Kitabı oku: «Cudna mieszczka», sayfa 5

Yazı tipi:

Basia patrzyła na stryja, niewiele rozumiejąc.

– Baldi – odezwała się ciotka, solenność200 o jeden stopień zniżając – młodzian jest na podziw gładki i rezolutny. Basieczka nasza nie sprzyjać by mu nie mogła…

Ujęła bratankę pod brodę i w oczy jej spojrzała.

– Starej ciotce – szepnęła – prawdę wyznać możesz. Miły ci ów Włoszek, nieprawda?…

Basia milczała.

– Toć nie zaprzesz chyba, że każde przybycie jego radość ci sprawia, a każdą nieobecność dłuższą opłakujesz?…

W oczach dziewczyny odmalowało się zdziwienie – milczenia jednak nie przerywała.

– Summa summarum201 – rzekł stryj, niecierpliwie nogami szurając – gotowaś Baldiego za małżonka przyjąć?

I wzrok zimny, wzrok członka magistratury i karciciela nadużyć publicznych, na siostrzenicę obrócił.

Basia wówczas ręce zaplotła, oczy spuściła, na anielskie lica wyraz bierności i rezygnacji przywołała…

– Jeśli taka będzie pana ojca wola… – ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła.

Rodzeństwo porozumiało się oczami. Oczy te mówiły: „sprawa skończona”.

Zaraz też Basi odejść dozwolono – po czym stryj Jan zajął się przygotowaniem i wysyłką ważnego pisma familijnego do brata Balcera.

W kilka wieczorów później Giano aksamitnym swym głosem odczytywał Basi sonety Petrarki.

Komnata pełna była zapachu czeremchy, której okwiecony wierzchołek z ogródka Szeligów do otwartego okna sięgał. Z ciepłym tchnieniem wiosennego wieczora nadpływała od Wisły tęskna pieśń flisów – taka sama, a może nawet i ta sama, jaką się dzisiaj słyszy.

Dobruchna, przydana do towarzystwa narzeczonym, wyszła na chwilę, sprawami gospodarskimi wywołana. Prócz dwojga młodych nikogo w komnacie nie było.

Basia, przesuwając w milczeniu palcami prawej ręki bogate manele, obciążające jej rękę lewą, odezwała się nagle głosem przyciszonym:

– Czy waszmość, panie Giano, tak samo miłować mię202 będziesz, jak ów poeta swą Laurę?

Włoch obrzucił ją spojrzeniem płomienistym.

– Stokroć więcej, carissima mia203! – namiętnie wykrzyknął.

– O! Więcej! – sprzeciwiła się dziewczyna. – Alboż to więcej miłować można?…

– Można, idol mio204! I nie tylko można, ale trzeba. Petrarka nie dotknął nigdy ukochanej ni ręką, ni ustami – a my…

I wyciągnął ramię, aby otoczyć nim gibką kibić dziewczęcia.

Basia jednak uskoczyła na bok, z brwiami ściągniętymi, falującą piersią i zapłonionym jak róża licem205.

– Mości Baldi! – wykrzyknęła. – Zapominasz, żeś mężem moim nie jest…

Zaczerpnęła powietrza – i dorzuciła ciszej, jakby do siebie:

– I że może nim nigdy nie będziesz…

Włoch pokrył zmieszanie uśmiechem miodowym. Wpół się zgiął, w kornym ukłonie rękę na sercu położył i oczyma prosił o przebaczenie.

W tej chwili zjawiła się z powrotem Dobruchna. W twarzy jej znać było troskę. Z miną strapioną podeszła do przyjaciółki i rzekła:

– Smutną wieść ci niosę, Basieczko. Juraś Zawiślak na pół roku wieży osądzony!

Basia zakryła twarz rękoma i stała tak chwil parę bez ruchu. Potem przyjaciółkę za szyję chwyciła i główkę do piersi jej przycisnęła z jękiem stłumionym.

Giano mruknął addio206 i za próg się cofnął – z brzydkim na ustach uśmiechem…

XI. Dzieła nocy

Noc była czarna jak smoła – bez gwiazd i bez księżyca. W przesmyku wiodącym do Białej Wieży – gdzie z jednej strony sterczał bok kamienicy Szeligów i ciągnął się parkan ich ogrodu, a z drugiej widać było (nie w tej chwili wszakże) szczątki muru oraz budynków kilka bezkształtnych – stał człowiek, zdający się z tą ponurą nocą, niebem czarnym i czarniejszą odeń ziemią jedną tworzyć całość.

