Kitabı oku: «Wspomnienia niebieskiego mundurka», sayfa 2

Yazı tipi:

III. „Zabacuł”

– To zrobił z pewnością Zabacuł!

– Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!

– Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.

– Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł47!

Od razu poznaje się, że „Zabacuł” nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.

Profesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz48, z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego „knota” coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk…

Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.

Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.

Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka – świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.

Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.

Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) – potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją… Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu – wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu – rejterują.

Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.

Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” – z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.

Na Boże Narodzenie pojechał do domu – i już nie powrócił.

– Co się stało z Mosakowskim? – wypytywali na wszystkie strony malcy. – Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?

Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.

Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.

Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał…

Klasa uszy nastawiła.

– Ach, Mosakowski!… – westchnął profesor. – Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim… Parole54!

– Co się z nim stało, panie pro…sorze? – zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.

– Nieszczęście!

– Co takiego?

– A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać – więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i…

– I co? I co?… Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!

Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej55 tabakiereczki56, zażył – palce o rudą perukę wytarł…

– I… ożenił go! – poważnie dokończył.

Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. – Biedny chłopiec! – myśleli. – Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu… „Poważna osoba płci żeńskiej”, którą on musi „żoną” nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci…

Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.

„Knoty” mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą „pronuncjację57” słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.

Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów58: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.

Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.

– L'enfant, en venant sentit le sentiment…

Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:

– Lafą ą weną sąti le sątimą…

– Kapuściane głowy! – krzyczy profesor. – Drewniane języki! Krowy wam paść – parole!

Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał59 profesora.

– Nieźle… parole!… nieźle – chwalił Luceński. – Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński60, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo… jak najbardziej nosowo… L'enfaaant!… sentimaaant!…

Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki – miał się nawet podobno żenić z jego ciotką…

Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem – on przerwał odważnie:

– Panu prosorowi to łatwo – bo pan prosor ma nos zapchany tabaką61

Klasa – struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!

Luceński stał się na chwilę tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwycił swą grubą trzcinę, z silnym rozmachem uniósł ją w górę i …

I spokojnie położył na stoliku, obok kałamarza 62i piasecznicy63.

Szeroka, wygolona twarz przybrała zwykły wyraz; na ustach pojawił się zwykły, lekko ironiczny uśmieszek…

Profesor zanurzył dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyjął małe, szylkretowe pudełeczko – otworzył je i Szabuńskiemu podsunął.

– No – dobrotliwie wyrzekł – zażyjże i ty!… Dobra – parole!… Prawdziwa francuska – w sam raz do wymawiania dyftongów i spółgłosek nosowych…

Szabuński ukłonił się, zażył tabaki, znów się ukłonił i czterokrotnie, raz po razu, kichnął. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzyknęli mu: „na zdrowie!” W klasie zapanował nastrój bardzo przyjemny.

Ale w tejże chwili na katedrze rozległ się grzmot. Profesor walił trzciną w stół jak Jupiter tonans64. Wśród grzmotów krzyczał:

– Zapowiadam wam, głowy kapuściane, że gdy który nie nauczy się wymawiać dobrze dyftongów an i en, tabaką częstować go nie będę, ale – jakem Luceński! Parole! – wyrzucę z klasy i napiszę do ojca, żeby go… ożenił!

Odtąd ta pogróżka, – istotnym strachem malców przejmująca – stale się powtarzała w podobnych okolicznościach. Nazwisko zaś Mosakowskiego w kronikach szkoły powiatowej P-kiej65 na zawsze się utrwaliło.

Księżopolczykowi nie grozi ożenienie się. Nie ma on ani tych lat, ani tych wąsów, co Mosakowski… – nie wygląda w ogóle na takiego, z którym by czyjaś matka lub babka chodzić mogła pod rękę.

Jest wprawdzie duży i gruby, ale brak mu zupełnie tej rześkości, jaką odznaczają się wiejskie wyrostki. Zgarbiony, kurczący się, z twarzą chorobliwą, żółtą, piegami osypaną, osowiałą, unika, ile tylko może, towarzystwa hałaśliwych kolegów, szuka miejsc samotnych, wciska się do najdalszych, półciemnych ławek, gdzie w zupełnym spokoju może… zajadać „pajdy” chleba razowego, którymi ma wypchane wszystkie kieszenie.

Jedzenie, a ściśle mówiąc: żucie razowca jest sportem, uprawianym na wielką skalę przez grubych, borsukowatych, z wystającymi żołądkami „knotów”, którzy przybywają do miasta z na pół chłopskich zagród wiejskich. Prócz chleba, służy im do żucia groch gotowany, pestki dyni – niekiedy nawet siemię lniane66. Ci przeżuwacze są prawie zawsze ostatnimi osłami i poza trzecią klasę nigdy nie przechodzą.

