Kitabı oku: «Wspomnienia niebieskiego mundurka», sayfa 3
V. O chłopcu, co sypiał w trumnie
Był to poczciwy, nieco rozlazły wyrostek, z dużą głową i kędzierzawymi włosami, w których tkwiło zawsze pełno drobnych wiórków stolarskich.
Nazywał się Krystek.
Nazwisko, dość niezwykłe, należało jednak w miasteczku do popularnych. Uczynił je takim duży szyld, gdzie na tle zielonym były wymalowane czerwono: szafa, komoda, łóżko, a pod nimi napis: Wojciech Krystek stolaż95.
Tego Wojciecha synem był chłopiec z dużą kędzierzawą głową – również Wojciech.
Koledzy przezwali syna „Wojtek”, a profesor Luceński nie zaniedbał Krystka przefasonować na „Antychrystka”.
Wojtek miał małe zdolności, ale był zawzięty. Zawziął się dostawać dobre stopnie i – dostawał je. Niewiele rozumiał z tego, co się uczy, ale każdą lekcję wykuwał doskonale na pamięć i wypowiadał nauczycielowi jednym tchem, z zamkniętymi do połowy oczyma, – jakby w obawie, żeby jakie niespodziane wrażenie wzrokowe szyków mu nie popsuło.
Za to w zwykłej rozmowie płynnym bynajmniej nie był. Zawadzała mu tu samogłoska „a”, którą wtrącał co kilka słów bez żadnej potrzeby, wymawiając ją przez nos i ponad wszelką miarę przeciągając.
Pytał go kto:
– Wojtek! Pójdziesz na „ciarki96”?
On w głowę się drapał i usta szeroko otwierał.
– A… pójdę! Co nie miałbym… a… pójść!
To, że jego ojciec był prostym robotnikiem, nikogo nie raziło. „Niebieskie mundurki” nie znały różnic stanowych – przynajmniej tam, w tym cichym, dobrym miasteczku, gdzie Sarbiewski swe pierwsze rymy składał, a Skarga i Wujek z kazalnicy przemawiali.
Syn stolarza, syn urzędnika i syn obywatela ziemskiego żyli w szkole na jednych prawach, całowali się i czubili bez żadnych wyróżnień.
Czasem tylko rzemiosło Wojciecha Krystka budziło ciekawość w kolegach jego syna.
– Słuchaj, Wojtek! – zagadywali – to ty wiesz, jak się robi szafę?
– A… wiem.
– Krzesło?
– Też wiem.
– Stół, komodę, łóżko, ławkę?
– Wszystko… a… wiem. Jakbym się uparł, tobym sam… a… każdą rzecz zrobił.
„Arystokraci klasowi”, umiejący zaledwie domki z kart ustawiać, kręcili głowami z podziwu.
– To ci dopiero… – powtarzali, przejęci szacunkiem dla kolegi.
Czasem na przechadzce, gdy znaleźli kilka deszczułek97, przynosili je Krystkowi, a on, zasiadłszy w rowie na kamieniu przydrożnym lub pod drzewem w polu, tłumaczył im metodą poglądową: jak to powstają stoły, łóżka, szafy…
Słuchali wykładu z nadzwyczajnym zajęciem98. To wszystko było dla nich takie nowe! Takie ciekawe!
Krystek miał stały przywilej budzenia w kolegach podziwu. Raz na przykład pokazywał im zrobiony przez siebie „garnitur99” maleńkich, lilipucich mebelków. Pomimo że całość, złożona ze stołu, kanapy, dwóch foteli i sześciu krzeseł mieściła się wygodnie na wierzchu zwykłej uczniowskiej teki, każda sztuka była wykończona jak najdokładniej, mocno sklejona i pokryta błyszczącą politurą.
Koledzy zachwycali się w równym stopniu dziełem i twórcą. W nowym też, ponętnym świetle ukazywało im się – rzemiosło.
– Wiesz, Witek – mówił Dembowski do Sprężyckiego – chciałbym zostać stolarzem…
– Ja też! – wzdychał tamten.
Obaj zaś mieli zamożnych rodziców, którzy pragnęli uczynić swych synów co najmniej – mecenasami.
– Wojtek! – dopytywali „mistrza” koledzy – dla kogoś ty zrobił te śliczności?
– A… dla księdza-stryjka.
– Lubisz go?
– A… lubię! Daje mi na książki, na kajety; szkołę za mnie… a… opłaca.
– Pewnie chce, żebyś został księdzem?
– A… chce.
– I ty zgadzasz się na to?
– A… nie.
– Pewnie wolisz być stolarzem?
– A… broń Boże! Ja wolę… a… „wykierować się” na – aptekarza.
– Pigułki kręcić, lukrecję smażyć, robić pomadę i maść na odciski?
– A… tak.
Koledzy mają nowy powód do dziwienia się.
Kilku chłopców objawiło chęć odwiedzenia Wojtka, a właściwie – jego ojca. Warsztat Wojciecha Krystka ciągnie ich do siebie, wydaje się im czymś nadzwyczajnym. Pragnęliby zobaczyć z bliska heble100, piły, świdry, śrubsztaki101, winkielaki102, piony103, bory104, bankajzy 105– te wszystkie nadzwyczajne narzędzia, o których tyle się nasłuchali od młodego Krystka…
Ale on kręcił głową dwuznacznie.
– A… trudno to będzie. Mój „tatko” nie lubi, jak mu kto w robocie przeszkadza. Czeladnik106 też na gapiów… a… pomstuje…
Nie brzmiało to zachęcająco – na tytuł „gapia” nikt nie chciał zasłużyć. Jednak ciekawość niezaspokojona nie przestawała chłopcom dokuczać.
Jednego dnia Krystek nie przyszedł do szkoły. Nie przyszedł drugiego dnia i trzeciego. Rozeszła się wieść, że jest chory ciężko, może śmiertelnie.
Sprężycki i Kozłowski postanowili odwiedzić kolegę. Za Sprężyckim pociągnął nieodstępny jego towarzysz Dembowski. Do Dembowskiego przyczepił się Sitkiewicz. Sitkiewiczowi narzucił swe towarzystwo Bellon. Nie brakło też Piotrusia Mieczkowskiego, który musiał być wszędzie, gdzie znajdował się Kozioł.
Liczna gromadka pociągnęła wieczorem ku drewnianemu domowi, ozdobionemu zielono-czerwonym znakiem.
Brukowana sień, „na przestrzał”, przepoławiała niewielki dom, oddzielając od siebie dwa mieszkania i dwa warsztaty. Po prawej stronie mieszkał szewc, po lewej stolarz.
Gromadka zatrzymała się w sieni; najśmielszy i najryzykowniejszy Sprężycki przysunął się do drzwi od mieszkania pana Wojciecha Krystka. Panowała tam cisza zupełna – w warsztacie zawieszono już widocznie robotę.
Sprężycki zapukał – ze środka nie odpowiedziano. Nacisnął klamkę – drzwi otworzyły się same. Wszedł zalękniony, bąkając nieśmiało: „dobry wieczór” – na co również nie otrzymał odpowiedzi.
W dużej izbie warsztatowej było prawie ciemno. Światło małej olejnej lampki107 zaledwie pozwalało rozeznać przedmioty. Niedokończone meble, deski oparte o ścianę, szafy z próżnymi, czarnymi wnętrzami, stosy wiórów na środku i po kątach – wszystko tworzyło dziwny, fantastyczny, ponury zamęt.
Sprężycki chciał się cofnąć – ale w jednym kącie poruszyły się nagle wióry – spomiędzy wiórów wybiegło jakby ciężkie, przeciągłe westchnienie…
Lampka jasno to miejsce oświecała – chłopiec zapuścił tam wzrok niespokojny a ciekawy.
W tejże chwili włosy zjeżyły mu się na głowie – krzyknął głośno i wybiegł pędem do sieni.
Pędził tak szybko, że koledzy zdążyć za nim nie mogli. Przytrzymali go dopiero na ulicy, przerażonego, drżącego…
– Gadaj, co się stało?…
– Czemuś „dał nura?”…
– Diabłaś zobaczył, czy co?…
– Dajcie mi pokój108!… – odpowiadał tamten na wszystkie pytania. – Com ja widział… ach! com ja widział!…
– Gadajże, Sprężyk!… Nie bądź głupi!
– Już po naszym Wojtku… ach! Już umarł!… Już w trumnie leży… Ledwie się rusza – i tak jęczy, jęczy!…
Chłopcy skamienieli z przerażenia. Przez kilka chwil stali z otwartymi ustami, nie będąc w stanie przemówić.
Pierwszy oprzytomniał Kozioł. A że był sprytny i trzeźwo patrzył na rzeczy, wystąpił zaraz z uwagą krytyczną:
– Przecież jeżeli umarł, to nie mógł jęczeć…
– Ani ruszać się! – poparł przyjaciela Piotruś.
– Nic nie wiem, nie rozumiem – tłumaczył się Sprężycki – ale zapewniam was, że nie kłamię. Jak ojca kocham, jak Matkę Boską kocham: widziałem Wojtka w trumnie!
Zaczęli wszyscy krzyczeć, sprzeczać się, radzić, ośmielać się nawzajem – wreszcie postanowili jednogłośnie: zawrócić i na własne oczy sprawdzić, co powiedział Sprężycki.
Trzęśli się i zębami szczękali ze strachu – jednak przemogli trwogę, odemknęli drzwi od warsztatu i do środka zajrzeli.
Nie było już żadnej wątpliwości: Wojtek naprawdę leżał w trumnie!
Trumna była duża, szeroka, czarno malowana – on leżał w niej wygodnie, jak w łóżku, łokciem wspierając się na poduszce.
Na widok kolegów poruszył się, głową im skinął przyjaźnie…
Ale ten ruch i to skinienie jeszcze bardziej ich przeraziły. Trzęśli się wszyscy jak galareta i starali umieścić się w ten sposób, żeby choć jedna noga każdego znajdowała się za progiem.
Wreszcie Kozłowski z trudnością wykrztusił:
– Bój się Boga… Wojtek… prawdę gadaj… Umarłeś ty… czy nie?
Na to zaś głos z trumny:
– A… po co miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi… a?… Poczekajcie – wstanę, to wam wszystko… a… opowiem.
I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.
Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturchując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.
Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.
Spotkali się dopiero nazajutrz – w szkole.
Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był – Krystek.
Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennym (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.
Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca. Prosto, jak zawsze, trzymał swą dużą głowę – oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.
Zarzucono go krzykliwymi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.
Stolarczyk przez długi czas nie mógł przyjść do słowa, powtarzając tylko swoje:
– A… a… a…
Dopiero na pauzie, gdy słuchacze przeszkadzać mu nie mogli, mając usta zapchane ciastem, serdelkami i owocami, wszystko im wytłumaczył.
Ojciec Wojtusia miał zawsze na składzie kilka trumien gotowych. Największa z nich i najszersza – tak wielka i szeroka, że dotąd jeszcze żadnego nieboszczyka nie można było do niej „dopasować” – stale służyła chłopcu za łóżko.
Wynikało to z koniecznej potrzeby. Mieszkanie państwa Krystków było bardzo szczupłe. Przy dużej izbie warsztatowej jeden mały pokoik i mniejsza jeszcze kuchenka – to wszystko. A rodzina składała się z ośmiu osób.
Pokoik służył za sypialnię rodzicom i pięciorgu drobnych dzieci. W warsztacie jadano, razem z czeladnikami, obiad i wieczerzę; tu również, po skończonej robocie, Wojtuś odrabiał lekcje i sypiał. A że na łóżko miejsca nie było, więc sypiał – w trumnie.
Jemu wydawało się to zupełnie naturalne i zrozumieć nie mógł, dlaczego dziwią się temu inni.
Ale było już widać przeznaczeniem Wojtusia budzić zawsze podziw wśród kolegów…
VI. Artyści klasowi
Deszcz ze śniegiem, błoto, wiatr…
Nawet na wielką pauzę nikt z klasy nie wychodzi. Jeden tylko odważył się wybiec na dziedziniec, szukając Judkowej z obwarzankami – okazało się przecie, że i jej nawet nie ma na stanowisku.
W klasie mniej hałasu, niżby kto myślał. Wprawdzie kilku chybionych akrobatów skacze przez ławki i usiłuje chodzić na rękach, jeden gra na grzebieniu, dwóch rzuca w siebie papierowymi strzałami – większość jednak zachowuje się spokojnie i przyzwoicie.
Podzielili się na małe gromadki; każda gromadka w poważnym milczeniu przypatruje się czemuś czy komuś.
W pierwszej z brzegu gromadce uwagę kolegów skupia na sobie studencik gładko uczesany z miłą, rumianą, nadzwyczaj spokojną i prawdziwie wypogodzoną twarzą – wypisujący w kajecie ozdobnymi literami tytuł: Zagadnienie VI-te.
Jest to Welinowicz, pierwszy w klasie kaligraf109 – o którym Łypaczewski, nauczyciel kaligrafii, wyrzekł:
– Welinowicza czeka wielka przyszłość. Jeśli nauczy się w dużym B dolny brzuszek czynić wypuklejszym od górnego, może z czasem zajść tam, dokąd ja zaszedłem!
Marzeniem jest kolegów Welinowicza posiadać kajety z „wysztychowanymi” przez niego tytułami. Proszą go o to, jak o łaskę największą. Gdyby chciał swój talent sprzedawać, mógłby zjadać codziennie po tuzinie bułek z zimną pieczenią, po garncu jabłek, gruszek lub śliwek.
Ale on „iskrą Bożą” nie kupczy110, swe mistrzowskie, nadzwyczajnymi „fliglasami” i „wykrętasami” zdobne inicjały wypisuje wyłącznie – przyjaciołom. Toteż wszyscy starają się przyjaźń Welinowicza zdobyć i utrzymać.
Drugie jest trudniejsze jeszcze niż pierwsze. Doświadczył tego na sobie Sprężycki. Jeden z jego najpiękniejszych kajetów w turkusowo-niebieskiej „morowej111” okładce, przekładany kolorową bibułką, wychuchany, wycackany, nosił na pierwszej karcie taki zadziwiający tytuł:
ĆWICZ…..Witolda Sprężyckiego.
Słowo „ćwicz” było wypisane, a raczej wyrysowane i wymalowane tak pięknie, jakby je wyjęto ze wzorów kaligraficznych i rysunkowych. Umieszczone pod nim imię i nazwisko wyglądały nieco skromniej, jednak swym świetnym, perłowym, tuszowo-czarnym „rondem” „ujawniały również rękę – artysty.
Dlaczego Witold Sprężycki miał być „ćwiczony112”? Od kogo pochodził rozkaz w tak surowej, a zarazem tak estetycznej formie wydany?
Wszystko to odnosiło się do pewnego pamiętnego dnia, w którym Sprężycki i Welinowicz, doówczas przyjaciele najserdeczniejsi, poróżnili się ze sobą.
Welinowicz był zajęty właśnie wykonywaniem wspaniałego nagłówka na „Ćwiczeniach polskich” kolegi, i po wysztychowaniu rondem jego nazwiska, kończył piątą literę tytułu – gdy Sprężycki odezwał się nagle, ni stąd, ni zowąd:
– Mickiewicz miewał z kaligrafii same dwójki…
„Artysta”, całkowicie pochłonięty swą pracą, mruknął tylko przez zęby:
– Nie wierzę…
Zapalczywszy od niego kolega Bellon zawołał:
– Bajki! Geniusz musi wszystko robić, a więc i pisać – genialnie!
– Jednak upewniam cię – ciągnął tamten – że Mickiewicz pisał „jak kura pazurem”…
Welinowicz odjął pióro od papieru.
– W takim razie Mickiewicz nie był geniuszem – stanowczo oświadczył.
I zabrał się na powrót do wykończenia swego przepięknego Z.
Sprężycki aż podskoczył z oburzenia.
– Co ty będziesz ubliżał Mickiewiczowi! Ty… „czwarty od końca”!…
Ostatnie wyrażenie odnosiło się do tego, że Welinowicz był czterdziestym trzecim uczniem w klasie, która liczyła wszystkich uczniów czterdziestu sześciu.
Artysta nie był obraźliwy – poprzestał tylko na uwadze:
– Z kaligrafii jestem pierwszy.
– To i cóż! – krzyczał tamten, nie mogąc się uspokoić. – Do kaligrafii nie trzeba wielkiego rozumu! Wszyscy znakomici ludzie pisali brzydko! Za to każdy kancelista „sztychuje” jak sam Łypaczewski!
W gromadce odezwały się śmiechy złośliwe…
Welinowicz przestał rysować. Otarł starannie pióro kawałkiem irchy113, który nosił zawsze przy sobie, schował do kieszeni flaszeczkę z czerwonym atramentem, wstał i odszedł – pozostawiając na ławce kajet z niedokończonym tytułem.
Wszystko to zostało spełnione z pogodnym spokojem i imponującą powagą. Koledzy milczeli, nie wiedząc jak się zachować…
Sprężycki pobiegł za przyjacielem, przepraszając, zapewniając, że nie miał bynajmniej zamiaru ubliżać… Tamten odpowiedział spokojnie, że wcale się nie gniewa, ale… już mu kajetów „opisywać” nie będzie.
Słowa dotrzymał. Żadne późniejsze prośby, umizgi, podarki nie pomogły. Nieszczęsne „Ćwiczenia” pozostać miały na zawsze już z dwuznacznym na pierwszej karcie napisem: „Ćwicz… Witolda Sprężyckiego”.
Druga gromadka skupiła się przy koledze rysującym. Ten budzi większy jeszcze zachwyt, połączony z szacunkiem. Niebieskie mundurki, choć cisną się przejęte ciekawością, czynią to bardzo ostrożnie, aby pracującemu nie przeszkadzać, aby go, broń Boże, nie „trącić”…
Każdy trzyma i podsuwa artyście papier i ołówek, każdy pragnąłby pozyskać choćby mały szkic jego ręki genialnej. Niektórzy przynieśli przygotowane umyślnie w tym celu zeszyty z przytwierdzonymi na jedwabnych wstążeczkach ćwiartkami różnokolorowej bibułki angielskiej.
Ze wszystkich stron słychać nieśmiałe, zająkliwe prośby:
– Wyrysuj mi, kochany Konopko, myśliwego!
– A mnie, mój złociutki – charta!
– A mnie, mój brylantowy – zająca!
Konopka, tęgi, pleczysty wieśniak, nieustannie poświstujący lub podśpiewujący pod nosem melodię znanej piosenki: ”Pojedziemy na łów, na łów”… spełnia ochotnie wszystkie pragnienia. Wyciąga rękę to na prawo, to na lewo, bierze najbliższy papier, zarysowuje go, oddaje, sięga po następny i zaspakaja kolejno każdego kolegę. Po chwili, ten już ma zająca, ten charta, ten myśliwego – wszyscy są zachwyceni – wszyscy też wielbią go, kochają i szanują.
Na nieszczęście urok sympatycznego chłopca słabiej oddziaływa na nauczycieli i wskutek tego na liście klasowej Konopka bardzo blisko sąsiaduje z Welinowiczem. Poza tym, dwaj ci artyści trzymają się z dala od siebie i jeden drugiemu okazuje lekceważenie.
– Cóż to jest kaligrafia! – szydzi rysownik, wargę dolną wysuwając. – Możesz z tym co najwyżej „zajechać” do biura powiatu na „wolnonajemnego” z pensją stu złotych na kwartał!
Kaligraf, uśmiechając się pogodnie, dowodzi:
– Kaligrafia jest podstawą wszystkiego. Na kaligrafii świat stoi. Weźcie któregokolwiek z rysowników, a nie potrafi napisać pięknie nawet dużego A, choć to najłatwiejsza litera w alfabecie. Tymczasem każdy dobry kaligraf, gdy zechce, będzie doskonale piórem rysował…
Aby słowa poprzeć czynem, bierze arkusz papieru i jednym posuwistym „cugiem”, pióra od papieru nie odejmując, wypisuje prześlicznego aniołka w chmurach, z kędzierzawą główką, z rozpostartymi szeroko skrzydłami!…
Koledzy wykrzykują na różne tony: „a!…” „aa!…” „aaa!…”
Konopka zaś z rękoma w kieszeniach, z twarzą zwróconą do okna, poświstuje: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój”…
Jednak sfera pomysłów tego pewnego siebie Konopki nie jest zbyt rozległa. Zając, pies, myśliwy – to wszystko, na co zdobyć się potrafi. Jedynym urozmaiceniem jego „dzieł” są kombinacje tych trzech motywów. Czasem myśliwy idzie w pole szukać zająca, a zając tuż za jego plecami wesoło sobie skacze; to znów pies i zając biegną w przeciwne strony, a myśliwy stoi pośrodku, broń oparł o drzewo i spokojnie pociąga sobie z oplatanej butelki; to wreszcie pies stoi wyprężony i gotowy do skoku, a myśliwy strzela do zająca kulą – przy czym widać tę kulę wylatującą z lufy i zmierzającą po linii matematycznie prostej (artysta wykreśla ją przy ekierce) w biednego szaraka…
Klasa posiada innych jeszcze artystów, w rodzaju niższym cokolwiek, ale za to – praktyczniejszym.
Są to nie tyle artyści, co majsterkowie, w swojej drobnej specjalności niezrównani i niezastąpieni.
Trudno na przykład wyobrazić sobie, co by niebieskie mundurki poczęły i jak by sobie radziły bez kolegi „Hefajstosa114” – tak przezwanego stąd, że jest na podobieństwo bożka owego kulawy.
Los, upośledzając go pod względem nóg, wynagrodził go za to zwiększoną zręcznością ręki. Nikt w klasie nie dorównywa Hefajstosowi w talencie – „temperowania” piór.
W szkole P-skiej stalówki znajdują się pod klątwą – uczniowie są obowiązani pisać wyłącznie piórami gęsimi.
– Strzeżcie się piór stalowych! – powtarza przy każdej sposobności nauczyciel kaligrafii. – One psują rękę i charakter!
Ostrzeżenie groźne… – na szczęście nauczyciel ma na myśli tylko tak zwany „charakter pisma”, czyli samo pismo.
Ponieważ gęsi nie noszą w skrzydłach piór gotowych do pisania, trzeba zatem te pióra przed użyciem poddać operacji, która się zowie „temperowanie”. Mozolna to czynność i wymagająca specjalnego uzdolnienia.
Każdy wprawdzie, kto posiada dobrze wyostrzony scyzoryk i jakie takie pojęcie o narzędziach do pisania, potrafi zastrugać sobie pióro w ten sposób, że umaczane w czernidle115, będzie cieńsze i grubsze kreski na papierze zostawiało – takie jednak pióro służyć może tylko do pospolitszej, brulionowej roboty. Pisać takim piórem „na czysto”, a tym bardziej ozdobnie „kaligrafować” niepodobna.
Hefajstos do zatemperowania jednego pióra używa aż trzech ostrz. Największym, umiarkowanie ostrym, nadaje zwykłemu pióru ogólny, jakby szkicowy kształt pióra do pisania. Średnim, bardzo ostrym, rozcina je częściowo w kierunku długości. Najmniejsze, a zarazem najostrzejsze, służy mu do przycinania „noska”.
Czynność ostatnia jest w równym stopniu trudna i ważna. Od przyciętego tak lub inaczej „noska” zależy: czy pióro ma służyć do cieńszego lub grubszego pisma, do liter pochyłych, „angielskich”, czy też do prostego, okrągłego „ronda”. W ogóle „nosek” stanowi o całej wartości pióra.
Nie można przycinać noska na żadnej sztucznej podkładce. Służy do tego wyłącznie paznokieć wielkiego palca osoby temperującej. Ten paznokieć u Hefajstosa jest zawsze pokryty mnóstwem mniej lub więcej głębokich nacięć i skaleczeń.
Hefajstos nie pracuje wyłącznie dla idei jak Welinowicz i Konopka. Za zdolność swą i usługi każe sobie płacić. Honorarium pobiera stałe: od każdego zatemperowanego pióra – bułka.
Pracuje zwykle podczas wielkiej pauzy, zasiadłszy na wierzchu ławki, przy oknie, otoczony gromadką „klientów” i ciekawych. Zarobione bułki – a zdobywa ich na jednym posiedzeniu pięć, sześć, aż do dziesięciu – chowa do teki, następnie zjada wszystkie do ostatniego okrucha.
Żarłoczność Hefajstosa jest zdumiewająca. Potrafi jeść w każdej porze i wszystko, co mu dadzą. Wygląda zaś jak głodomór. Twarz ma szeroką, kościstą, policzki zapadnięte, usta rażąco szerokie, niedomykające się, z których wyzierają duże, ostre zęby.
Prócz zwykłego temperowania, podejmuje się jeszcze ten majsterek robót wyjątkowych, takich jak „woskowanie” piór i ich „hamburyzowanie”. Te roboty wykonywa116 u siebie w domu – przy pomocy sobie tylko znanych i trzymanych w tajemnicy sposobów. Pobiera za nie zapłatę wysoką, dochodzącą do całej kwarty117 ulęgałek118 lub do trzech groszy w gotówce za sztukę. To też na ten zbytek pozwalać sobie mogą tylko bogatsi i najwybredniejsi.
Tu objaśnić trzeba, że pióra „woskowane” odznaczają się przedziwną miękkością, a zarazem sprężystością, pozwalającą na wykonywanie najsubtelniejszych kaligraficznych „cugów”. Niezrównaną zaś zaletę pióra „hamburyzowanego” stanowi to, że atrament nigdy z niego nie spływa.
Hefajstos zdobywa sobie względy nauczycieli dostarczaniem na katedrę119 – bezinteresownie rozumie się – piór, doskonale temperowanych, woskowanych i „hamburyzowanych”.
Zupełnie odrębną kategorię artystów klasowych przedstawia Olszewski, przezwany, nie wiadomo dlaczego, kataryniarzem.
Olszewski-kataryniarz, chłopiec pod innymi względami upośledzony, asinus asinorum120, potrzebujący sześciu lat na przeciśnięcie się przez pierwsze dwie klasy – jest najlepszym na całą szkołę i w specjalności swej niezrównanym „piłkarzem”.
„Piłkarz” w gwarze szkolnej oznacza człowieka wyrabiającego piłki do grania.
W miasteczku nie ma ani jednego sklepu, w którym można by kupić piłkę gotową. A ponieważ zapotrzebowań na tę rzecz jest bardzo wiele i każdy z niebieskich mundurków, których liczba do 350 dochodzi, prędzej by się obył bez jedzenia, niż bez piłki, więc uczniowie własnym przemysłem i własnymi rękoma ten przedmiot niezbędny przygotowują.
Wszystkich jednak prześcignął na tym polu Olszewski. Ten rudy, piegowaty chłopiec, z dużym zakrzywionym nosem, prowadzi jakby fabrykę piłek, którymi handluje z całą szkołą. Rzec można, że zmonopolizował w swych rękach cały handel piłkowy. Mówią też, że zarabia na tym dużo pieniędzy, które wydaje następnie na jedyną namiętność swoją: hodowlę gołębi.
O piłkach używanych w szkole P-skiej można by książkę napisać. Istnieje pięć głównych typowych ich odmian: parcianka, wyrabiana z wyprutej ze starych pończoch bawełny; przeplata się ją wąską krajką121 i oszywa grubym zgrzebnym płótnem; krowianka, z sierści krowiej przygotowana w ten sposób, że kawałek wosku umieszcza się na grzbiecie krowy, a potem dłonią kręci się go, czyli „kulga” dopóty, aż do wosku przylgnie tyle włosów, że utworzą piłkę, (czynność połączona z niebezpieczeństwem, gdy się natrafi na krowę „ligającą122”); zwijanka vel skrętka, wyrabiana ze starych gumowych czyli „gumulastycznych” kaloszy, które tnie się na długie, jak najcieńsze paski, te zaś paski zwija się następnie w kłębek; rzeczą główną jest skręcenie pasków tak mocno, żeby piłka tworzyła całość prawie jednolitą; dętka czarna, (odróżnić ją należy od dętki białej, będącej u uczniów w pogardzie i pozostawionej wyłącznie dziewczynom), mająca za podstawę także gumę kaloszową, przerabianą jednak odpowiednio rękami fabrykanta – na masę plastyczną; lanka, rodzaj najwyższy, przez poważnych jedynie graczów używany; dla przygotowania jej krają kalosze na drobniutkie kawałeczki, gotują w ukropie i gorące jeszcze zlepiają i zaokrąglają za pomocą kręcenia pomiędzy dłońmi – przy czym trzeba być zawczasu przygotowanym na bolesne oparzenia skóry, na bąble i rany.
Produktem pobocznym, przy fabrykowaniu piłek gumowych otrzymywanym, jest tak zwana „guma strzelająca”. Piękna to rzecz i przez znawców wysoko ceniona. Ale jak trudne, mozolne i… wstrętne jest jej przygotowanie!
Kataryniarz, który usadowił się na ostatniej ławce wśród mało inteligentnego towarzystwa „zjadaczów chleba” (w dosłownym tych słów znaczeniu), po całych godzinach, podobnie jak i oni, porusza szczękami. Ale gdy ci wychowańcy wiejskich zaścianków mocnymi, zdrowymi zębami mielą razowiec, on żuje – kawałek starego kalosza…
Wiele godzin, a nawet i dni poświęcić trzeba na to niemiłe żucie, aby z twardej, śliskiej, skrzypiącej wśród zębów gumy otrzymać wreszcie do czarnego ciasta podobną, która daje się w palcach ugniatać jak wosk.
Małe kulki tego ciasta kupują na wagę złota uczniowie – najmłodsi co prawda. Kupują je do zabawy. Zabawa na tym polega, że kulkę najpierw rozpłaszcza się, na kształt małego naleśnika, następnie brzegi tego naleśnika zlepiają się ze sobą jak najszczelniej, z pozostawieniem w środku pustej, a właściwie: powietrzem wypełnionej przestrzeni. Ta uwięziona kulka powietrza tworzy bąbelek, który, po naciśnięciu palcem, pęka, wydając lekki trzask…
Właśnie dla owego trzasku nazywa się ta guma „strzelającą”.
Kataryniarz, którego kieszenie zawsze są wypchane parciankami, krowiankami, dętkami itp., zawsze również, dla chętnego i gotówką płacącego nabywcy, ma przygotowany, między zębami lub pod językiem – kawałek „strzelającej gumy”.
Z uznaniem dla niebieskich mundurków zaznaczyć należy, że posiadając wśród siebie czterech wymienionych „artystów”, umieją każdemu wymierzać co mu się należy.
Konopkę wielbią, Welinowicza chwalą, Hefajstosa lubią, Kataryniarza zaś płacą i – w oczy mu mówią, że jest „marny geszefciarz123”…