Człowiek ten stał tu od godziny, może od dwóch i wpatrywał się z natężeniem w jeden punkt, który zresztą, jako atom ogólnej wszechciemności, nie był ani jaśniejszy, ani bardziej czarny od innych.

Kto widział kiedykolwiek myśliwego zaczajonego przy jamie lisiej, temu by niewątpliwie widok tego człowieka na myśl go przywiódł…

W punkcie, który do siebie uwagę czatownika przykuł, a który nawet za dnia w mroku się ukrywał, można było, przy pełnym świetle słonecznym, dojrzeć dwie rzeczy: krzak i cegieł kupę. Krzak był bezlistny, o suchych, rozczapierzonych gałęziach, którymi cegły owe zasłaniał. Cegły stanowiły zrąb muru odwiecznego, który uprzątnąć zapomniano albo leniono się – bo wówczas śmiecie i gruz cieszyły się nierzadko przywilejem nietykalności.

Było już dobrze po północy. Ciemność rzednieć poczynała. Człowiek stał w miejscu, jak czata obozowa, niecierpliwości swej klątwami jedynie folgując.

W stronie lisiej jamy nic się nie pokazało – myśliwy przecie ze stanowiska nie schodził. Jasne dlań było, jak dwa a dwa cztery, że lis, który do nory wszedł i wyjść też z niej musi…

Nagle czatownik ów niezmordowany rzucił się skokiem tygrysim w stronę krzaka i cegieł. Rozległ się krzyk jeden – głuchy, krótki, urywany. Zaraz potem słyszeć się dało szamotanie gwałtowne i na ziemię upadło coś ciężkiego, dźwięk metaliczny wydając.

Lis wyszedł z nory – myśliwy żywcem go chwytał…

Przy odrobinie światła, które szło od rodzącej się na dalekim wschodzie zorzy, można było dojrzeć teraz dwóch ludzi mocujących się ze sobą. Obaj byli w płaszczach długich, fałdzistych, które przy mocowaniu rozwiewały się jak żagle. W pierwszej chwili nie można było zrozumieć ani jednego ze słów prędkich, zadyszanych, jakie sobie podczas walki rzucali – wreszcie jeden zawołał wyraźniej, choć głos rozmyślnie hamując:

– Ha, trzymam na koniec i ciebie, i tajemnicę twoją!…

Słowa te wypowiedziane były po włosku i wybiegły z ust myśliwego.

Lis w tejże chwili tonem najwyższego zdziwienia odkrzyknął:

– Giano!

I w miejscu stanął jak wryty.

Tamten z chwili tej skorzystał. Szybkim ruchem sięgnął mu do boku i oderwał wiszący na łańcuszku sztylet. Lis pozbawiony został w jednej chwili pazurów…

– Teraz – rzekł myśliwy – gadać możemy z sobą jak przyjaciele.

Przy tych słowach zaśmiał się. Śmiech to był nieprzyjemny i lisa bynajmniej nie rozweselił.

– Chcesz mię zgubić? – jęknął ten ostatni, po włosku również. – Cóżem złego ci zrobił?…

– I zguba, i ocalenie w twych są rękach. Będziesz mógł wkrótce wybrać to lub tamto. Tymczasem podnieś z ziemi worek. Szkoda szlachetnego kruszcu, aby w prochu się tarzał. Przyda się on nam obu…

– Jaki worek! – wykręcać jął lis, obyczajem lisim. – Żadnego tu worka nie było…

– Brzękiem obecność swą zdradził!

– Przywidzenie! Mógł to być zresztą brzęk szkła, któreśmy stopami potrącili…

Giano zaśmiał się ciszkiem.

– Ha – z ironią rzekł – kiedy tak, to niechże ja sobie owo szkło na pamiątkę podejmę…

I schylił się ku ziemi.

Ale zanim ręką jej dotknął, już tamten na czworakach pełzał, zguby swej szukając. Ponowny brzęk był dowodem, że ją znalazł i podniósł. Zaraz też wyprostował się i skok potężny dawszy w ciemnościach, uciekać jął…

Na widok uchodzącej zwierzyny, myśliwy stanowiska nie opuścił. Trzymał on ją na nici mocnej, acz niewidzialnej, i nie obawiał się, aby mu się wymknęła.

– Do zobaczenia, mości Fabio! – zawołał w ślad za uciekającym. – Spotkamy się rankiem – na Ratuszu…

Lis zatrzymał się i gdyby nie ciemności, dałoby się z pewnością widzieć, że uszami strzyże i ogon pod siebie podtula…

Po chwili kamraci stali znów przy sobie…

– Czego chcesz ode mnie? – mówił Fabio głosem cichym i żałosnym, w którym jednak drżała wściekłość tłumiona.

– Chcę, żebyś był dla mnie tym samym przyjacielem, co dawniej.

Tamten worek mocniej przycisnął i pomacał się po boku, gdzie przed chwilą jeszcze broń wisiała.

– Jestem nim – mruknął przez zaciśnięte zęby.

– Przyjaciele nic przed sobą nie ukrywają…

– Bywa to czasem konieczne…

– Konieczność taka uśmierca przyjaźń.

– Czemuż jednak rodzić się ma z niej nienawiść?

– Nienawiść? Kto tu mówi o nienawiści?

– Alboż nie dążysz do tego, by mię zgubić?…

– Anim o tym pomyślał! Drażni mnie tylko tajemniczość twoja. Nie znoszę zagadek. Gdy jedną z nich w życiu napotkam, nie mam spokoju, dopóki jej nie rozwiążę. Owej nocy umknąłeś nam, jakby za sprawą czartowską. Wróciwszy, nie umiałeś się po ludzku wytłumaczyć. „Hola! – rzekłem sobie – jeśli mój przyjaciel bawi się w lisa, ja zabawić się mogę w psa gończego!” No i, jak widzisz, tropiłem tak długo, ażem wytropił…

– Giano! Druhu mój! – tamten prosił płaczliwie. – Skoroś już ciekawość zaspokoił, zostaw mię w spokoju…

– O tym później!

– Ziomkowie jesteśmy – więcej niż ziomkowie! W tym mieście obcym jam ci ze wszystkich najbliższy. Rodzi nas nie tylko kraj jeden, ale i jedno miasto. Ja tylko i ty pochodzimy z pięknej Wenecji. Czyś zapomniał o tym, żeśmy nawet krewniacy? Wszakże twoja Teresina…

– Milcz! – syknął Giano, rzuciwszy się gwałtownie. – Milcz i strzeż się imienia tego wymawiać. Chyba żeś śmierci żądny!…

– Milczę – ciągnął tamten. – O wszystkim milczę. Toć i ciebie nazywam Gianem, a nie…

Nie dokończył, bo mu dłoń Giana gardło ścisnęła i tkwiący w nim wyraz zdusiła…

Zacharczał i do ziemi przysiadł. Puszczony, zatoczył się i przez chwil parę przyjść do siebie nie mógł. Czas jakiś milczeli obydwa, ciężko dysząc – jeden z bólu i przestrachu, drugi z wściekłości.

– Gadaj – odezwał się wreszcie Giano głosem zmienionym – duże masz stamtąd zyski?

Fabio, przelękły, do kolan mu się rzucił.

– Zabierz wszystko – jęczał – ale nie gub mnie i nie zabijaj!…

– Głupi grajku! – rzekł Giano wyniośle. – Darami twymi ja gardzę. Wezmę od ciebie, ile będę potrzebował, a potem oddam. Właściwie: nie oddam, ale w twarz ci rzucę – ze śliną pospołu!…

Tamten podniósł się; wciąż jednak jeszcze pokorny i spłaszczony.

– Nie rozmyślniem w to się wdał – mówił jakby nieprzytomnie. – Uciekając przed strażą w loch wpadłem, któregom ani znał, ani szukał… Loch doprowadził mię do tamtych ludzi… Miałem do wyboru: przystać do nich albo zginąć… Ojciec oszczędzać kazał, zbierać – a z czego? Czy z tej kusej gaży dworskiej, która ledwie na przyodziewek wystarcza?… Dobrze, że sobie czerwieńców trochę uciułam – kiedy nie stać na lepsze!…

Nagle oprzytomniał i kilka kroków w tył się cofnąwszy, śmielej nieco zapytał:

– Ale prawdę rzekłszy: co tobie do tego?