Niekiedy jednak wpływ nauki, powietrze miejskie, przykład ucywilizowanych kolegów, oddziaływają na nich korzystnie – czynią z nich ludzi, podobnych innym. Zapowiedzią zmiany dobroczynnej bywa zwykle utrata apetytu i znaczne schudnięcie. Nawróconym przestaje smakować razowiec, odwracają się ze wstrętem od grochu, siemię lniane pozostawia z nich każdy – kanarkom. Wówczas też wychodzą z mroku „oślą ławkę” zalewającego i uczniowie z pierwszych rzędów pozyskują w nich dobrych, wesołych, skłonnych do poświęceń, często nawet bardzo inteligentnych towarzyszów.

W Księżopolczyku, niestety, nic tego przetworzenia się nie zapowiada. Owszem, jest widoczne, że z tej poczwarki nigdy już motyl piękny nie wyfrunie.

Pewna smutna, do usunięcia niemożliwa okoliczność stan ten pogarsza: jest na pół głuchy. Z przytępieniem słuchu idzie u niego w parze przytępienie władz umysłowych. Jego jasne, żółtawe oczy nie mają blasku, jaki zapala zbudzona, z siebie samej świadoma inteligencja.

Śpi też niezawodnie ta inteligencja – bo czyżby inaczej Księżopolczyk został „Zabacułem?”…

Nieprawdopodobnie wygląda ta historia – jest wszakże we wszystkich szczegółach prawdziwa.

Nauczyciel niemieckiego, Effenberger, pomimo bardzo krótkiego wzroku dojrzał raz w cieniach ostatniej ławki Księżopolczyka, na którego nie zwracał dotąd pilniejszej uwagi.

Ten nauczyciel należy do najzapalczywszych pedagogów, a przynajmniej do największych krzykaczów w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny świeżo na grunt polski przeflancowani, pełen oryginalności, graniczącej z dziwactwem.

Twarz profesora Effenbergera posiada latem barwę czerwoną, w zimie fioletową. Profesor jest zapamiętałym hydropatą67; lubi żywioł płynny pod każdą postacią. Kąpie się zapamiętale przez rok cały: w porze upałów bierze „prysznice” pod kołem młyńskim, podczas mrozów zanurza się w przeręblu. Postawę ma sztywną, włosy szpakowate, przy samej skórze ostrzyżone. Chodzi prędko po linii prostej, nigdy nie zbaczając, przed nikim nie ustępując, krokami odmierzonymi, w tempie wojskowym: raz-dwa… raz-dwa…

Jest muzykalny i towarzyski. Poza szkołą daje lekcje gry na skrzypcach; zastępuje też niekiedy na chórze chorego organistę. Uczestniczy we wszystkich wieczorkach ponczowo-pączkowych, urządzanych w karnawale; nie brak go też na żadnej uroczystości rodzinnej w rodzaju imienin, chrzcin, jubileuszów, wesel. Bierze nawet udział w stypach pogrzebowych. Oświadcza się zawsze z wielką miłością dla Polaków i co dziwniejsze, miłości tej składa dowody.

Posiada dużo stron sympatycznych oraz przysłowie: „tak, panie tak”…

Otóż profesor Effenberger, dojrzawszy przez silne okulary Księżopolczyka, zawołał:

– A ty tam… tak, panie tak… skąd sze wsząleś?

Chłopiec milczał, żuł chleb razowy i patrzył przez okno na liście, opadające z kasztana.

– Gadaj sara… tak, panie tak!

Księżopolczyk nie odwracał się, ani wiedząc, że do niego mówiono.

Effenberger zaperzony zeskoczył z katedry, przybiegł do ławek, zaciśniętą pięścią groźnie potrząsał…

– Sara wstawaj! – krzyczał – natichmiast! jak najpręsej! w pól minuta!…

Dopiero kilka kuksańców, wymierzonych pod ławką przez kolegów, zbudziło Księżopolczyka. Wstał, leniwie się przeciągając.

– Czego?… – zapytał z pełnymi ustami chleba.

Gniew nauczyciela spotęgował się jeszcze.

– Ach, ty, tak, panie tak!… jak sze nasywasz?

Ale tamten nic sobie z gniewu nie robił – nie rozumiał go nawet. Dłoń zwiniętą przyłożył do ucha i powtarzał przeciągle:

– Czegoooo?… Czegoooo?…

Koledzy zaczęli wykrzykiwać mu nad uchem, jeden przez drugiego:

– Pan psor mówi… Pan prosor każe… Pan fesor żąda… żebyś powiedział, jak się nazywasz?

Księżopolczyk zrozumiał nareszcie. Twarz jego przybrała najpierw wyraz wielkiego zdumienia; potem odmalował się na niej namysł głęboki…

Długo milczał, szukając czegoś w pamięci – wreszcie oczy spuścił i rzekł:

– „Zabacułem68”…

Klasa w śmiech – Effenberger zaś, nic zrozumieć nie mogąc, zwrócił się do prymusa:

– Prymus!… tak, panie tak!… gadaj sara, so on powiedział?

Pierwszy uczeń wyprężył się jak struna i cienkim głosem zaraportował:

– On, panie prosorze, powiedział, zabaczułem.

– Was ist denn das69: .„sabba-szulem?” To po żydowsku musi być oder70 po arabsku?… Prymus, panie tak! Gadaj sara so to znaczy?

Studencik, rozkaz spełniając, zapiał:

– To znaczy, panie prosorze, że on zapomniał, jak się nazywa!

Effenberger oczy wytrzeszczył – klasa zanosiła się od śmiechu.

– Ach, ty tak, panie tak! – wpadł Niemiec na Księżopolczyka. – Ty własne Name71 zapomniała? Ach, ty oszol!

– Czegoooo? – spytał tamten, nie dosłyszawszy i przestępując z nogi na nogę, bo go długie stanie zmęczyło.

– Baran!

Chłopiec wzruszył ramionami. Twarz jego wyraziła wielkie zdziwienie.

– Wieprz!…

Wyrzuciwszy z siebie ostatnie słowo i dodawszy jeszcze dla nacisku energiczne: „pfuj!” – profesor, pełen oburzenia i wstrętu, odwrócił się od sponiewieranego ucznia.

Tamten, widząc, że sprawa skończona, usiadł, wyciągnął z kieszeni nową „pajdę” razowca, i zabrał się spokojnie do jedzenia.

Klasa – ryczała.

Od owego to dnia Księżopolczyk został „Zabacułem”.

Biedny Zabacuł!

Są istnienia dziwne, zagadkowe, fatalnością naznaczone, które wśród bliźnich budzą okrzyki oburzenia lub wybuchu śmiechu szyderczego, w jednym zaś i drugim wypadku zasługują wyłącznie – na współczucie.

Należał do nich ten syn zagrodowego szlachcica, „szaraczka” pyszniącego się blaszaną szabelką przy chłopskiej siermiędze.

Wilczy apetyt, apatyczne spojrzenie, przytępiony słuch, słabo rozwinięty umysł – wszystko to były objawy groźnej, nurtującej organizm chłopca choroby.

Jeszcze rok szkolny nie dobiegł do końca, gdy Księżopolczyk musiał przerwać naukę i do łóżka się położyć.

Ojciec wywiózł go na wieś – ułożywszy na prostych „drabkach72”, wysoko sianem wysłanych. Chłopiec chorował całą wiosnę i pół lata i zdrowia odzyskać nie mógł.

Na kilka dni przed śmiercią oczy jego zaczęły nabierać niezwykłego blasku, twarz straciła swój zwykły, nieruchomy, osowiały wyraz. Zaczął mówić o szkole, nauczycielach, współuczniach…

Musiano mu nieustannie odczytywać listę kolegow. Była to jego najmilsza rozrywka. Słuchając to uśmiechał się, to mrugał powiekami, to wzdychał głęboko.

Raz szepnął, jakby tylko do siebie:

– To dobre chłopaki…

Potem rzekł głośniej, z twarzą, nagłym blaskiem rozpromienioną:

– Tak bym chciał poznać się z nimi bliżej, pobratać!

Ocknęła się w nim dusza za późno – gdy już na sen wieczny kłaść się musiał…

IV. Prymus-lizus

Przyjemnie być prymusem.

Prymus jest w klasie pierwszą osobą po profesorze. On to przynosi i odnosi wielki dziennik klasowy; on dwa razy na dzień wchodzi do kancelarii, gdzie ma dostęp do samego inspektora; on melduje, że atrament w kałamarzu na katedrze73 „wysechł”, kreda przy tablicy „wypisała się”, gąbkę „ktoś świsnął74”…

Do prymusa profesor zwraca się w sprawach „delikatnej natury”, na przykład: kto rzucił na środek klasy skórkę od pomarańczy? Albo: dlaczego Baranowski przy odczytywaniu listy był obecny, a gdy został wezwany do lekcji, oświadczono, że go nie ma? Albo: skąd się wziął w klasie zapach dymu tytoniowego?…

Nazwisko prymusa znajduje się na wszystkich ustach w szkole i na wielu ustach poza szkołą. Każdego ucznia pytają w domu rodzice i znajomi:

– Kto u was jest prymusem?

Prymus stanowi łącznik pomiędzy kolegami a zwierzchnością szkolną i gdy jest zręczny, może służyć obu stronom, żadnej nie krzywdząc. On, wstępując na katedrę dla podania profesorowi pióra lub ołówka, ma sposobność zerknąć na dziennik lub „katalożek”, i podchwyciwszy drogocenną tajemnicę stopni, udzielać jej zaufanym kolegom. Są tacy, co znając wpływy i stosunki prymusa, starają się go przekupić – ale on niedostępny pokusom, jak Kato75. Jednak nie pogardza ofiarowanym w porę „papataczem76”, do fundowanych sobie „babek śmietankowych” wstrętu szczególnego nie żywi – nie widziano też nigdy, żeby wyrzucał za okno jabłko lub gruszkę, których smak niezwykły zachwalał mu kolega…

Co prawda, te wszystkie dary przyjmuje z wyniosłą obojętnością, jakby mówił:

– Należą mi się – ale mnie do niczego nie zobowiązują…

Przyjemnie być prymusem. Przyjemnie i zaszczytnie, ale tylko wówczas, gdy się do tej godności doszło prostą drogą osobistych zasług. Są bowiem inne jeszcze drogi, boczne, kręte, którymi nawet i na to miejsce wcisnąć się umieją niezasłużeni a – zręczni.

W ostatnim wypadku ma się władzę, powagę, znaczenie – ale nie ma się miłości współkolegów.

Ślimacki, który przed miesiącem objął stanowisko prymusa po Sprężyckim, zawdzięcza je okolicznościom dwuznacznym. Wszyscy wiedzą, że Sprężycki od niego zdolniejszy, że ma pojęcie żywe, bystre, że w lot wszystko chwyta i łatwo, logicznie wypowiada. A jednak Sprężycki musiał Ślimackiemu ustąpić. Dlaczego?…

Zaraz z początku roku prymusem zrobiono Sprężyckiego. Był to wybór zupełnie naturalny, zasłużony i przez wszystkich przewidywany. Winszowali go też wybranemu wszyscy – prócz Ślimackiego.

Ślimacki został trzecim czy czwartym uczniem – widoczne zaś było, że się rwie do miejsca pierwszego. Dowiedziawszy się o swej porażce, spochmurniał. Blada, chłodna jego twarz stała się jeszcze bledszą i chłodniejszą; wąskie usta zacięły się tak szczelnie, jakby nigdy już z nich nie miało wyjść słowo bratniej, koleżeńskiej miłości…

I nigdy też podobno nie wyszło…

Jakoś w tydzień po „usadzaniu”, profesor Izdebski, który bardzo lubił Sprężyckiego, chwycił go lekko za sterczącą czuprynkę i rzekł tonem ostrzegawczym:

– Bój się Boga, prymus! Mówią, że się puszczasz na „zbereżeństwa”, że kozły fikasz, na rękach chodzisz, węglem fizys77 smarujesz…

Sprężycki zerwał się energicznie, wyprostował.

– Kto mówi, panie prosorze? – śmiało zapytał.

Profesor palec na ustach położył, obejrzał się wokoło.

– Baczność, uwaga… nikogo wskazywać nie można… To tajemnica kancelaryjna… Ale, bój się Boga, dobrze się pilnuj, żebyś z prymusostwa nie wyleciał…

W kilka dni później z podobnymi ostrzeżeniami, w tym samym tajemniczym tonie, wystąpił profesor Żebrowski. Było to tym dziwniejsze i tym bardziej niepokojące, że ten nauczyciel prawie nigdy nie wdawał się w prywatne sprawy uczniów, zajęty całkowicie przylądkami, międzymorzami, wulkanami – wykładał bowiem geografię.

Jednocześnie i milczący inspektor dziwnym, badawczym i podejrzliwym wzrokiem w Sprężyckiego wpatrywać się zaczął…

Ale Sprężycki nic sobie z tego nie robił.

Zaufany w swe zdolności, pilny przy tym i punktualny, przeświadczony we własnym sumieniu, że obowiązki prymusa spełnia uczciwie – o resztę nie dbał.

Był zaś z natury żywy jak skra, równie biegły w wymienianiu państewek, składających się na „Rzeszę Niemiecką78” (jeszcze jej wówczas Bismarck79 w jedną całość nie spoił!) jak w prawidłach80 palanta81 i „ekstry82” – chłopiec, słowem, do różańca i do tańca.

Pod tym względem Ślimacki wyobrażał jego zupełne przeciwstawienie. Spokojny, zimny, z jasnymi włosami i oczyma, z głosem piskliwym, z ruchami powolnymi, nigdy nie brał udziału w zabawach uczniowskich, nigdy nie „dokazywał”, nigdy się nie uśmiechał.

Profesor Luceński nazwał go „Rybą”…

Jednego dnia prymus Sprężycki, uprosiwszy kolegów o jak największą spokojność, wystąpił na środek klasy, żeby im pokazać, jak to się tańczy „polkę-ułankę”. Była wówczas ta polka w modzie i Sprężycki znakomicie wykonywał ją solo, popisując się na wieczorkach tańcujących83 u rodziców i znajomych. Przed kolegami tańczył „ułankę”, z mnóstwem dodatków własnego wynalazku… Zachwycali się nimi wszyscy – prócz Ślimackiego, który nieznacznie wymknął się z klasy.

Właśnie, gdy tancerz wśród ogólnej wesołości najpocieszniej fikał nogami i rękami, ktoś drzwi po cichu otworzył i cofnął się, w progu zaś ukazał się – inspektor.

Ukazał się poważny, groźny, z wydętym, jak balon, brzuchem, z wysuniętą wargą dolną, z założonymi „po napoleońsku” rękami…

Na ten widok wszystko nagle ucichło i jakby skamieniało. Sprężycki, zaskoczony znienacka w chwili, gdy jedną nogę do góry zadzierał, lewą ręką trzymał się pod bok, a rękę prawą zaokrąglał łukowato ponad głową – zastygł, rzec można, w tej nadzwyczajnej pozycji…

Wszyscy myśleli, że inspektor zagrzmi swym basem potężnym – on jednak milczał, milczał zaś tak wymownie, że słuchającym tego milczenia ciarki po skórze chodziły…

Przez kilka chwil wpatrywał się, bystro spod nasuniętych brwi, w przerażonego prymusa – potem głową pokiwał i odszedł.

Nazajutrz Sprężycki został usunięty z prymusostwa, miejsce zaś jego zajął – Ślimacki.

Klasa to niby maleńka respublika84; prymus to jakby tej respubliki prezydent. Zaraz po mianowaniu „Ślimaka” prymusem stało się widoczne, że to nie jest „prezydent z wyborów”, że ogół obywateli tej nominacji nie pochwala…

Utworzyła się silna „partia opozycyjna”, na której czele stał – Kozłowski.

Zaraz przy pierwszym „usadzaniu”, gdy inspektor naczelny wygłosił nazwisko Ślimacki – w ostatnich rzędach krzyknięto donośnie, choć spod ławki:

– Lizus!

Twarz inspektora przybrała wyraz straszny – oczy pod krzaczastymi brwiami zabłysły jak u tygrysa.

– Kto to powiedział? – zagrzmiał głosem okropnym, od którego serca dzieci na chwilę bić przestały.

Wszyscy wiedzieli, że krzyknął Kozłowski – ale nazwisko jego z niczyich ust nie wybiegło.

Inspektor powtórzył dwukrotnie pytanie – również bez skutku.

– Cała klasa do aresztu!… – pogroził wszystkim i wyszedł, drzwiami trzasnąwszy.

Tego dnia tylko Ślimacki jadł obiad o zwyklej godzinie. Wszystkich pozostałych rozdzielono zaraz po dwunastej na małe grupy i w pustych klasach pozamykano.

Przecierpieli głód mężnie – kolegi nie wydali.

Mimo to nazajutrz zaraz po pauzie Kozłowski został „wypukany85” z klasy. Wyszedł z miną smętną, jakby w przeczuciu nieszczęścia; wrócił po kwadransie – zapłakany.

Koledzy odgadli bolesną prawdę. Pełnym współczucia wzrokiem objęli nieszczęśliwą, jakby zmiętoszoną postać Kozła; spojrzenie pełne nienawiści posłali Ślimakowi.

Ostatni siedział spokojnie „jak trusia” – blady, zimny z dwuznacznym uśmieszkiem, błąkającym się na wąskich wargach. Zawsze on się uśmiechał – nigdy nie śmiał głośno. Nie widziano go też ani razu grającego w piłkę, ślizgającego się, biegającego do mety. Ludzie obdarzeni najbujniejszą wyobraźnią nie byli w stanie wyobrazić sobie Ślimackicgo, wywracającego koziołka.

– Osobliwy fenomen… parole! – mówił o nim profesor Luceński. – Ryba pod postacią ślimaka.

Nowy prymus nie cieszył się miłością kolegów – natomiast bali się go oni. Ile razy jakieś kółko żywo o czymś rozprawiało, a on się zbliżył – natychmiast wszyscy milkli i rozchodzili się. On zaś, choć czynnego udziału w życiu koleżeńskim nie brał, niesłychanie był ciekawy wszystkiego, co się w kółkach mówiło i działo.

Ślimacki był synem urzędnika sądowego, zasuszonego wśród aktów, z twarzą bladą, zimną, z dwuznacznym na wąskich wargach uśmieszkiem. Bliźniacze podobieństwo istniało pomiędzy ojcem i synem – zwiększone tym jeszcze, że Ślimacki ojciec nie nosił żadnego zarostu, wygalając codziennie twarz całą z pedantyczną, w manię przechodzącą starannością.

Ślimak nigdy się nie unosił. Gdy mu który z zapalczywych kolegów powiedział co przykrego – gdy nazwał go na przykład „lizusem” – nic nie odpowiadał. Rybie jego oczy wpatrywały się w przeciwnika spokojnie choć z natężeniem – na wargach pojawiał się wyraźniejszy, niż zwykle, uśmieszek – i na tym wszystko się kończyło.

Ale w dwa, trzy dni później – czasem w tydzień dopiero – zapalczywy kolega „wypukiwany” był niespodziewanie do kancelarii. Zwierzchność zarzucała mu to naganne sprawowanie się poza szkołą, to karygodne palenie tytoniu, to wałęsanie się w godzinach niedozwolonych po mieście i za miastem…

Na poczekaniu składano sąd, ferowano86 wyrok i poddawano go natychmiastowej egzekucji.

Z egzekucjami kulawy Szymon ledwie mógł nadążyć…

Tymczasem zbliżył się koniec roku szkolnego.

Wiedziano już powszechnie, że pierwszą nagrodę weźmie Ślimak, że Sprężyckiemu (który nie przestawał popisywać się na pauzach „polką-ułanką”) dostanie się co najwyżej „list pochwalny”. Jedni byli pewni przejścia do klasy wyższej; innych promocja wisiała „na włosku”. Do ostatnich należał Kozłowski, któremu nieotrzymanie promocji groziło zupełnym wydaleniem ze szkoły. Na szczęście ujął się za sierotą (Kozłowski nie miał rodziców, wychowywały go ciotki) profesor Luceński i przejednał zawziętego nań inspektora.

Zaledwie Kozioł dowiedział się o zażegnaniu niebezpieczeństwa, zaraz zaczął brykać…

Na kilka dni przed „popisem publicznym”, na cały głos zaintonował w klasie podczas pauzy:

 
       Vacationes cras87!
Na lizusów czas!
       Dobrzy będą tańcowali,
A lizusy w skórę brali
       Za nas i za was!
 

Piosnka była śpiewana tuż za plecami Ślimaka. Udawał, że jej nie słyszy – jednak uśmiech zniknął jakoś nagle z jego ust wąskich.

Hasło „Vacationes cras” podawali jedni drugim. Słychać je było na korytarzach szkolnych, na dziedzińcu podczas wielkiej pauzy – na ulicach miasteczka. Brzmiało zaś coraz śmielej, coraz groźniej…

Druga strofka określała rzecz jeszcze wyraźniej:

 
       Vacationes cras!
Pójdziem wszyscy w las!
       Grubych kijów nałamiemy,
Lizusów wygarbujemy
       Za nas i za was!
 

Nie były to czcze pogróżki – w parze z pieśnią szedł czyn…

W przeddzień popisu gromadka niebieskich mundurków przeprawiła się promem na drugą stronę Narwi, skierowała kroki do bliskiego lasu. Powrócono z wycieczki wprawdzie bez „grubych kijów”, ale za to z pękami mocnych, giętkich prętów łozinowych88.

Popis odbył się uroczyście, według zwykłego, corocznego programu. Uczniowie wygłaszali wiersze w różnych językach, chór uczniowski, pod wodzą organisty od fary89, wykonał „pienia religijne”, inspektor oraz burmistrz wystąpili z krótkimi przemowami, nawet któryś z piątoklasistów odczytał ułożoną przez siebie, a wystylizowaną przez starego nauczyciela języka polskiego „orację”.

Potem szczęśliwym wybrańcom losu, w obecności ich mam i cioć, wręczono nagrody i listy pochwalne. Nie obyło się przy tej sposobności bez łkań głośnych i stłumionych. Płakali jedni z radości, inni z żalu i zawiści.

Matka Ślimackiego nie była na akcie obecna. Chroniczna fluksja90 nie pozwalała tej damie nigdy za próg mieszkania wyruszać. Nie popsuło to wszakże humoru i zadowolenia Ślimakowi. Wystarczyło mu do szczęścia przekonanie, że świadkiem jego tryumfu jest: „całe miasto”…

Z jakąż przesadną uniżonością przyjmował z rąk naczelnikowej powiatu (rozdawczyniami nagród były damy – jak na turniejach średniowiecznych) książkę w czerwonej oprawie ze złoconymi brzegami! Z jakąż dumą wyniosłą wracał potem z tą książką do kolegów, mierząc ich wzrokiem, pełnym pogardliwej wyższości!

Po skończonym popisie zrobiła się dokoła Ślimaka – pustka.

Wszyscy skupili się w gromadki hałaśliwe, śmiejące się, figlujące – on pozostał sam, rażąco sam, jak człowiek zadżumiony, od którego wszyscy z przestrachem uciekają.

I to wszakże nie zamąciło jego spokoju.

Sztywnym krokiem, z twarzą jak zawsze bladą i zimną, ale z głową podniesioną do góry, z uśmiechem lekceważąco wyniosłym szedł do domu środkiem ulicy, trzymając na widoku swą książkę czerwoną, od której biła łuna.

Przeszedł jak tryumfator dwie ulice „pryncypalne91”, przeprowadzony zdumionymi oczyma żydowskich dzieciaków – ale gdy skręcił w boczną, drugorzędną uliczkę, opuściła go nagle pewność siebie…

Ujrzał idących naprzeciw siebie kilku koleżków z minami groźnymi. Śpiewali chórem „Vacationes cras”, i potrząsali groźnie prętami z łoziny. Dowodził oddziałem Sprężycki.

Tknięty przeczuciem zawrócił i chciał „rejterować”, ale spostrzegł za sobą drugi takiż sam hufiec, śpiewający tęż samą piosnkę i zaopatrzony w tęż samą broń. Na czele drugiego hufca maszerował Kozłowski.

Ślimak zrozumiał, że go wzięto we dwa ognie. Na chwilę stracił przytomność umysłu, ale trwoga i spryt wrodzony przyszły mu naraz z pomocą. Powziął nagle postanowienie i z bystrością szybkobiega czmychnął do sieni najbliższego domu. Liczył na to, że „tyłami”, przez drugą bramę wydostanie się na Rynek.

Niestety! Ten manewr przewidziany był zawczasu przez „nieprzyjaciela”. W sieni czekał już na Ślimaka zapasowy oddziałek, z Piotrusiem Mieszkowskim na czele…

Tam to właśnie, w tej pustce sieni miała się rozegrać stanowcza bitwa, której wynik nie mógł być dla nikogo wątpliwy…

Ślimak został rozciągnięty na ziemi i sromotnie92 obity.

Każdemu uderzeniu pręta towarzyszyły głośno wykrzykiwane sentencje:

– To za długi ozór!

– To za szpiegostwo!

– To za donosicielstwo!

– To za intrygi u inspektora!

Potem nastąpiły przypomnienia:

– Pamiętasz, jak Sprężyckiego pozbawiłeś podstępem prymusostwa? Masz!

– Pamiętasz, jak „wydałeś” Kozła przed inspektorem? Masz!

– Pamiętasz, jak oszczekałeś Mieszka przed księdzem? Masz!

Długa była lista przypomnień – bardzo długa…

Ale nawet i w tym trudnym położeniu Ślimak okazał się wielkim dyplomatą. Choć bity i poniewierany, nie krzyczał, nie płakał, nie wzywał głośno pomocy. Zaciął zęby i tylko jęczał głucho, a czasem, jak wąż, groźnie syczał…

Po skończonej „egzekucji” chłopcy rozbiegli się na wszystkie strony. Niebawem w różnych punktach miasteczka echa zaczęły powtarzać energiczne okrzyki:

– „Na lizusów czas!”… „Pójdziem wszyscy w las!”… „Za nas i za was!”…

Ostatni wynurzył się z ciemnej sieni Ślimak.

Chusteczką otrzepywał starannie swą książkę czerwoną ze złoconymi brzegami, obciągał mundur i spodenki, prostował zgniecione kepi93, szczoteczką włosy przygładzał.

W kilka minut później szedł już do domu sztywny i pewny siebie, z twarzą zimną i pozornie spokojną – ale już bez uśmiechu drwiącego na wąskich wargach, a za to z nienaturalnymi na bladych policzkach rumieńcami.

Jego geniusz dyplomatyczny raz jeszcze się objawił: wymógł bowiem na ojcu, że go ze szkoły P-skiej odebrał i przeniósł od gimnazjum gubernialnego. Zrozumiał, że wśród Kozłowkich, Sprężyckich, Sitkiewiczów, Mieszkowskich miejsca już dlań nie było.

Ślimacki dopiął swego: skończył gimnazjum, potem uniwersytet i – „zrobił karierę”. Dobrze mu się dzieje, humor ma zawsze pogodny – i tylko na wspomnienie o szkole w P. i o którym z tamtejszych kolegów zachmurza się i rozmowę czym prędzej na inny przedmiot skierowywa94

47.racuł (gw.) – popr. forma 3 os. lp cz.przesz.: raczył. [przypis edytorski]
48.wykpisz (daw. reg.) – szyderca. [przypis edytorski]
49.włościański (daw.) – chłopski. [przypis edytorski]
50.sukmana – długie męskie okrycie wierzchnie z sukna lub wełny, dołem rozszerzane, dawniej powszechnie noszone przez chłopów. [przypis edytorski]
51.nobilitacja – nadanie szlachectwa. [przypis edytorski]
52.katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela. [przypis edytorski]
53.bark – dziś popr. forma D. lm: barków. [przypis edytorski]
54. parole (fr.) – słowo. [przypis edytorski]
55.szylkret – masa rogowa otrzymywana ze skorupy żółwia podzwrotnikowego, z której wyrabia się grzebienie, guziki itp. [przypis edytorski]
56.tabakiereczka, zdr. od tabakierka – płaskie pudełko do przechowywania tabaki, tj. sproszkowanego aromatyzowanego tytoniu, używanego dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
57.pronuncjacja (daw. z łac. a. z fr.) – sposób wymawiania, wymowa. [przypis edytorski]
58.dyftong – połączenie dwóch samogłosek, z których jedna nie jest sylabotwórcza, np. au w wyrazie auto. [przypis edytorski]
59.zadawalał – dziś popr. forma 3 os. lp cz.przesz.: zadowalał. [przypis edytorski]
60.Szabasiński – nauczyciel przekręca nazwisko Szabuńskiego tak, aby kojarzyło się z żydowskim świętem, zwanym szabas a. szabat. [przypis edytorski]
61.tabaka – sproszkowany aromatyzowany tytoń, używany dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
62.kałamarz – naczynie na atrament. [przypis edytorski]
63.piasecznica – naczynie na piasek, którym posypywano zapisany atramentem papier, żeby szybciej wysechł. [przypis edytorski]
64.Jupiter tonans (łac., mit. rzym.) – Grzmiący Jowisz; Jowisz to najwyższy z bogów rzymskiego panteonu, pan nieba, grzmotu i gromu. Jego atrybutem był piorun, z tego powodu czczono go pod imieniem Iupiter Fulgur (Ciskający błyskawicę) i Iupiter Tonans (Grzmiący). [przypis edytorski]
65.szkoły powiatowej P-kiej – Wiktor Gomulicki spędził dzieciństwo w Pułtusku i tam chodził do szkoły. Zapewne jednak chciał, aby jego opowiadania o szkole miały charakter bardziej uniwersalny, a nie tylko osobisty, i dlatego zaszyfrował w tekście Pułtuskiej jako P-kiej. [przypis edytorski]
66.siemię lniane – nasiona lnu zwyczajnego, działające na żołądek osłaniająco, łagodnie przeczyszczająco; zawierają duże ilości śluzu i oleju. [przypis edytorski]
67.hydropatia – wodolecznictwo, lecznicze wykorzystywanie fizycznych właściwości zwykłej wody o różnej temperaturze. [przypis edytorski]
68.zabacułem (gw.) – popr. forma 1os. lp cz.przesz.: zabaczyłem; zabaczyć (daw. reg.) – zapomnieć. [przypis edytorski]
69.Was ist denn das? (niem.) – co to jest? [przypis edytorski]
70.oder (niem.) – lub. [przypis edytorski]
71.Name (niem.) – nazwisko. [przypis edytorski]
72.drabka (reg.) – drabina; tu: wóz drabiniasty. [przypis edytorski]
73.katedra – tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
74.świsnąć (pot.) – ukraść. [przypis edytorski]
75.Kato – Katon Starszy, Marcus Porcius Cato, zwany Cenzorem (234–149 p.n.e.), rzymski mąż stanu, mówca i pisarz; zdolny wódz i administrator; obrońca starorzymskich cnót obywatelskich, znany z wielkiej surowości obyczajów i pracowitości. Zaciekły wróg Kartaginy i orędownik jej zniszczenia, doprowadził do wybuchu III wojny punickiej (149–146 p.n.e.); twórca prozy łacińskiej, autor ponad 150 mów, a także m.in. dziejów Rzymu Origines i pracy O gospodarstwie wiejskim. [przypis edytorski]
76.papatacz – ciastko drożdżowe z rodzynkami i cynamonem. [przypis edytorski]
77.fizys (z łac.) – twarz. [przypis edytorski]
78.Rzesza Niemiecka – historyczne określenie państwa niemieckiego; I Rzesza (Stara Rzesza) istniała w latach 962–1806, było to historyczne państwo niemieckie (od 1474 Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego), którego władcy nawiązywali do tradycji starożytnych cesarzy rzymskich; II Rzesza funkcjonowała 1871–1918 i stanowiła federalne, konstytucyjne cesarstwo niemieckie pod panowaniem Hohenzollernów; III Rzeszą nazywane były w propagandzie Niemcy hitlerowskie 1933–45. [przypis edytorski]
79.Otto von Bismarck (1815–1898) hrabia Bismarck-Schönhausen (od 1865), książę (od 1871), prusko-niemiecki mąż stanu. Od 1862 r. premier i minister spraw zagranicznych państwa pruskiego, doprowadził do zjednoczenia Niemiec z królem Prus na czele jako cesarzem niemieckim; w 1871 r. Bismarck został I kanclerzem Rzeszy Niemieckiej. Zręczny dyplomata i inicjator trzech wojen zaborczych, zyskał silną pozycję na arenie międzynarodowej. [przypis edytorski]
80.prawidła – ogólne przepisy obowiązujące w jakiejś dziedzinie, normujące jakieś czynności. [przypis edytorski]
81.palant – gra, w której uczestnicy podzieleni na dwie drużyny podbijają kijem małą piłkę gumową. [przypis edytorski]
82.ekstra, własc. ekstrameta (daw.) – gra w piłkę studentów i żaków, podobna do dzisiejszego baseballu. [przypis edytorski]
83.wieczorek tańcujący (daw.) – wieczorek taneczny, zabawa taneczna. [przypis edytorski]
84.respublika (daw.) – republika. [przypis edytorski]
85.wypukany – tu: wywołany. [przypis edytorski]
86.ferować – orzekać. [przypis edytorski]
87.Vacationes cras (łac.) – jutro wakacje. [przypis edytorski]
88.pręty łozinowe – gałązki, witki, zwłaszcza wierzbowe. [przypis edytorski]
89.fara (daw.) – kościół parafialny. [przypis edytorski]
90.fluksja (daw.) – obrzęk twarzy powstały wskutek procesów zapalnych zębów. [przypis edytorski]
91.pryncypalny (daw., z łac.) – najważniejszy, główny. [przypis edytorski]
92.sromotnie – w sposób przynoszący hańbę, wstyd. [przypis edytorski]
93.kepi – sztywna czapka wojskowa lub uczniowska w kształcie ściętego stożka, z czworokątnym daszkiem. [przypis edytorski]
94.skierowywa – dziś popr. 3os. lp.: skierowuje. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
250 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre