Kitabı oku: «Cudna mieszczka», sayfa 6
XIII. Dalsze ogniwa tego samego łańcucha
– Zapisali się już: Zuzel, Krzywoszewscy obydwa, z Konopiaków jeden…
– Starszy?
– Nie, młodszy. Dalej: nowomieszczan pięciu, Gajda ze starostwa, kalikator221 od Świętego Ducha, kuśnierz Kot, co mu żona i dziatek dwoje pomarło, pogorzelców kilku z Rybitwy, płatnerz jeden, cyrulików dwóch. Jandrzych Szafraniec kwapił się za innymi, ale go nie przyjęto, bo koślawy i żółtego włosa…
– I kiedyż pod chorągiew stajecie?
– Jak skoro zapis dziesięciu secin222 dosięże223. Za dwie, trzy niedziel.
– Munderunek dają?
– Lada jaki224. Konia dostać można, choć lepiej mieć swojego. Uprząż prosta: siodełko krótkie, wędzidło małe a mocne. Strojów i błyskotek ani poświeć. Żelaza tyle tylko, co na szabli i pod kopytami końskimi.
– A zbroja?
– Właśnież w tym rzecz: nic, co by ciężyło. A więc ni pancerza, ni tarczy, ni przyłbicy, żadnych też blach na konia, naramienników i nagolenników…
– To was, niebożęta, rozsieczą225!
– Nie stoimy o to226. Śmierć to śmierć. Nie darmo przecie „straceńcami” nas zowią…
– Chybać wam żywot niemiły…
– Prawie. Jedni radzi by go pozbyć się, jak brzemienia, co uciska; inni nie mają go za jaje… Komu miękko a słodko, do pana Lisowskiego nie idzie. A kto idzie, wie, co go czeka. Śmierć? – wielkie rzeczy! Koziołek z tej strony na tamtą.
– Mędrkować, widzę, poczynasz…
– Zgadłeś, robi się ze mnie philosophus227. Na tym świecie trzeba mieć jedno z dwojga: czerwieńce albo filozofię. Komu zbywa i na tym, i na tamtym, pogardy godzien. Ja pierwszy w oczy mu napluję – jakem Szczerb!
Junak wstał przy tych słowach, ramiona rozłożył, przeciągnął się i przeraźliwie ziewnął.
– Nie pójdziesz na wino? – rzekł do towarzysza, który przez cały czas rozmowy nad warsztacikiem swym garbił się, młotkiem stukał, pilnikiem tarł, metal topił i spajał. – U Agły nasi się zbierają. Huczek tam teraz ciągły od rana do wieczora.
– Wiesz, że nie wychodzę – odrzekł Jur. – Matka prawie że konająca, a prócz siostry zakonnej nie ma przy niej nikogo. Przy tym łańcuch ten przeklęty na gwałt wykończać muszę. Szwedzisko codziennie nasyła pokojowca, o pośpiech nagląc. Dziś na wieczór robota ma być gotowa. Inaczej sto dukatów przepadnie…
– Racja jest. O Szweda mniejsza, ale dukatom szacunek się należy.
Młody złotnik odłożył narzędzia, na ręku wsparł się i wzrok smutny w przestrzeń posłał.
– Jeden jest jeszcze powód, dla którego w domu więzić się wolę – rzekł smutno. – Ty go znasz. Oto lękam się spotkania z wrogiem swym – i z nią. Marszałkowi słowom dał, że zwady unikać będę. A i jej wolę tymczasem nie widzieć. Dopiero gdy stary Szeliga powróci, dowiem się, com wart i co życie moje warte. Słowo rodzica losy moje przeważy.
– Może same one rychlej się jeszcze przeważą… – mruknął Szczerb, czapkę nakładając i wychodząc.
Po odejściu towarzysza Jur pracował ze zdwojonym zapałem. Pot występował mu na czoło, siły słabły (nocy kilka przy chorej matce bez snu przepędził) – nic go jednak zmóc nie było w stanie. Drżącą ręką spajał ogniwa, słabymi płucami w dmuchawkę dął i złoto miałkim proszkiem ostatecznie wygładzał.
Z dołu dochodziły jęki chorej matki. Starał się ich nie słyszeć, bo lękał się opóźnienia w robocie. Mimo to każdy z jęków owych, jak żądło gada, w serce mu się wpijał… Wreszcie, już o zachodzie słońca, podniósł się ze stołka, plecy zgarbione wyprostował i, jak człowiek pozbywający się wielkiego ciężaru, z głębi piersi odetchnął…
Łańcuch był skończony.
Obejrzał go raz jeszcze, okurzył, odmuchał, potem do szkatułki zawczasu przygotowanej schował i zeszedł na dół.
Matkę zastał dogorywającą. Spoczywała w swym krześle poręczowym wyprężona, sina, z odkrytym ramieniem, na którym astrolog znaki kreślił kabalistyczne.
W kącie, przy okiennicy do połowy odemkniętej, zakonnica czytała w głos modlitwy.
Ledwie miał czas klęknąć u stóp staruszki i kilka słów pociechy szepnąć, wbiegł famulus228 z wiadomością, że Szwed ze sługą swym po robotę zamówioną przybyli.
Wyszedłszy do pierwszej izby, spostrzegł cudzoziemca, który jakby umyślnie w najciemniejszy kąt się zasunął. Skłonił mu się w milczeniu, podał szkatułkę i do lampy sięgnął, aby ją zapalić.
Szwed powstrzymał go gestem…
– Pan mój – rzekł sługa – oczy ma chore. Blasku mocnego nie znosi…
Pozostano więc w półmroku.
Gość szkatułkę otworzył i z łańcuchem w ręku przystąpił do okna. Wysoki kołnierz płaszcza i nasunięty na oczy beret, którego wchodząc nie zdjął (uchodziło to wówczas – szlachcicowi zwłaszcza w gościnie u plebejusza), maskowały go całkowicie. Trudno było nawet zgadnąć: młody jest, czy stary?
Przy słabym świetle – tym słabszym, że tuż naprzeciw mur wznosił się obronny – obejrzał uważnie łańcuch, każde jego ogniwo palcami długimi obmacał. Nie wiadomo, co twarz jego wyrażała, ale oględziny skończywszy, kilkakrotnie kiwnął głową w sposób wyrażający zadowolenie.
Zaraz też słudze swemu zlecił coś półgłosem.
Sługa dobył spod łosiowego kaftana trzos tęgo wyładowany i wykładać jął na stół dukaty. Dukaty te błyszczały mocno, jakby je przed chwilą dopiero spod mincarskiego stempla wyjęto.
Gdy już setka była ułożona, Jur zbliżył się do stołu, pieniądze zliczył i do mieszka zgarnąwszy, w kieszeń schował.
W tej chwili gość, stojący wciąż przy oknie, skinął na sługę i głosem przyciszonym długo mu coś prawił. Prawiąc, na łańcuch raz po raz wskazywał.
– Pan mój – rzekł sługa do Jura się zwracając – zapytuje, czy na zapince łańcucha można jeszcze liter kilka wyryć?
– Można – odpowiedział młodzieniec. – Tu oto papier i inkaust; niech pan twój siądzie i litery owe napisze.
Gość żądanie spełnił.
– G. B. i B. S. – przeczytał Jur, obojętne spojrzenie na papier rzuciwszy. – Czy litery wyryte być mają w tym porządku, jak je napisano? – spytał.
Sługa, porozumiawszy się z panem, pośpieszył z objaśnieniem:
– Pierwsze dwie mają być w parze i drugie dwie w parze. Następnie obie te pary łączyć się winny ze sobą tak, aby jedną całość tworzyły.
– Dobrze – wyrzekł młodzieniec i raz jeszcze na papier spojrzał.
Ale w tej chwili myśl mu straszna przez głowę przebiegła…
– Cóż to? – mruknął do siebie, czoło ręką pocierając. – Najpierw G. i B., potem B. i S. – Czyżby?… Ależ tak, do pioruna! – krzyknął nagle, w stół pięścią uderzając – G. i B. to znaczy Giano Baldi, a B. i S…
Nie dokończył i z ręką do góry podniesioną na cudzoziemca się rzucił.
Ale cudzoziemiec i sługa jego za progiem już byli.
Wybiegł za nimi jak wściekły i zębami zgrzytając gonić jął uciekających.
W Bramie Wiślanej, otwartej jeszcze, udało się pochwycić za płaszcz mniemanego Szweda. Płaszcz rozchylił się i z fałd jego wyjrzała suchotnicza twarz Fabia…
Zaraz jednak Włoch silnym szarpnięciem wyrwał się i pomknął pod górę, w stronę Rynku. Ludzie gęsto się tam snuli i tłok panował znaczny. W tłoku gonitwa była trudniejsza i Jur, pracą długą wycieńczony, uczuł, że już za uciekającym nie zdąży…
Wściekły gniew opanował młodzieńca, co bardziej go jeszcze osłabiło. W ostatnim wysiłku dotarł na odległość jednego tylko kroku od zbiega i korzystając z okazji cisnął weń dobytym z kieszeni workiem z dukatami.
– Podły zdrajco! – krzyknął. – Kamratowi swemu to oddaj. Niech wie, że ja za sromotę pieniędzy nie biorę!
Dukaty rozsypały się z brzękiem po bruku. Zrobiło się zbiegowisko. Tłum z całego Rynku w miejsce to spłynął. Poczęto z krzykiem, popychaniem się i biciem mannę zbierać złotą…
W tejże chwili od Ratusza kilku sług miejskich nadbiegło. Jeden podjął mieszek skórzany i jął zgarniać do niego dukaty, inni drzewcami halabard pospólstwo odganiali. Nadszedł starszy jeden i dukat z ziemi podjąwszy, długo mu się przyglądał z uwagą niezwykłą…
W zamieszaniu tym o głównych jego sprawcach do szczętu zapomniano.
Fabio i jego towarzysz zniknęli na zakręcie, łańcuch ze sobą unosząc.
Jur, osłabły i zemdlenia bliski, dowlókł się do pierwszej z brzegu sieni, a we framudze ławkę znalazłszy, padł na nią bez czucia…
Rychło jednak przyszedł do siebie. Jakby go nagle dreszcz niespodziewany przeszedł, rozemknął oczy i drżącymi usty wyszeptał:
– Matka…
W chwil kilka później był już we dworku i całował zimne ręce trupa. Astrolog umknął; zakonnica, świecami woskowymi umarłą obstawiwszy, modlitwy łacińskie mruczała. Jedna chwila przetworzyła dom cały do niepoznania. Wydawał się lochem zimnym, siedliskiem duchów i straszydeł…
Młodzieniec padł na kolana, oczy rękami zakrywając. Płakać jednak nie mógł. W formie gwałtownego pragnienia przebiegła mu przez głowę myśl: „Jakby dobrze było znaleźć się teraz o sto mil stąd…”
Wstał i obowiązkami swymi się zajął. Famulusa wystraszonego z kąta wyciągnął i po babę kościelną pchnął. Zakonnicy wydał rozporządzenia co do katafalku i klucze od szaf z bielizną doręczył. Wreszcie na górę wpadł, rozrzucone kosztowności i narzędzia do skrzyni zamczystej schował i zamknął.
Dopełniwszy tego wyszedł, zataczając się, na ulicę.
Celu przed sobą żadnego nie miał. Wyszedł, bo wyjść musiał. Zmusiła go do tego siła wewnętrzna, nieprzeparta. Czuł, że gdyby siadł nieruchomo, sam na sam z trupem, na pastwę myśli swych oddany, pewnie by oszalał…
Noc była jasna. Ziemia kąpała się w drżących, niebieskawych blaskach. Górą płynął księżyc niby kula srebrna.
Po krótkim namyśle Jur skierował się ku miastu.
Bramę już zamykano, znajomi wszakże strażnicy przepuścili go bez trudności. Szedł pod górę powoli, usiłując zapomnieć o matce, o rywalu swym, o hańbie, jakiej doznał. Udawało mu się to chwilami. W trudnym tym zadaniu umysł silnego miał sprzymierzeńca – w gorączce.
Zbliżające się otwarcie sejmu, napływ szlachty i zaciągi wojskowe znacznie ożywiły miasto. Już na Gnojnej, pod murem jezuickiego „Klasztorka”, natknął się na „towarzyszów” pijanych i na nietrzeźwych „ciurów”. Ci i owi zaczepiali go – mijał jednak zaczepiających, nie odpowiadając.
W Rynku tłumniej było jeszcze. Tłumniej i hałaśliwiej. Służba senatorska wyrywała kamienie z bruku, zatykając kołki i kuchnie polowe budując. Wprawdzie nie zatarły się jeszcze ślady pożaru od kuchni takich wszczętego, ale o tym nikt z „urodzonych229” nie myślał. Alboż żołądki szlacheckie nie miały większych przywilejów niż mieszczańskie domostwa?
Śpiewano, śmiano się, kłócono. Co kroków kilka rosły, brzuchaty szlachcic, w żółtych butach, w czapie z czoła zsuniętej, z wąsami jak miotły, z czerwonym nosem i tęgo zalaną pałką, sękaczem się podpierając a ciężko dysząc, płynął wśród tłumu jak korab230. Wszystko mu z drogi ustępowało…
Towarzysze, pod ramię się ująwszy, chodzili środkiem po pięciu, po sześciu, taczając się w lewo i w prawo i nikomu przejścia wolnego nie dając.
Co chwila przychodziło do krzyków, do zwady, do bicia się na pięście i na czekany. Węgry marszałkowscy w pocie czoła pracowali. Wieża Okrągła przepełniona już była „haresztantami”. Zamykano ich teraz w Ratuszu, a niektórym nawet wójt dał gościnę w obszernych swych piwnicach…
Jurowi rozgardiasz ten był na rękę. Oszołomił go. W głowie mu wirowało, w oczach go paliło, w piersiach piekło. Szedł jak pijany. Spotkał przyjaciół kilku, którzy na powitanie ramiona rozstawili. Wyminął ich, ręki nie podając. Wołali nań po imieniu – udał, że nie słyszy.
Przez godzinę może błąkał się tak, pozwalając fali ludzkiej, aby go niosła to w tę, to w ową stronę. W tym czasie wstępował kilkakrotnie do gospód jakichś, coś kupował, coś pił, ale wszystko to bezwiednie. Raz zamierzył się nań ktoś obuchem231, to znów miodu szklanicę na niego wylano – on tego wszakże ani czuł, ani widział.
Wreszcie, ulegając wciąż tej sile, nad rozwagę wyższej, która krokami jego kierowała, znalazł się niespodzianie – przed domem Szeligów.
W oknach od czoła ciemno było. W jednym tylko – w którym poznał okno ciotczynej komnaty – migotał słaby, a zabarwiony z lekka płomień lampki weneckiej. U mieszczan bogatszych lampki takie przed obrazami świętych wieszano.
Postał chwilę, w płomień ów się wpatrując. Potem skręcił w bok, gdzie ciemno było i cicho. Podniósł oczy w górę: ściana cała, srebrem księżycowym zalana, wychodziła z ciemności jasno i wyraźnie, jak przy świetle słonecznym…
Bez trudności też dojrzał belwederek, kwiatami obstawiony, z którego drzwi szklane wiodły bezpośrednio do komnat niewieścich.
Spojrzał na belwederek i zaraz oczy odwrócił. Potem przetarł powieki i spojrzał powtórnie. Ze wzrokiem wytężonym i rozszerzonymi nad miarę źrenicami stał przez czas długi bez ruchu, jakby go nagły przestrach okamienił.
A jednak nie działo się tam w górze nic strasznego…
Na belwederku siedziała dziewica o złotych włosach na ramiona rozpuszczonych i przepaską perłową spiętych.
U stóp dziewicy klęczał młodzian w stroju włoskim i podniósłszy obie ręce do góry, zawieszał na jej szyi bogaty, złoty łańcuch.
Oto wszystko.
Jur, napatrzywszy się widokowi temu do syta, odetchnął głęboko i odszedł. Odszedł powoli, krokiem spokojnym i pewnym. Mogła była twarz jego przestrach wyrażać; w rzeczywistości strachu żadnego nie doświadczał. Przeciwnie: wszystko mu się zupełnie naturalnym wydawało…
I znów znalazł się wśród tłumu zapełniającego Rynek. Huczało tu jak wprzódy. Huczenie to przyjemnym mu było. Rozróżniał już teraz głosy i twarze znajome poznawał. Opuściła go zupełnie gorączka i jasnym mu się stało od razu: dokąd i po co zmierza…
Nie przyśpieszając kroku ani go też zwalniając, skierował się prosto ku Ratuszowi. Minął żelazną kunę, ani spojrzawszy na osadzoną w niej za czary szewczychę; minął szereg kamienic, których ciężkie drzwi z trzaskiem zamykano; minął budę, z której wystawały czarne miejskich hakownic232 paszcze – i zatrzymał się dopiero przy ciemnym otworze do lochów prowadzącym.
Głowę wytknął i przez chwilę nasłuchiwał. Potem nogę przez próg przełożył i po oślizgłych schodach śmiało na dół się spuścił.
W winiarni pana Agły-Abłanowicza hałas panował piekielny. Wesołość do dzikości tu niemal dochodziła. Rozmowy były wrzaskami, śmiechy ryczeniem, śpiew wyciem. Harmider ten jednak, pod ziemią rodzący się, w ziemi pozostawał. Przechodzący mimo Ratusza słyszeli tylko głuche wrzenie – niby klekot gotującej się kaszy…
Była to główna kwatera „straceńców”. Młodzież i ludzie dojrzali, wykwintnisie i prawie nędzarze, warchoły i bohaterowie prawdziwi w pstrym i niesfornym zmieszaniu fantastyczny obraz tworzyli. Karności tu jeszcze żadnej nie było – jak zwyczajnie pomiędzy ochotnikami. Cnoty wojenne dopiero pod chorągwią znaleźć się miały.
Jedni stali w gromadkach, żywo gestykulując i głowy zadzierając do góry; inni obsiedli stoły i pili a krzyczeli, za szyję się obłapiając. Kilku leżało na ławach pod ścianami, a bodajże niejeden i pod ławą obrał już sobie leże…
W głębi izby, na miejscu najwidoczniejszym, ustawiony był stół, którego się tu dawniej nie widywało. Stół to był prosty, z tarcic sosnowych byle jak zbity, na krzyżakach oparty. Leżała na nim papierów kupa i stał wielki jak maźnica kałamarz.
Za stołem siedział człek urodziwy, lat trzydziestu kilku, z podgoloną czupryną i pięknym, zawiesistym wąsem. Od pierwszego wejrzenia odgadywało się w człeku tym osobę główną, dyrektora i reżysera całego widowiska. Przy nim i za nim stali ludzie różnego wieku z minami zadzierzystymi i razem doń gadali. On słuchał z twarzą pogodną, na karcie przed sobą leżącej coś kreślił i co chwil parę z kubka srebrnego popijał.
Był to pan Aleksander Lisowski.
Jur wszystko to spojrzeniem jednym objął, rozróżnił i zapamiętał.
Drugie jego spojrzenie pobiegło w tłum, szukając Szczerba.
Znalazł go w najhałaśliwszej kompanii, wśród próżnych dzbanów i kubków powywracanych. W tej chwili właśnie, dwu kompanów za szyje trzymając, całował się z nimi w twarz i klął, że życie za nich odda…
Jur poszedł prosto do przyjaciela i nic nie mówiąc, na oczach mu stanął.
– Wszelki duch!… – krzyknął tamten, nowych druhów puszczając. – Tyżeś to, melankoliku?
– Jak widzisz – odrzekł Jur smutno.
– Ależ wyglądasz… niech cię! Z tamtego świata chyba wracasz?
– Idę tam dopiero… – szepnął młodzieniec, tak cicho jednak, że go towarzysz nie dosłyszał.
– Gadajże: czego chcesz? – ciągnął Szczerb, zza stołu wyłażąc i przemocą sadzając go na ławie. – Tokaju ci dać? Pinioły, petercymentu, seku? A może rywułę wolisz albo miód stary? Jest wszystko, czego dusza zapragnie, a brzuch i gardło wstrzymają!
– Chcę przystać do was – rzekł Jur głosem drewnianym.
– Do was? Co to jest: do was? Gadaj wyraźnie do kogo?
– Do waszej kompanii…
– Pijackiej?
– Nie, żołnierskiej.
Szczerbowi oczy się zaiskrzyły. Odsadził się, wąsy zadarł i przez chwil parę milcząc, mierzył towarzysza wzrokiem od stóp do głowy. Wreszcie przyskoczył doń, wpół go porwał i potężnym zamachem na stole postawił.
– Panowie bracia! – na całą izbę wrzasnął. – Oto nowy straceniec!
A w odpowiedzi wszystkie piersi huknęły:
– Vivat!!!
XIV. Ogniwo ostatnie
W domu Szeligów wesoło.
W komnatach pierwszego piętra drzwi na rozcież pootwierane; wszędzie pełno biesiadników i służby. Festony z liści i kwiatów każdą ścianę zdobią; stoły błyszczą od mnóstwa naczyń srebrnych, a uginają się od obfitości jadła i napoju. Podłogę skropiono wonnościami i zielem pachnącym potrząśnięto. Aż dusi od woni krzepkich, między którymi nie brak i drogocennej kamfory. Na szczęście odemknięto okna od ogrodu. Wpływają nimi fale świeżego powietrza i rozgrzane winem policzki rozkosznie muszczą233.
W jednej z dalszych komnat gra kapela. Dźwięki jej, zanim o uszy biesiadników uderzą, cedzą się wpierw przez grube mury i opony fałdziste. Daje im to lotność i subtelność, pozwala wniknąć w każdy zakątek, nie głusząc rozmowy i nerwów nie drażniąc.
Do zachodu słońca jeszcze daleko, a już biesiada od czterech trwa godzin. Właśnie przed chwilą służba po raz piąty dania odmieniła. Przyszły na stół wety. W wielkich, srebrnych koszach przydźwigano sterty owoców, zagranicznych przeważnie; z ostrożnością nadzwyczajną ustawiono piramidy ciasta słodkiego; podano krople, marcypany, bijanki, a także smażenia różne; miejsce zaś mocnych tokajów zajęły słodkie wina hiszpańskie i włoskie.
Zbliża się koniec biesiady, mający być zarazem początkiem właściwej uroczystości.
Balcer Szeliga jedynaczce swej zrękowiny wyprawia.
Powrócił on szczęśliwie z peregrynacji dalekiej, bogactw wszelakich zwiózłszy obfitość. Część ich, w porcie gdańskim z okrętu wyładowana, nadpłynęła już do Warszawy wodą; reszta, na wozach ciężkich, nadciąga powoli gdańskim traktem, przez sługi zbrojne eskortowana.
Uciecha wewnętrzna opromienia dostojne oblicze starego kupca, który przy stole największym ugaszcza od serca wybranych gości.
U stołu tego kupiectwo Starej Warszawy miejsca zajęło. Dużo tu twarzy cudzoziemskich, dużo czupryn trefionych, z głowami golonymi pomieszanych, wspólne jednak znamię powagi, statku i serdeczności upodabnia wszystkich do siebie niby członków jednej rodziny.
Wszędzie błyszczą łańcuchy złote, sobolowe bramowania szat, zapinki z kamieni drogich i sygnety tak wielkie, że często knykieć zasłaniają cały.
Na miejscu najwyższym siedzi kapłan. Stary to przyjaciel domu Szeligów, ciotki Ofki dawny spowiednik. Blada, ascetyczna twarz jego rażąco odbija od pełnych i zarumienionych policzków mieszczaństwa; czarna szata wykreśla się plamą ponurą na różnobarwnym tle strojów i klejnotów.
Nieopodal od księdza zasiadła para zaręczyć się mająca. Basia w perłach na głowie i na szyi, w powłóczystej sukni z aksamitu modrego, na której błyszczą wielkie, prawdziwym srebrem wyszywane lilie, podobniejsza jest niż kiedykolwiek do anioła z malowanych gotyckiej świątyni okien. Wbrew zwyczajowi oczów swych ogromnych rzęsami nie nakrywa, ale trzyma je otwarte, blaskiem napojone i patrzące przed siebie w jakiś obraz daleki a cudny, którego inni nie dostrzegają…
Giana stroi jedwab i aksamit. Barwy: fioletowa i gorąco żółta w ubiorze jego przeważają. Piękny jest, szatańsko piękny, choć dziwna, marmurowa, trupia niemal bladość twarz mu pokrywa. Oczy jego wyrażają zachwyt z przestrachem zmieszany. Nadmiar szczęścia trwożyć go się zdaje i przygniatać…
Tuż zaraz siedzi i ciotka Ofka – w młodą parę jak w tęczę wpatrzona. Zwykła surowość ustąpiła na dzień dzisiejszy z twarzy jej i z ubioru. Suknię ma barwy perłowej, czarnymi naszyciami omroczoną; na głowie takiż czepeczek, wąskim, złotym sznurkiem bramowany.
Dobruchna w innej komnacie, przy stole dla „familiantów”, miejsce dostała i rządy gospodyni pełni.
Ale o wiele bardziej uderza brak innej, niezbędnej w tym gronie osoby. Wśród biesiadników na próżno upatrujemy stryja narzeczonej: Jana Szeligi. A gdyśmy już nieobecność tę dostrzegli, widoczną staje nam się jedna okoliczność: brak zupełny członków magistratury – rajców, ławników, gminnych. Jakże rodzinne święto patrycjusza warszawskiego obyć się bez nich może?
W tej chwili jednak słowa, z którymi się gospodarz do sąsiada swego zwraca, fakt ów dziwny tłumaczą.
– Kumie Macieju – mówi Balcer, posuwając kosz z fruktami do czerwonego jak piwonia mieszczanina – jak myślicie: rychło dziś „porządki” sąd swój ukończą?
– Już by skończyć powinni – odpowiada zapytany. – Wszakżeć to tylko iudicium expositum. Chyba że akta względem donacji234 i innych zapisów działają…
– Niechby choć na samą ceremonię zdążyli!…
Tu wmieszał się do rozmowy kupiec o dużym, orlim nosie i surowym wyrazie twarzy.
– Gdym szedł tutaj – rzecze – gadano, że się dziś na sądzie wójtowsko-ławniczym nie skończy. Ma być jeszcze, iudicium emptum.
– Emptum? – powtarza pierwszy. – Zaszło więc coś nadzwyczajnego!…
Koniec rozmowy w gwarze ogólnym utonął.
Jeżeli jednak braknie towarzyszów stryjka Jana, obecni są natomiast kamraci Baldiego. Prawie cała kapela dworska stawiła się w komplecie. Grajków zwyczajnych nie dopuszczono do kompanii z patrycjuszami; wyjątek zrobiony jest tylko dla Luki i Fabia.
Obaj oni dzielnie potykają się z zasobami mieszczańskiego stołu. Ale gdy gruby cytrzysta sprawia zastraszające spustoszenie wśród mięsiw i ciasta, chudemu fleciście na ugaszenie okropnego pragnienia wszystkich flasz, dzbanów i gąsiorów zda się za mało. Rzekłbyś, że to wskrzeszona ruina Tyberiuszowego235 wodociągu, przez którą cały Tyber cieczy wszelakich przepuścić by można…
Kielichy krążą coraz gęściej, wiwaty następują po wiwatach, policzki stają się podobne różom, a oczy brylantom. Chwilami to ten, to ów z dykteryjką jakąś występuje, zatrzymując na niej przez chwilę uwagę ogólną. Potem wezbrana fala głosów zagłusza go i znów nad wszystkim hałas panuje niesforny.
– Muszę też opowiedzieć waszmościom zdarzenie jedno, jakie czasu peregrynacji swej miałem…
Tymi słowy sam Balcer Szeliga doprasza się u zgromadzenia chwil paru uwagi. Milkną śmiechy i gwary, a stary kupiec, brodę głaszcząc wachlarzowatą, prawić poczyna:
– Bawiłem właśnie w onym mieście cudnym, co się zwie Wenecja. Dla nawałności morskich bawiłem nawet dłużej, aniżelim był zamierzył. Czas mi się już dłużyć zaczął i nieraz mglenie przykre czułem, bo Mazurowi na twardym gruncie urodzonemu patrzeć ciągle na wodę niezdrowo. Na wiatr pomyślny czekając, błąkiwałem się często nocami nad morzem i w uliczkim się one, kręte a wąziuchne, zapuszczał – ile że noce wenecjańskie na podziw są piękne, a ja prócz kupców kilku żadnychem znajomości tam nie miał. Jednej nocy takiej patrzę, aż na mostku samotnym stoi białogłowa i w wodę rzucić się zabiera… „Jezus! Maria! – krzyknę. – Co robisz, niewiasto!” Jedną ręką łap ją za ramię, drugą za suknię – przytrzymałem. Oj! Wijeże mi się ono niebożątko w ręku jak piskorz i wyślizgnąć się stara – nie puszczam. W gniew wpada, drapać i kąsać poczyna – ja nic. Nareszcie krzyczy: „Coś za jeden? jakim prawem?” „Chrześcijanin jestem – odpowiadam – a zaś prawem moim, prawo Chrystusowe”. „Obcyś – mówi znowu – co ci do mnie? Mąż własny mię rzucił, to cóż obcy ratować ma?” „Mnie nic do tego; obowiązek spełniam, i dość”. I z mostu ją niosę. Poznała cudzoziemca. „Skądeś ty? – pyta. „Z Polskim, z Warszawy” – tłumaczę się. „Polacco! Varsovia!236” – krzyknęła i płacze. Posadziłem ją na ławce jakiejś, utulam – aż ta szalona zrywa się, za pierś mię chwyta, i… „Mężaś mojego widział?!!” – w samo ucho krzyczy. Ledwiem ją uspokoił. Ale to początek dopiero. Nabrało biedactwo ono do mnie zaufania. Więc dalej spowiadać się. Mąż ją rzucił w rok po ślubie. Z drugim jak sam łotrem w świat się puścili. Doszła, że do Warszawy…
– Do Warszawy? – powtórzyły przy stole głosy zadziwione.
– Tak rzekła. Dodała jeszcze, że ją mąż z odrobiny mienia, jakie po ojcu wzięła, odarł i z dzieckiem małym na głód i nędzę rzucił. Wreszcie prosiła, by jej w odszukaniu nędznika pomóc. Powiedziałem: zgoda. Ocaliwszy jejmościankę od śmierci wypadało ją i od losu obronić. Przyniosła mi na drugi dzień papiery różne, dowody urzędowe, akt ślubny, rysopis męża – wszystko w porządku, jak się patrzy. Dopomogłem niebożęciu, ilem mógł. Głównie żal mi było dzieciątka, którem widział w łachmanach, chudziutkie od głodu i jak wosk żółte…
Zamyślił się smutno, jakby mu własne słowa cieniem na serce padły.
– I jakież historii onej żałosnej zakończenie? – spytał z drugiego końca stołu kapłan.
– Jeszczeć go dotąd nie ma – odrzekł Szeliga. – Może da Bóg jednak, że będzie. Papiery zaraz po powrocie w Ratuszu złożyłem. Marszałkowim również o nich doniósł. Niewiasta mówiła, że łotry one na żołd królewski zaciągnąć się mieli…
Opowieść gospodarza chłodu nieco między gości rzuciła. Na twarzach odmalowało się zafrasowanie. Aby je odgonić, nowe dzbany przynieść kazał Szeliga. Wino zwyciężyło „melankolię” i znów gwarem i śmiechami napełniła się komnata.
Ale w tej chwili kapłan dał znak – i uciszono się.
Przypomniał on, że czas pierścionki mieniać.
Gospodarz skinął w stronę służby, kupiącej się w progu, i zaraz z pośrodka niej wyszedł karzełek niosąc na złotej tacy dwa sygnety kosztowne. Jednocześnie pokojowców dwóch rozesłało na podłodze miękkie, aksamitne poduszki.
Kapłan podniósł się i nad pierścionkami cicho zmówił modlitwę. Potem oblubieńcom dał znak, aby się zbliżyli. W komnacie cisza się zrobiła, jakby anioł przeleciał. Cisza ta i do dalszych komnat przeszła, niosąc z sobą wszędy milczenie i powagę. Nawet dźwięki oddalonej kapeli umilkły, jakby rozpływając się w powietrzu…
Basia i Giano, miejsca swe opuściwszy, szli właśnie ku poduszkom, gdy w sieniach słyszeć się dał nagle hałas jakiś nieskromny. Widoczne było, że ktoś wtargnąć chce do mieszkania, służba zaś go nie puszcza. Hałas, nagle wybuchnąwszy, umilkł potem na chwilę, do komnaty zaś wbiegł sługa Szeligów i panu swemu szeptać jął coś na ucho…
Namarszczyła się i poczerwieniała twarz starego mieszczanina, zarazem podziw i gniew wyrażając. Podniósł się on z miejsca i gości przeprosiwszy, wyszedł za sługą do sieni.
Kapłan ceremonię przerwał. Giano odprowadził narzeczoną na miejsce. Wszyscy w milczeniu przykrym na koniec niepożądanego intermezza237 czekali.
Długo bawił gospodarz z dala od biesiadników. Podczas jego nieobecności szmer głuchy komnaty sąsiednie obiegał. Wstawano od stołów, do okien się ciśniono, przez drzwi otwarte głowy ciekawe wychylano…
Wreszcie wrócił.
Namarszczenie z czoła mu nie zeszło; nie czerwony już jednak był, jeno blady.
Krokiem powolnym do niewiast zbliżył się i prosił, aby na chwil parę do komnat swych odeszły. Posłuchały. Żadna nie spytała nawet: dlaczego? Pytania w zwyczaju ówczesnym nie były. Niewiasty mogły dziwić się, gniewać lub ciekawości doświadczać szalonej; żadne z tych uczuć w słowa nie przeszło.
Oddaliły się kornie, cicho, z lekkim szat powłóczystych szelestem…
Gdy zniknęły, stary Szeliga postał chwilę w miejscu, jakby siły zbierając, potem wsparł się rękoma o stół i głosem uroczystym wyrzekł:
– Waszmościów moich najmiłościwszych, panów braci a kumów proszę, aby cokolwiek tu się teraz dziać będzie, w milczeniu to a w neutralności zupełnej przyjęli…
Szmer przeszedł po kompanii – ucichł jednak prędko, milczącemu niepokojowi ustępując.
Szeliga obrócił się do sługi i rzekł:
– Niech wnijdą238.
Wówczas wśród ciszy głębokiej, którą by śmiertelną nazwać było można, rozegrał się szereg scen, których dom ten nigdy dotąd świadkiem nie bywał…
Najpierw słyszeć się dał szczęk halabard i liczne, ciężkie kroki, które przed progiem komnaty ucichły. We drzwiach ukazał się sługa miejski w granatowym, oficjalnym ubiorze, w żupanie pod bekieszą czerwonym, przy szabli, w czapce na głowie, której wchodząc nie zdjął.
Wystąpił na środek krokiem mierzonym, dobył z zanadrza pergamin i w górę podniósłszy, trzykrotnie nim potrząsnął. Przy pergaminie wisiały dwie duże pieczęcie. Jedna miała na sobie wyobrażenie syreny uzbrojonej, na nogach nietoperzowych i z nietoperzowymi skrzydłami. Była to pieczęć Magistratu Miasta Starej Warszawy. Druga była marszałkowska.
Po tym wstępie człowiek ów głosem doniosłym zawołał:
– W imieniu prześwietnego Starej Warszawy Magistratu! W imieniu szlachetnego i przezacnego Burmistrza, sławetnych kół: Radzieckiego i Ławnickiego, oraz Dwudziestu Mężów Gminnych! Z wiadomością i za zgodą Jaśnie Wielmożnego Marszałka Wielkiego Koronnego i z przeproszeniem obecnych tu Ichmościów!
Odetchnął – i mówił dalej:
– Jako okazało się na przyjezdnego mieszkańca Starej Warszawy, cudzoziemca, Fabio Carapazzi rzeczonego, iż tenże Carapazzi, z pogwałceniem praw gościnności, na szkodę miasta i całej Rzeczypospolitej, oddaje się niedozwolonemu i owszem bezecnemu rzemiosłu fałszowania monety – wzywa się przeto onego cudzoziemca, aby się sam, niechybnie a dobrowolnie, w ręce sprawiedliwości wydał dla postąpienia z nim wedle prawa naszego miejskiego a oraz koronnego.
Zatrzymał się i papierem na Fabia wskazując, zawołał:
– Fabio Carapazzi! Oto ci mówię: wystąp!
W tej chwili Fabio lisim krokiem znalazł się przy oknie i pchnął je tak mocno, że szyby z brzękiem wypadły.
Mówca odwrócił się za siebie z komendą:
– Imać239!
Pachołków kilku rzuciło się na grajka. Po krótkim szamotaniu obezwładniony został i związany. Wyciągnięto go za próg, zgrzytającego zębami i miotającego straszne przekleństwa.
Halabardy ponownie zabrzękły240, ciężkie obuwie zastukało i zbrojna kompania dom opuściła.
Po jej odejściu grobowa cisza zaległa komnatę. Nikt nie śmiał się odezwać. Wszyscy stali jak rażeni piorunem, bez oddechu, z niemymi ustami i wzrokiem w ziemię wbitym.
Ale nie wyszło pięciu minut: znów hałas u drzwi, znów brzęk halabard, znów butów kowanych241 stukanie…
Ten sam człowiek, co wprzód, na środek wystąpił, tak samo papier wydobył i takim samym ruchem solennym242 w powietrzu nim potrząsnął…