Giano pomilczał chwilę i odparł znacząco:

– Zaraz się dowiesz. Ale chodźmy stąd.

– Słusznieś rzekł. Chodźmy.

Opuścili zaułek, który poczynało już zalewać atramentowe światło zorzy przedporannej. Ale zanim do Rynku doszli, niebo i ziemia znów pociemniały. Przecierający się wschód zaszedł na powrót chmurami. Jednocześnie mżyć począł deszcz drobny a ciepły i mgła rozsnuła się w powietrzu.

Rynek tonął w mroku. Światła, które tu i owdzie przed figurami świętych płonęły, zdawały się gwiazdami. Każdą z tych gwiazd otaczała aureola. Gmach ratuszowy przybierał w ciemnościach kształty niepewne a straszne. Smokowi był podobny i poruszać się zdawał. A uczepiona u szczytu latarnia błyszczała krwawo i groźnie niby smoka owego źrenica…

Choć nie było tu żywej duszy, Włosi skręcili w Krzywe Koło, drogi nadkładając. Szli potykając się, w pewnym oddaleniu od siebie, i milczeli. Mimo ciemności tak szczelnie każdy z nich twarz płaszczem zakrywał, że mu spod niego ledwie koniec nosa widać było.

Nie wyglądali już na zwyciężonego lisa i zwycięskiego łowcę; raczej na lisów parę – stropionych.

Dopiero w bliskości klasztoru Giano odważył się usta odsłonić i ku mówieniu ich użyć.

– Więc pytałeś, co mi do tego! – rzekł, zatrzymując się pod ścianą domu narożnego od strony Dunaju. Na froncie tego domu mały kopcący kaganek oświetlał niewyraźnie płaskorzeźbę wyobrażającą Łazarza przez psy lizanego. Był to najpierwszy „lombard” warszawski.

Fabio, na którego trochę światła padło, miał twarz bladą, ale zuchwałą.

– Pytałem – odburknął – i pytam. Czyż dlatego, że z jednego miasta pochodzimy, masz być szpiegiem moim i dozorcą?…

Giano roześmiał się sucho.

– Donosicielem? – ciągnął tamten.

– Głupiś! co mi do ciebie! Tyle mnie obchodzisz, co ten nagi żebrak nad nami!

– O cóż więc ci idzie?…

– O to – rzekł głucho śpiewak, ujmując ramię towarzysza w kleszcze długich, twardych jak z żelaza palców – że w danej chwili ty właśnie względem mnie stać się możesz tym wszystkim…

– Czym?

– Szpiegiem, dozorcą, donosicielem – czyli, w jednym wyrazie rzecz zamykając: zdrajcą.

Oczy Fabia zaokrągliło zdziwienie. Chciał coś powiedzieć, ale w tejże chwili Giano ramię jego puścił i spokojnym rzekł głosem:

– Dość już o tym. Spać chodźmy.

I pociągnął go w stronę klasztoru.

Na korytarzu, gdy już do komnat swych rozchodzić się mieli, śpiewak, lekko ziewając, rzucił jakby od niechcenia:

– Zapomniałem ci powiedzieć o nowinie…

– Cóż takiego?

– Żenię się…

I głową na pożegnanie kiwnąwszy, zniknął w drzwiach swojej celi, które się zaraz za nim zamknęły.

Fabio stał przez chwilę jak skamieniały. Twarz mu tylko to srożyła się, to uśmiechała, a usta coś niewyraźnie mruczały. Wreszcie w czoło się stuknął i zawołał:

– Zrozumiałem. To równoważy tamto!

XII. Łańcuch, który zamiast związywać, rozwiązuje

I znów jesteśmy w tym samym, wyboistym, ponurym, do wąwozu skalnego podobnym zaułku. Zmierzch pada cichy, jasny, ciepły, owijając wszystko jakby w gazę jedwabną. Na dole, w wąskim przejściu Białej Wieży, straż pobrzękuje halabardami. Wzdłuż muru poszczerbionego kot się przesuwa. Po cegłach, głośno ćwierkając, skaczą wróble. Środkiem zaułka płynie ściek, niknąc nie opodal Wieży w otworze podziemnego kanału. Po bokach pełno śmieci i wszelkiego rodzaju odpadków. Na słomie pod parkanem wylega się207 pies prawie zupełnie pozbawiony sierści, a wychylające się spoza parkanu drzewo białym kwiatem nań sypie.

Furta od ogrodu Szeligów do połowy otwarta. Widać przez nią kawałek szpaleru, w szpalerze ławkę, na ławce dwoje młodych ludzi, oddzielonych od siebie całą jej długością.

To Szczerb i Dobruchna.

Młodzieniec w nowym, opiętym żupaniku208, barwy cynamonowej, i w lekkiej, na ramiona zarzuconej, a pod szyją na srebrną agrafę zapiętej ferezji209 wygląda pięknie i zawadiacko. Wąsiki sterczą mu jak u kota, nad czołem jeży się lisi czub tak zuchwale i wyzywająco, jakby światu całemu urągał. Lewa ręka junaka wspiera się na nieodstępnym czekanie, prawa obraca w palcach różę płomienistą, która od czasu do czasu ku ustom się podnosi.

Jedno spojrzenie wystarcza, by poznać, że róża ta jest siostrą tamtej drugiej, która tak cudnie zdobi czarne włosy dziewczyny. Niezawodnie z jednego krzaka je zerwano; może nawet przed chwilą jeszcze w jednym miejscu tuliły się do siebie serdecznie…

Dobruchny ubiór skromny jest, jak zawsze. Ale czarne oczy mają tyle blasku, kształtne wargi tak silnie się czerwienią, twarz, choć śladami ospy naznaczona, tak świeża jest i tak różowa, że od samego ich widoku ciepło się robi w sercu. Co po kupnych strojach, gdzie młodość i zdrowie skarby swe sypią za darmo!

Zresztą krewniaczka Szeligów nie ma w sobie śladu zalotności. Oczy jej patrzą spokojnie, a uśmiech, jeśli jest rozkoszny i wabny210, to dlatego tylko, że innym być nie umie…

Młodzi mówią o uczuciach – nie o swoich wszakże.

– Więc jeszcze nie „amen”? – pyta Szczerb, końcem czekana w piasku wiercąc.

– Chwała Bogu, daleko jeszcze do niego – przytwierdza z zapałem Dobra.

– Ba! Rzecz to czasu tylko…

– I czegoś więcej także. Najpierw stryjka Balcera nie spodziewać się rychlej jak za dwie, trzy niedziele. Po wtóre… po wtóre…

– Bodaj, że tu nie ma żadnego „po wtóre”!…

– Otóż jest. Po wtóre, że Basia słowa wyraźnego nie dała.

– Mogła je była pomyśleć…

– I nie pomyślała także. Pewnam tego.

– Waszmościanka w myślach jej czytasz?

– Czytam. A nie potrzeba do tego czarodziejstw żadnych. Ja myśli nie ze słów poznaję, jeno z postępków.

– A jakże ono pieścidło wychuchane postępuje?

– Dziwnie. Płacze i wzdycha. Czasem przed obrazami się modli, to znów na belwederku siada i nic nie mówiąc w niebo tylko patrzy a patrzy… Najczęstsze u niej przecie: lutnia i ksiąg włoskich czytanie…

– Grajek pewnikiem je znosi?

– Tak, ale ona między nimi wybór czyni. Teraz przerzuciła się nagle od świeckich do nabożnych. Dawniej wysławiała Petrarkę, dziś rozpływa się nad Franciszkiem z Asyżu.

– Tyleż wiem o jednym, co o drugim!… – mruknął junak do siebie.

– Na pamięć się uczy jego Kwiateczków

– Ba!

– Ale dziś znowu smak jej się odmienił. Cały ranek molestowała ciotkę o Tomasza à Kempis…

– Świętego jej się zachciało?

– Właśnie. To jest nie osoby jego, ale księgi. Wiesz waść – tej… De contemptu mundi211 albo inaczej: De imitatione Christi212

– Hm… Anim przypuszczał, że święci księgi pisują… Cóż to ma jednak oznaczać?

– Na mój rozum jest to dwóch rzeczy znakiem. Pierwszej, że Basia myśli o kimś, wzdycha do kogoś i sprzyja komuś. Drugiej, że tym kimś nie jest Giano…

– Więc Jur?

– Tak by należało. Obawa tu wszakże zachodzi jedna – wagi niemałej… Gdy Jurasia nie będzie, Włoch miejsce jego zajmie…

– Otóż to! Trzeba więc Zawiślaka sprowadzić, a tamtego odsunąć…

– Łatwo to rzec. Ale sposób?

Szczerb na tył głowy odrzucił kołpaczek, czoło srodze namarszczył i trzeć je począł. Natężenie myśli z trudem mu przychodziło.

– Ba! – rzekł wreszcie uradowany. – Sposób jest – i gładki…

– Jakiż?

– Włocha w łeb i do Wisły, a Wieżę podpalić, by Jurach drapnął!

Dziewczyna zwróciła nań oczy zdziwione.

– Waści żarty się trzymają… – rzekła.

– Co zaś! – odparł urażony. – Nie do żartów mi. Chcesz waszmościanka? – pójdę zaraz i com rzekł, zrobię! Jakem Szczerb!

Wstał z ławki, do odejścia gotów.

Dobra spojrzeniem go zatrzymała.

– Ja wiem sposób213 gładszy – rzekła.

– Ciekaw go jestem.

– Mówiłeś waszmość, że on, niebożę, robotą się zabawia?

– Łańcuch wykuwa. Ale jaki łańcuch! Na szyję króla chyba – albo królowej!

– Właśnież w tym rzecz. Najmiłościwszy nasz pan artystą jest i w kunsztach się kocha. Giana wypuścił za to, że śpiewa cudnie – czemuż by nie mógł postąpić tak samo z Jurasiem, który jest mistrz w złotnictwie.

– Hm… bez urazy waszmościanki… mój sposób gładszy i prędszy!

– Zatrzymamy go w zapasie. Tymczasem waszmość łańcuch mi ów przynieś.

– Chciałażbyś214 waszmościanka sama z nim iść do króla?

– Nie, do królewskiego złotnika tylko.

– Do Redura?

– Tak. Przyjaciel to stryjków, a i Zawiślakom przychylny.

– Ha, pomagaj Bóg! U Jura będę i łańcuch przyniosę. A teraz pora już mi odejść.

Podniósł się z ławki i ferezję na sobie obciągnął, a wąsy rozczapierzył.

Dobruchna nie wstawała. Ze spuszczonymi oczyma, z twarzą nagle posmutniałą szepnęła cicho:

– A o sobie nicże mi waszmość nie powiesz?…

– O sobie? – zadziwił się Szczerb. – Alboż to we mnie jest co ciekawego? Rodzic mój uszy zatyka, gdy o synu mówią – cóż dopiero obcy!

– Ja bym przecie dowiedzieć się czegoś rada. Choćby o trzech garściach owych – dodała weselej niby, do uśmiechu się zmuszając.

– Ano – odrzekł w tymże tonie Szczerb – garść ostatnia przedstawia w tej chwili podobieństwo do mnie: jest na wychodnym…

– Kończy się?

– Tak nawet jakby już się skończyła.

– Cóż będzie?…

– Dobrze będzie. Pan Lisowski215 werbunek urządza: pójdę i ja za innymi. W pułku czerwieńce niepotrzebne.

Dziewczyna bardziej jeszcze posmutniała.

– Rzucić chcesz waść Warszawę? – szepnęła.

– Mamże czekać, aż ona mnie rzuci?

– I… i… – wyjąkała z trudnością, jakby jej coś w gardle przeszkadzało – cknić216 się waszmości nie będzie?

– Hej! – wykrzyknął raźnie, z oczyma błyszczącymi – w polu, na twardej kulbace, nikomu się nie ckni!

Dobra wstała w milczeniu i w milczeniu pożegnanie młodzieńca przyjęła. On, rękę jej całując, w oczy chciał spojrzeć, ale mu je schowała. Nie stracił rezonu i rzekł jeszcze:

– Jakby z łańcuchem zawiodło, to… jam gotowy!

Odszedł szybko, z głową podniesioną, z ruchami junackimi. Nagle jednak, przy furcie już samej, zawrócił. Ku Dobruchnie, w jednym miejscu wciąż stojącej, podbiegł i rzekł spiesznie:

– A com mówił, że mi się cknić nie będzie, to… nieprawda.

I spieszniej jeszcze wybiegł z ogródka.

Niewiasty miewają często szczęśliwe natchnienia. Nie upłynęło tygodnia, a już cudny ów łańcuch, wykuty albo raczej wypieszczony przez Jura, znajdował się w rękach królewskiego złotnika.

Reduro, człowiek skryty, milczący, a może i zawistny nieco (i między mistrzami to się zdarza), obejrzał dzieło kolegi z uwagą: najpierw gołym okiem, potem przez szkła powiększające, lecz o wartości jego ani słowa nie rzekł. Chowając klejnot do szkatuły dębowej, mruknął:

– Dobrze. Jutro Najjaśniejszy rzecz tę zobaczy…

Gdy nazajutrz rozwieszono przed królem ów majstersztyk, którego każde ogniwo co innego wyobrażało, ukoronowanemu dyletantowi powieki drgać poczęły. Był to jedyny znak wzruszenia na tej twarzy woskowej…

A jak na toż, zbierał się właśnie król w tym czasie małżonce swej dar piękny ofiarować, w nagrodę za ostatniego synaczka. Postanowienie jego szybko dojrzało; głową kiwnął przyzwalająco i rękę po klejnot wyciągnął.

Przesuwając między palcami ten fantastyczny różaniec kwiatów osobliwych, ptasząt rajskich, anielskich główek itp., pytał o artystę, który go wyśnił i w kształty zaklął.

Reduro wymienił nazwisko…

Okazało się, że królowi Zawiślacy obcy nie byli. Ze starym naradzał się nieraz nad modelami naczyń świętych. O talencie młodego również coś był zasłyszał.

Wówczas mistrz nadworny, w imieniu starej matki Jura, a i swoim też (boć braćmi byli w sztuce), do stóp monarchy suplikę217 pokorną złożył. Czyż godzi się, aby młodzieniaszek tak zacny jedną chwilę krewkości półrocznym zamknięciem opłacać miał? A jego matka sparaliżowana za jakież winy pokutę taką cierpi?…

Król wysłuchał, oczów od arcydzieła trzymanego nie odwracając, potem rzekł krótko:

– Marszałka tu prosić.

Wynik tej konsultacji niedługo dał czekać na siebie. W kilka dni później zamkniętemu w Wieży Okrągłej Jurowi przyniesiono sto dukatów w woreczku z herbem Wazów, a staroście rozkaz natychmiastowego wypuszczenia młodzieńca na wolność.

Tegoż dnia wieczorem Jur, płacząc z radości, klęczał u kolan matki swej, w dworku na Podwalnej. Staruszka (przed którą prawdę zatajono) witała syna jako z dalekiej drogi wracającego. I ona miała łzy w oczach, a pochylając się nad jedynakiem, drżącym głosem mówiła:

– Dobrześ, synusiu, zrobił, pośpieszywszy… Matkę twoją czeka wkrótce dalsza jeszcze droga – cóż byłoby, gdybyś się z nią nie pożegnał?…

Potem przyszła kolej na sprawy domowe, które pod niebytność Jura bardzo upadły. Pieniędzy na gwałt było trzeba…

– Ale łaska Boża z nami – zakończyła utyskiwania. – Dziś właśnie o zmierzchu cudzoziemiec tu był jeden i robotę zamówił. Robota niepowszednia, na sto dukatów…

– Magnat to być musi… – zauważył młodzieniec. – A robotaż owa jaka?

– Łańcuch białogłowski, kanak ze złota szczerego. Kamieni żadnych nie chce, ale robota ma być na schwał misterna. Ogniwo każde, mówił, co innego niech wyraża. Ozdób żadnych, jeno kwiatki, ptaszęta i główki anielskie…

– Kanak białogłowski… kamieni żadnych… kwiatki, ptaszki i aniołki… Ależ to kropla w kroplę łańcuch, jaki król wziął dla królowej!…

– Właśnież i on to mówił. Podobien ma być zupełnie królewskiemu…

Jur głową pokręcił, dziwiąc się.

– I któż on zacz? – spytał.

– Przejezdny jakiś. Szwed pono. Z samym nie gadałam, jeno z dworzaninem jego, który polskiego języka uczony…

– Ha! – wyrzekł Jur, pomyślawszy trochę. – Szwed nie Szwed – dukatami płaci, robotę wziąć trzeba. Czerwieńce przydadzą się, nieprawda, matko?

– Oj, prawda! – przytaknęła.

– Wreszcie pamiętać nie zawadzi o tym, czego w szkole uczono. Labor omnia vincit improbus218

Zawiślakowa westchnęła…

– Nierazem to od rodzica twego w złych okazjach słyszała219. – głosem wzruszonym rzekła.

– Ha! Prawda w tym tkwić musi.

Młodzieniec poweselał. Po izdebkach niskich kręcił się, rzecz każdą brał do ręki, długo niewidziane kąty opatrywał. Matka mówiła o tym, o owym – on na wszystko odpowiedź miał wesołą i otuchy pełną.

– Cóż Szeliżanka? – zagadnęła wreszcie. – Dawno mnie już o niej wieść żadna nie doszła. Będzież z mąki tej chleb?…

To go od razu z tonu zbiło.

Nic nie odrzekł, ale wraz sposępniał, na ból głowy i na niewywczas220 skarżyć się począł…

Niebawem też matkę na dobranoc ucałował i spać legł.

A nazajutrz, o świcie samym, siedział już na górze zamknięty i nad kanakiem zamówionym pracował.

200.solenność – dokładność, staranność; tu: uroczysty a. urzędowy sposób wyrażania myśli. [przypis edytorski]
201.summa summarum (łac.) – podsumowując wszystko; wziąwszy wszystko pod uwagę. [przypis edytorski]
202.mię – dziś: mnie. [przypis edytorski]
203.carissima mia (wł.) – najdroższa moja. [przypis edytorski]
204.idol mio (wł.) – bóstwo moje. [przypis edytorski]
205.lico (daw.) – twarz. [przypis edytorski]
206.addio (wł.) – żegnaj. [przypis edytorski]
207.wylega się – dziś: wyleguje się. [przypis edytorski]
208.żupan (z czes.) – w daw. Polsce suknia męska z długimi wąskimi rękawami, zwykle ze stójką lub małym kołnierzem, zapinana z przodu pod szyję na liczne guziczki, haftki a. szamerowana, sięgająca za kolano, noszona pod kontusz, często od niego dłuższa. [przypis edytorski]
209.ferezja (z tur.) – wierzchni strój męski pochodzenia wschodniego, szeroki płaszcz, o szerokich także rękawach, ze stójką, ozdobnie szamerowany; uroczysty strój bojarów ros.; ferezja przyjęła się jako strój szlachty w Polsce w XVII w., często szyta była z czerwonego sukna, podbita futrem a. jedwabną podszewką. [przypis edytorski]
210.wabny – dziś: powabny a. wabiący. [przypis edytorski]
211.De contemptu mundi (łac.) – O pogardzeniu światem. [przypis edytorski]
212.De imitatione Christi (łac.) – O naśladowaniu Chrystusa. [przypis edytorski]
213.wiem sposób – dziś: znam sposób. [przypis edytorski]
214.chciałażbyś – konstrukcja z partykułą -ż-; znaczenie: czy chciałabyś. [przypis edytorski]
215.Lisowski, Aleksander Józef (ok. 1575–1616) – pułkownik królewski, twórca i dowódca tzw. lisowczyków, oddziału lekkiej jazdy powstałego w 1611 r. i prowadzącego walkę podjazdową na wschodnich i północnych rubieżach Rzeczypospolitej podczas wojny polsko-rosyjskiej (1609–1618); oddział złożony był z Kozaków, różnego rodzaju wykolejeńców i desperatów (pierwszy oddział Lisowskiego przyjął nazwę straceńców), którzy służyli za zysk z łupów, nie obciążając skarbu państwa kosztami żołdu. [przypis edytorski]
216.cknić – tęsknić. [przypis edytorski]
217.suplika (z łac.) – prośba. [przypis edytorski]
218.labor omnia vincit improbus (łac.) – ciężka praca przezwycięża wszystko. [przypis edytorski]
219.nierazem to (…) słyszała – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: nie raz to słyszałam. [przypis edytorski]
220.niewywczas – brak wypoczynku; tu: zmęczenie. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu