – nic.
– Na początku było słowo – poprawiła dziewczyna.
– Mówię: nic, i swego nie cofam. Nic rodzi nic i kończy się niczym. Clarum est128.
Dobruchna obruszyła się…
– Ech! Gadasz waść brzydko – jak socynianin129…
– Jak syconianin raczej – miód bowiem sycony czczę nade wszystko.
– Nie chcę słuchać herezyj takich!… Odchodzę!
Więc junak dał pokój żartom i gniewną dziewczynę przepraszać jął. Bez trudności zresztą zgoda między nimi wróciła.
Dni takich upłynęło jeszcze dwa. Rana pod balsamem i bandażami cudownie się goiła; sińce barwy nabierały żółtawej, a po zadrapaniach ślad nawet ginął. Jedzenia dobrego było zawsze w bród, wina takoż. Młodzieńcowi niewola wcale się nie przykrzyła, pomimo że dopiero z zapadnięciem zmroku z kryjówki mógł wychodzić.
Basia przez cały ten czas nie pokazała się w ogrodzie ni razu.
Nareszcie trzeciego dnia, a czwartego wieczoru (który bezksiężycowy był i ciemny), strażniczka oświadczyła więźniowi swemu, że mu wolność powraca. Podziękował, bez nadmiaru jednak radości. Ona również cieszyć się tym zbytecznie nie zdawała.
Otworzono z klucza i ryglów furtę zamczystą. Dobruchna wyjrzała w zaułek. Nic podejrzanego nie dostrzegłszy, rzekła:
– Można…
Wówczas Szczerb, zwyczajem ówczesnym, czapkę zdjął, dłoń nią okrył i okrytą dziewczynie podał. Ona ruchem wstydliwym i ostrożnym położyła na niej swą rączkę. Młodzieniec rączkę tę do ust podniósł i ucałował, a potem i do piersi przycisnął.
– Do zobaczenia! – rzekł.
– Rychłego… – szepnęła ona.
Furta zamknęła się.
Szczerb unosił z sobą różę żółtą, podobną do tej, którą dziewczyna we włosach miała.
Może to nawet była ta sama róża…
VII. Sieć dla muchy
– „…Aby żaden nie ważył się w miastach, na zjazdach publicznych, po przedmieściach i w okolicznościach jego i na każdym innym miejscu pod rezydencją naszą z rusznicami, z czekanami – słysz waść: z czekanami! – z kilofami, z broniami niezwyczajnymi chodzić, a kto by się tego ważył: przez urząd marszałkowski ma być czternastą grzywien karany ex delatione cuiusvis130”.
Czytający odsapnął i dobytą z zanadrza chustką załzawione oczy otarł.
I znów na ceglanej posadzce zadźwiękło131 podkute obuwie Jura, który szczupłą celę wieżową z końca w koniec szybkimi przemierzał krokami.
– A dalej co? – po małej przerwie zapytał.
– Patientia132 – zaśpiewał tamten przez nos. Sięgnął pod zydel i z kufla glinianego z cynową nakrywą tęgi łyk piwa pociągnął. Zaraz potem, nos czerwony pomiędzy papiery wetknąwszy, wziął się na nowo do czytania.
– „Gdzie by też kto, na którymkolwiek przy bytności naszej miejscu, zwadę zaczął, policzek komu albo razy sine zadał, broni dobył, choćby nie ranił, ma być karany winą”.
– Winą? – powtórzył Jur niecierpliwie w miejscu stając i podkówką cegłę krusząc.
– „Winą… Winą…” – ciągnął czytający opieszale, jakby z niepokojem młodzieńca drażnić się chciał. Pergamin chustą strzepywał, do samych oczów przykładał, wreszcie głosem dobitnym dokończył:
– „Winą sześciuset grzywien i siedzeniem w wieży pół roku”.
Podkówka silniej uderzyła o cegłę, aż kurz czerwony z niej poszedł.
– Koniec? – spytał młodzieniec porywczo.
– Jedno jest jeszcze. „Kto by ex contentione133 abo z pijaństwa rany komu zadał opodal Zamku, na ulicy abo na którym innym miejscu, takowy, odkupując gardło… odkupując gardło…”
– Kończże waść, do biesa!
– „Takowy, odkupując gardło, winę dwóchset grzywien, parti et officio per medium134, zapłacić będzie powinien i w wieży ćwierć roku siedzieć”.
– To wolę… – mruknął Jur, jasną bródkę gładząc.
Tamten w chustę brudny nos wytarł, potem ją po czole, policzkach, brodzie i szyi przesunął. Do kufla potem zajrzał i nosem długim wątpiąco jął kiwać.
– Incertum est135 – zauważył. – Rzecz jest niepewna. Czymże bo waszmość stwierdzisz, żeś działał w pijaństwie?…
– Dwóch nas było.
– Ba! Drugi placu nie dotrzymał. Fugam fecit136.
– Co?
– Mówię: fugam fecit lub, jeśli waść wolisz łacinę piękniejszą, in fugam se dedit137…
– Ha, Bóg z nim. Choć nie powinien był druha w przygodzie opuszczać. Ale dokąd uszedł? Którędy? Chyba ziemia się pod nim rozstąpiła?
– Bywa i tak. Zresztą ścigać go można…
– A! Strzeż mnie Boże. Uszedł, nie ma go, i basta. Na mnie padło – wycierpię.
Usiadł na ławie i zadumał się.
– A owymże – zapytał nagle – nic nie będzie?
– O kim waść mówisz? O Włochach?…
– Tak.
– Ha… no… niby… hm…
– Cóż to? W gardle waści zardzewiało, czy co? Mruczysz, a nie gadasz.
Odpowiedzią było spojrzenie wymowne, na kufel próżny wrócone.
Jur zrozumiał. Do drzwi okutych podszedł i zapukał w nie lekko. Uchyliły się odrobinę i przez szparę wąską ukazała się w nich kudłata głowa sługi miejskiego. Nad głową zabłysło ostrze halabardy.
– Frącku – rzekł więzień do strażnika – masz jeszcze „wareckie138”?
Głowa pochyliła się przytakująco i zniknęła. Po chwili ukazała się w szparce ręka dzierżąca dzban kształtu konwi. Ku ręce tej właściciel kufla podreptał szybko ze swym naczyniem, które zaraz też napełniło się trunkiem pienistym. Drzwi zawarto i rygiel w nich zaskrzypiał.
– No, mości Kleofasie! – rzekł Jur. – Dar mowy wrócił ci już pewnie?
Staruch z czerwonym nosem kufel odstawił i pianę, na wąsach obwisłych pozostałą, wargami jął wysysać. Dopiero z tym się załatwiwszy, do papierów swych powrócił.
– Co się tknie Włochów – mówił z wolna, ociągając się – dwa do nich puncta139 zastosować można. Z obu jednak pociecha niewielka. Marszałkowi interpretować je wolno, jak zechce. A Myszkowski… – tu głos zniżył i niespokojnie w stronę drzwi zerknął – Myszkowski… no, wiadomo…
Nie dokończył i do wysączania kropli ostatnich w milczeniu się zabrał.
– O Myszkowskim powiadają – Jur podjął – że odda trzech szlachty polskiej za jednego psa włoskiego…
– Tssss!… Nie tak głośno!… – szepnął Kleofas. – Choć nie fałsz to żaden, jeno prawda. Sam to kiedyś na Zamku rzekł!…
– Wypomną mu to przy okazji! A puncta owe?
Czerwony nos zanurzył się w papierach.
– Punctum pierwsze – czytać jął stary. – „Ten, który by in iusta defensione vitae, gravi lacessitus iniuria140 kogo zranił, arbitrio141 – sądu marszałkowskiego subiacebit142”.
– A drugie?
– „Trąbienia żadne, oprócz stołów i wjazdów przednich panów senatorów, także i na surmach grania, osobliwie w nocy, aby nie były”.
– Winy nie oznaczono?
– Nie.
– Hm… Bez szkody żadnej wyjść mogą.
– Nie powinni – ale mogą. Tak będzie, jak się marszałkowi podoba. Quod libet, licet143…
Jur ręce zaplótł w gniewie bezsilnym.
– Wszelako nie powinni! – powtórzył Kleofas, jakby dla dodania młodzianowi animuszu. – Na ostre szli. Krew była po stronie waszej – sińce jeno u tamtych… Waszmościa niezawodnie mocno poturbowano?
Jur ręką pogardliwie machnął.
– Rany wszystko płytkie. Tłuszcz cyruliczy goi je ledwie nie na poczekaniu!
– To źle. Gotówem144 jaskrów przynieść, byś sobie waść jątrzył miejsca skaleczone…
– Ale i u tamtych chyba nie same sińce. Pomnę, żem grajkowi dobrze raz dojechał. Gdyby nie aksamit na łbie śliski, byłby mortuus145.
– Tsss! – syknął stary ostrzegająco. – Prudentia et vigilantia146. Czuj, bracie, i język na uździe trzymaj. A teraz Bogu cię zlecam – mnie gdzie indziej czekają.
Stary podniósł się z zydla, papiery pozbierał, w kieszenie je powtykał i krokiem niepewnym ku drzwiom postąpił.
Jur zbliżył się i monetę srebrną w rękę mu wsunął.
– Bez rady mnie rzucacie, mości Kleofasie? – zapytał z wymówką.
– Radęm dał. Milczeć, czekać i Bogu sprawę zlecić. Zresztą zajść tu jeszcze kiedy mogę – jak znowu Frącek straż będzie trzymał.
Na znak umówiony drzwi od zewnątrz odryglowano i stary wyszedł, nieco się zataczając.
Jurowi tajemna ta porada zamiast pociechy niepokój przyniosła. Ów suszykufel, z równą pilnością badający zawartość statutów, jak dzbanów, odsłonił przed nim brzydką stronę sprawy, której dotąd należycie nie pojmował. Jasnym mu się zdało od razu, że stoi na brzegu przepaści.
Białe czoło dłonią tarł, włosy na głowie i brodzie rozwichrzał, choć mu cyrulik marszałkowski spokojność zalecił, biegał po szczupłej celce jak szalony.
Dwieście grzywien, kwartał, a może i pół roku zamknięcia, niesława publiczna, ciężkie strapienie matki, tryumf nienawistnego rywala… Ach! Było od czego naprawdę oszaleć.
A Basia? Któż zaręczy, że dziewka tak młoda jeszcze i tak mało samodzielna postępku jego fałszywie nie osądzi? Może nawet, uległszy podszeptom intrygantów, potępi go zań i przyjaźń mu swą odbierze? Teraz dopiero pojmował, że gwałt zrobiony nocą pod oknami białogłów szlachetnych, a męskiej opieki czasowo pozbawionych, był czynem niemal sromotnym. W głowie mu kołowało, gorączki dostawał, klął w głos Agłę, Bolka i siebie…
O matce myśleć nawet nie śmiał. Staruszka zamartwi się chyba. Taki wstyd! Taka niesława! Taki grom z najpogodniejszego w świecie nieba! Przy tym i te grzywny, i to bezrobocie przymusowe wcale nie w porę przychodzą. Właśnie mieszczanin nowomiejski, co rolę Zawiślaków dzierżawi, zaległ z czynszem; magnaci za robotę nie płacą, zamówień niewiele, podatki rosną, na dworku dach zapada, a mistrz od astrologii, co ze starej złotniczki bóle krzyża wyprowadza, wyciąga zarazem z jej kiesy czerwieńce za czerwieńcami, wyobrażając snadź147 sobie, że o dukaty na ziemi równie łatwo, jak o planety na niebie.
Wreszcie o wszystko mniejsza, byle dziewka była stałą i miłować go chciała. Ale brakło mu, niestety, i tej właśnie, ze wszystkich najważniejszej, pociechy!
Wzdychał i biadał; palce gryzł i ocierał oczy, do których mu łzy bezwiednie napływały. Znikąd nie spodziewał się ratunku. Czuł, że go chwycono w kleszcze, z których już się cało nie dobędzie. W marszałku widział siłę ślepą i fatalną, co zmiażdżyć go miała; paragrafy statutów wydawały mu się wężami, które z sykiem i gwizdem pełzły doń, by go opasać i zdusić…
Pomiędzy nim a Basią stanął nagle mur nieprzebyty, a cegły do tego muru sam on zniósł, przez porywczość swą i zaślepienie. Alboż nie było rzeczą pewną, że gwałt zrobiony intra muros148 zaprowadzi go do wieży i niesławą okryje.
Co by powiedział na to rodzic jego, statecznością słynący, do urzędów publicznych powoływany i w kole ławniczym nierzadko zasiadający!
Czyż córka jedyna Balcera Szeligi, patrycjusza Starej Warszawy, spojrzeć nań teraz zechce? Ba! Toć dziwem by nawet nie było, gdyby przełożyła nad niego Włocha, który pod jej okna nie z burdą pijacką, jeno ze słodkimi wybrał się pieśniami…
Brrrr! Ta myśl ostatnia ostrzem noża serce mu przeszyła. Basia odwracająca się od niego ze wzgardą… Basia oddająca białą rękę Gianowi, w atłasy i aksamity strojnemu… Basia u boku znienawidzonego rywala, szczebiocąca io t'amo149 z pełnym miłości i szczęścia wejrzeniem… A! Piekło nawet katuszy takich nie wymyśli!
Jur zasłonił oczy rękami, aby obrazów okropnych nie widzieć. Nie pomogło to jednak. Wyobraźnia rozgorączkowana pokazała mu jeszcze najbogatszą z komnat Balcerowskich, a w niej gody weselne Basi i Giana, obok zaś: loch ciemny, a w nim jego samego, na wiązce słomy zbutwiałej…
To widzenie dopełniło miary.
Młodzieniec głowę pochylił i łzy gorące po twarzy mu pociekły…
O zmroku, gdy wartę przy drzwiach zluzowano, wszedł do celi Frącek, kaganek wnosząc zatlony150. Widząc więźnia srodze strapionego, pocieszać go jął. Chłop to był prosty, dzięki jednak ciągłemu ocieraniu się o sprawy wieżowe wiedział o nich niejedno.
– Panisko się nie gryź… – tonem rzekł pocieszającym – sprawa wżdy151 nie gardłowa!…
Jur westchnął tylko.
– I do „fundy152” paniska nie wsadzą – ciągnął Chrzan. – Trupa nie było.
– Ale tyle miesięcy zamknięcia! Ale sromota okrutna!
– O wa! Z wina to przecie poszło, nie z charakteru. Z wina i z prędkości. A te miesiące to i cóż? Przelecą jak z bicza trzasł!
– Co ja tu będę robił! – biadał więzień, głową jak talmudzista kiwając.
– Krzywdy panisko nie dozna. Ja w tym i starosta. Wżdy to kum waszmościnego rodzica – pan dobry dla swojaków, a dla miemców jeno kat. Już on i tym waszmościnym muzykantom zalał sadła za skórę!
– Włochom?
– Tak, miemcom. Zamknął ich do takiej dziury, gdzie jeno nietopyrz wytrwa. Niby to z tej racji, że lepsze izby zajęte. Lamentują też, psiawiary, oj, lamentują, aż się na całą okoliczność rozlega…
Jur słuchał tego z widocznym ukontentowaniem.
– Ale im nic nie będzie… – westchnął. – Napadnięci są, nie napastnicy. Upiecze im się z pewnością.
– Pewności to tu jeszcze nie ma.
– Marszałek osądzi ich łaskawie. Przecie Włoch to z duszy i z odzieży!
– Właśnie, że sądzić będzie inny. Jegomość pan Myszkowski ma w Zamku robotę. Osądzi pisarz.
Wszystko to podziałało na Jura uspokajająco. Głowę podniósł i weselej spojrzał przed się.
– Cknić mi się tu będzie… – rzekł głosem o wiele już spokojniejszym.
Frącek w głowę się stuknął.
– Paniskowi bez roboty markotno. Narzędzia złotnickie trza tu sprowadzić. Ot co!
Młodzieńcowi oczy zaświeciły.
– Prawdęś rzekł, Frącku – odpowiedział. – Przy warsztacie czas by się mniej dłużył. A i do łba mniej by czarnych myśli lazło.
– Uładzi się to, uładzi!
Zaraz nazajutrz młody złotnik, narzędziami swymi otoczony, kreślił model niewieściego naszyjnika, w którym splatały się misternie dwie gotyckie litery B. S.
Twarz miał prawie pogodną, a chwilami nawet – zapomniawszy się – poświstywał…
VIII. Pajęczyna dla bąka
U Fary było pełno. Suma, celebrowana przez biskupa, ściągnęła cały kwiat mieszczaństwa i liczny poczet szlachty. W ławkach i stallach, na gankach dworskich i na niskich, wzdłuż ścian ustawionych stołkach zasiedli patrycjusze Starej Warszawy oraz dostojnicy państwowi. Błyszczało to wszystko papuzimi barwami odzieży, połyskiem jedwabiu, futer drogich i aksamitów, ogniem łańcuchów złotych – i zapinek kosztownych, kamieniami różnofarbnymi sadzonych.
Mieszczanom świeże laudum153 przeciw zbytkowi nie pozwalało roztaczać bogactw tak widomie, jak to czyniła szlachta. Przewaga też blasku i malowniczości była po stronie ostatniej. Jednak zamożni kupcy nawet i w skromnym z pozoru odzieniu umieli potęgę pieniężną uwydatnić. A nie zbywało im i na powadze zewnętrznej, na wyglądzie pięknym a dostojnym. Niemal wszyscy mieli włosy długie, trefione, a na twarzach bujny zarost, kształtem rozmaitym przystrzygany. Obok wąsów polskich spostrzegałeś brody szwedzkie, hiszpańskie i inne.
Większy jeszcze przepych widniał między niewiastami. Wśród młodych przeważała w odzieży barwa niebieska („obłoczna”, jak mawiano), a w klejnotach perły. Starsze występowały niemal wyłącznie w czerni, roziskrzonej tu i owdzie tęczowymi iskrami brylantów. Niektóre z dziewic miały włos rozpuszczony, a na nim wianek z kwiecia świeżego, co było pamiątką prastarych, słowiańskich jeszcze, czasów. Ubiór matron zbliżał się barwą i krojem do odzieży zakonnej.
W bocznych nawach i pomiędzy filarami (które mozaikowały gęsto kamienie nagrobne) tłoczył się naród podlejszy. Ale i ten nawet nie był, jak dziś bywa, tłumem pospolitym i „szarym”. Barwy: ceglasta, modra, żółta, a nawet krzykliwie czerwona, ożywiały go przyjemnymi dla oka plamami.
Więc też słońce, padłszy w tę zawieruchę barw i blasków, hulało bez pamięci, jak bachantka na uczcie Dionizowej. Gdzie tylko promień jego sięgnął, istnym wybuchem znaczył swe przejście. Cóż dopiero gdy sine dymy kadzideł przebiwszy, do sanctuarium dotarł, gdy oświecił ołtarz wielki, świeżo sumptem królewskim154 od podstaw do szczytu wyzłocony, gdy złocenia te, ogniem swym objąwszy, w gorejący krzak Mojżesza bogatą całość zamienił!
Obraz to był nie na dzisiejsze oczy…
Wielkim, od lat dziesięciu, to jest od daty cudu, niesłabnącym urokiem czarował wszystkich Chrystus, przez szlachetnego Baryczkę z Norymbergi zwieziony. Korzono się przed nim, wzdychano doń, wota mu kosztowne ślubowano. Urok innego rodzaju wywierał obraz włoskiego pędzla, świeżo w wielkim ołtarzu zawieszony. Malował go, na zlecenie króla, młodszy Palma, mistrz wenecki. Była na obrazie tym Najświętsza Panna, byli święci Jan Chrzciciel i Stanisław: trójca patronów miasta, kraju i chrześcijaństwa całego. Czyjeż serce na tyle świętości pozostałoby obojętnym!
Organu Fara jeszcze nie miała155. Tymczasem rolę organu pełniła kapela „na cały świat chrześcijański najsłynniejsza156”. Kościół miał swoją kapelę, dwór swoją: w dnie jednak uroczyste dworscy muzykowie i śpiewacy śpieszyli łączyć się z farskimi. Tak właśnie i w owym dniu było.
Uwaga pobożnych, pomiędzy malowidła, stroje, relikwie, śpiew i muzykę rozdzielona, ogniskowała się w jednym przedmiocie, który wszystkich w równym stopniu pochłaniać się zdawał. Kto by śledził z pilnością promienie spojrzeń tego tłumu różnolitego, poznałby, że zbiegały się one w prezbiterium, po prawej stronie wielkiego ołtarza, na ganku cudnie rzeźbionym, gdzie siedział jeden tylko w modlitwie pogrążony człowiek. Człowiek ów, panujący osobą swą nad gronem dostojników kościelnych, nad magnaterią strojną i buńczuczną, nad poważnym patrycjatem mieszczańskim i nad tłumnymi rzemieślniczymi korporacjami, siedział cicho i w takiej nieruchomości, że raczej posągiem się zdał niż żywą istotą.
W jego twarzy białej, lekko zarumienionej, o rudawych włosach i takimże zaroście, malował się wielki, nadludzki niemal, spokój. Nie był to wszakże spokój marmuru; prędzej można go było woskowym nazwać lub drewnianym. Rysy te miały wyraz zastygły i niezmienny, który świadczył o zastygłej również i niezmieniającej się duszy. A składały się na ów wyraz pierwiastki różnorodne i sprzeczne: pokora i zaciętość, pobłażliwość i upór, znieczulenie moralne i wielki wysiłek umysłu ku jednemu skierowany celowi…
Ten człowiek-posąg, czy też ten człowiek-automat, miał lewą rękę opasaną różańcem, w prawej zaś trzymał książkę niedużą, z której się modlił, poruszając nieustannie bladymi, wąskimi wargami. Oczy jego były wielkie, ciemne i tak przejrzyste, jak przejrzystą bywa płytka i martwo stojąca woda. Spojrzenie ich przenosiło się z książki na kapłana, a z kapłana na książkę; zdawało się też, że poza tymi dwoma przedmiotami nic już zgoła dla tych oczu i dla człowieka tego nie istnieje.
Był to – król.
Nabożeństwo do połowy dobiegło. Ojciec Bembus157, jezuita, chorego Skargę zastępujący, zeszedł już z kazalnicy. Zbliżał się punkt nabożeństwa szczytowy: Podniesienie.
Już Bobola, podkomorzy królewski, zwyczajem swym, z ławki wyszedł i krzyżem legł na kamiennej posadzce. Wielu mieszczan za przykładem jego poszło, o ile im na to tłok panujący w świątyni pozwalał. Fala głów pochyliła się naprzód i w tył, na kształt kłosów, na które wiatr powiał. Ucichł głos celebransa158 i usługujących mu alumnów. Na powitanie chwili wielkiej wszystko skupiło się i zamilkło…
Ale wprzód jeszcze zabrzmieć miały na chórze pieśni, z pięknych najpiękniejsze.
Twarz Zygmunta straciła na chwilę swój wyraz drewniany. Odmalował się na niej lekki, radosny niepokój, jaki sprawia rozkosz nadchodząca. Twarz królewska wciąż była zwrócona ku ołtarzowi, ale ucho lewe pochyliło się widocznie, ruchem miłosnym niemal, w stronę chóru…
Tymczasem zaszła rzecz nieprzewidziana.
Zamiast pieśni wspaniałej, która świątynię całą wstrząsnąć miała, ozwało się kilka głosów niestrojnych, głuchych i jakby śmiałością własną przelękłych. Cytry i wiole połączyły się z nimi, ale po to tylko, by zamieszanie powiększyć. Po kilkunastu taktach niefortunnych wszystko w miejscu stanęło.
Świątynię zaległa cisza kłopotliwa. Wszyscy na chór się obejrzeli, zafrasowani i kwaśni. Na obliczu królewskim osiadła chmura…
Ale w tejże chwili kapłan powrócił do ołtarza i zadźwiękły dzwonki alumnów. Król ze stołka zesunął się i na kolana upadł; kadzielnice mocniej zadymiły; po kościele przebiegło jękliwe a potężne „aaaa!”; złota monstrancja uniosła się w górę i najdumniejsi czołem przed nią uderzyli.
Po skończonej ofierze Zygmunt wrócił na miejsce, z nierozwianą na obliczu chmurą. Na jedno z pacholąt dworskich, w głębi ganku stojących, skinął, a nadbiegłemu szepnął słowo jedno:
– Pacelli159…
Potem na nowo w modlitwie się zagłębił.
Pacholę bocznymi schodami zbiegło do kaplicy „ciemnej”, a stąd wskroś tłumu, rozstępującego się ze czcią przed barwami królewskimi, do chóru dotarło i na chór weszło. W chwil kilka później wracało tąż samą drogą, a za nim postępował dyrektor muzyków królewskich, Asprilio Pacelli. Włoch to był zażywny, z cudzoziemska ubrany, z wywiniętym u sukni koletem, z bródką niewielką i takimiż wąsami.
Zatrzymał się on w przejściu do loży królewskiej wiodącym i postawę przybrawszy pokorną, czekał.
Nabożeństwo skończyło się; biskup, asystą otoczony, odszedł od ołtarza, a Zygmunt nie poruszał się z miejsca, oczy mając utkwione w książce i wąskimi wargami nieustannie poruszając. Siedzieli też i panowie w stallach, i mieszczanie w ławkach, nikt bowiem nie chciał monarchy w wyjściu z kościoła wyprzedzać.
Wreszcie z ust bladych wybiegło westchnienie, woskowa twarz pochyliła się automatycznie i dłoń koścista trzykrotnie, z całej mocy, uderzyła w piersi.
– Amen… amen… amen… – rozległo się wśród ciszy powszechnej.
Król powstał.
Zaraz też ruszyli z miejsc swych dworscy i miejscy dostojnicy i tłum w nawach bocznych zakołysał się, ku wyjściu zmierzając. Świątynię napełniła wrzawa rozmów, stukanie podkutego obuwia, chrzęst złotogłowi i adamaszków.
Do króla poskoczyło pacholąt dworskich kilkoro. Jedno zabrało modlitewnik, drugie poduszkę aksamitną, trzecie worek jedwabny z różańcem, medalikami itp. Przy boku Zygmunta znaleźli się też wnet i komornicy160. Ten mu delię podsuwał, tamten beret podawał, ów rękawice naciągać pomagał. Wreszcie monarcha, z pacholętami na przedzie, a drużyną komorniczą za sobą, skierował się ku gankowi krytemu, który prezbiterium farskie z zamkowymi komnatami bezpośrednio łączył.
Czekający w przejściu Pacelli zgiął się wpół przed królem.
Na widok Włocha chmura na oblicze Zygmunta wróciła.
– A… – rzekł, zatrzymując się, głosem, w którym razem i wymówka brzmiała, i gniew tłumiony. – Krzywdzicie mię, panowie – okradacie…
Pacelli zmilczał i tylko wzrok pytający podniósł na monarchę.
– Mniejsza wreszcie o mnie – ciągnął Zygmunt – ale ofierze świętej splendoru ujęliście… A jednak – dodał ciszej, choć z mocą – kosztujecie mię 12 000 talarów rocznie…
Dyrektor, choć wiedział, o co idzie, milczenia nie przerywał, tylko coraz niżej się gnąc, śmielej w oczy królewskie spoglądał…
– Cóż się stało – wybuchnął wreszcie tamten – z duetem lutni i cytry, który miał sumę dzisiejszą uświetnić?… Co się stało z przegrywką fletu, która mię w smutkach moich rozwesela?… Co się stało z arią tenora, która jest na duszę moją balsamem?…
Włoch wyprostował się.
– Najjaśniejszy panie! – rzekł. – Ani ja temu nie winien, ani kapela moja. Tenor i cytrzysta poturbowani przez napastników nocnych i do wieży wtrąceni. Flecista przepadł bez śladu – może zabity…
Wielkie oczy Zygmunta jeszcze większymi się stały. Po wargach lekkie drżenie przeszło.
– Co?… co?… co?… – pytał, z wysiłkiem gniew powstrzymując. – Mój Baldi w więzieniu?… mój Fabio za… za… zabity?… I to wszystko przy obecności naszej w stolicy!… Marszałek! gdzie jest marszałek?
Komorników kilku rzuciło się szukać Myszkowskiego. Ale już Zygmunt wybuch powściągnął i twarz jego stała się na powrót woskową. Na pacholęta skinął, aby gońców wstrzymali.
– Możesz odejść, maestro – rzekł, do Pacellego się zwracając. – Sprawa się rozpatrzy. Niewinnych krzywdzić nie pozwolimy.
W tej chwili jednak właśnie pojawił się marszałek. Przybywał służbę swą pełnić. Służba ta polegała na przeprowadzeniu króla ze świątyni na pokoje pałacowe.
Ze stroju i z miny Włoch to był istny. Ale nie gachem karnawałowym zdawał się, jak wielu, co się wówczas na dworze kręcili, jeno raczej dostojnym patrycjuszem weneckim lub rzymskim. Suknie jego bogate były i pokaźne. W ręku trzymał laskę – urzędu swego oznakę.
Przybywszy, skłonił się głęboko przed monarchą, obecnym zaś dał znak, by się w tył cofnęli. Komornicy, pacholęta, dworzan kilku i przywołany direttore161 rozkaz ten pośpiesznie spełnili. On wówczas zajął miejsce tuż przed królem i krokiem dostojnym, mierzonym, pochód rozpoczął.
Orszak w milczeniu głębokim szedł przez długie ganki i dłuższe jeszcze korytarze. Nikt poważnej ciszy ani szeptem nie przerwał. Pacholęta nawet żywość wrodzoną poskromić musiały. Twarze ich półdziecięce, z zaciśniętymi ustami i wzrokiem ku ziemi spuszczonym, przywodziły na myśl spętanych amorków162.
Król posuwał się jak automat – sztywny i chmurny.
W pałacu przygotowano dla króla posiłek południowy. W wielkiej komnacie o złoconych belkach i sprzętach gdańskich, z ciemnego dębu rzezanych, zgromadziła się cała rodzina królewska. Przy wejściu orszak towarzyszący monarsze cofnął się i tylko marszałek, wciąż króla wyprzedzając, wszedł do środka.
Pacelli usunął się do poczekalni, w przypuszczeniu, że go król potrzebować będzie.
Król jednak w tej chwili zapomniał o wszystkim. Wyszła naprzeciw niego żona z uśmiechem słodkim na pobladłych po słabości niedawnej ustach. Do piersi ją przycisnął, sztywności jednak zwykłej nie stracił. Zaraz potem w atłasowej, koronkami złotymi nastrzępionej poduszce podsunięto mu kilkotygodniowe zaledwie dziecię, które trzymała Mejerin, niewiasta o surowej i przebiegłej twarzy. Dziecię to miało głośne później imiona: Jana Alberta. Przyszły biskup warmiński i krakowski, którego śmierć przedwczesna w Padwie czekała, niczym w tej chwili przeczucia losów przyszłych nie objawiał. Śmiał się i rączętami machał, więcej patrząc na brylantową spinkę rodzica niż na jego majestatyczne oblicze. Zygmunt pochylił się nad malcem, końcami ust lekko czoła jego dotknął i zaraz do dawnej wrócił sztywności.