Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 14
IX
Równie jak biedna prządka na wszelki wypadek zwykle przy kądzieli miewa małą niteczkę, do której przywiązać może nową przędzę, tak prości ludzie pewną też mają nić na początek i na dalsze wysnucie swoich listów: – „Jestem zdrów i wesół i radbym o tobie wiedzieć to samo!” – jakkolwiek dalszy ciąg listu niejednokrotnie bywa w sprzeczności z podobnym początkiem. Tak samo zaczynała się także odpowiedź Piotra Wika na pismo Krystyana: reszta zaś brzmiała, jak następuje:
„Kiedyż już raz dasz pokój swoim waryactwom? – pisał. – Nie rozwijajże wszystkich żagli, dopóki jeszcze cały ładunek nie jest na pokładzie! Dobrze uważaj, żebyś nie stracił tej bagateli, którą masz w górnej facjatce! Zresztą jestem twoim dozgonnym i wiernym przyjacielem.
Piotr Wik,właściciel i kapitan statku Łucyi.”
Ręce przyjaciół ostrzejsze zadają ciosy od samych nieprzyjaciół! A w gruncie, alboż Piotr Wik nie miał słuszności? Krystyan nie mógł temu zupełnie zaprzeczyć i czuł się trafionym, lecz niekoniecznie dotkniętym, jak wówczas, gdy go Naomi porzuciła w gniewie, za to, że nie usłuchał na ślepo jej awanturniczych planów. Uczucie własnej godności przebudziło się w nim i mocno ubolewał, że jej nie rzucił pod nogi całych pieniędzy. Teraz przychodziły mu na myśl setne śmiałe odpowiedzi, któremiby zaraz mógł odciąć się. Nazajutrz rano, jak już powiedziano, dom swoich rodziców ujrzał przemieniony w kupę gruzów, a słysząc żale opuszczonej matki, dał jej połowę swych pieniędzy, w nadziei, że je zwróci, skoro albo własną pracą, albo cudzą łaską uzupełni brakującą sumkę; – w tej chwili bo żadnej innej nie miał myśli. Radę przyjmuj od swoich przyjaciół, lecz nigdy nie bierz datku, nigdy, jeśli nie wiesz czy będziesz w stanie zwrócić go! Czuł on głęboko tę prawdę i przypominał sobie, jak często Naomi okazywała się dlań oziębłą i okrutną. – Już jej nie kocham! – zawołał – Wprawdzie jest piękna, ale też to jest wszystko! – a jednak myśli jego obracały się ustawicznie wkoło niej, jednak marzył, jak siedziała przy jego łożu, jak mu podawała rękę, jak raz nawet pocałował ją w oba policzki. Słodkiżto był sen! Połowę pieniędzy, które dostał od Naomi, oddał swojej matce, a ta połowa była łańcuchem, co go gniótł swym ciężarem, i gniótł go tem bardziej, im lepiej rozważał, że matki swojej jednak nie zdołał nim uszczęśliwić.
Z maleńkiem dzieckiem swojem, siedziała ona w biednej stancyi komornika; bogaci krewni jej męża nigdy jej nie lubili, więc teraz jak się wyrażali, klątwa już była zniesiona; dziecko chcieli przyjąć do siebie, lecz ona się z niem rozstać nie chciała, a za to w ubóstwie swojem znosiła zelżywe wyrazy. Niels siedział przy stole i słuchał.
– Toć możesz sobie wziąć na powrót swego krawca! – rzekł; – poleciał sobie ze stoma talarami!
– Dano mu daleko więcej! – rzekła Marya – ale on za to oddał swoję krew i życie!
– Albo on głupi! zawołał Niels. – Nie myśl, że on nie żyje, toć ja go widziałem w przeszłym roku. Przyszedł tu wieczorem do dworu, a ojciec dał mu z jakie tam sto czy pięćdziesiąt talarów, żeby go się tylko ztąd pozbyć! Więc nie masz co po nim beczeć! Jeszcze możesz znowu zostać panią krawcową!
– Wielki Boże! co ty tam chłopcze, gadasz? – przerwała Marya i wstrzymując dech przysłuchiwała się temu, co opowiadał chłopiec. – Z ciebie niegodziwe stworzenie! – zawołała – ani jedno słowo prawdy z ust twoich nie wychodzi! – i zaczęła gorzko płakać.
Do Odensee przybyła kompania sztucznych jeźdzców, udająca się do Kopenhagi. Wszędzie mówiono tylko o pięknych ludziach i o wspaniałych koniach; Krystyan i kilku dylettantów grali w ich orkiestrze.
Naomi była w Odensee wraz ze starą hrabiną; obie były zachwycone. Jedyna dama w tej trupie miała coś tak przyzwoitego, jak się wyrażała hrabina, że wcale jakoś nie żenowało patrzeć na piękne jej członki; stała spokojnie z wspaniałem piórem na kapeluszu i z chorągwią w każdym ręku, gdy tymczasem kary jej ogier zdawał się latać na skrzydłach. Naomi zazdrościła jej tej chwili. Mężczyzni wszyscy tak byli ślicznie zbudowani i tak silni w muszkułach, że najtrudniejsze sztuki wydawały im się igraszką, a jednak mówiono, że jeden był jeszcze pomiędzy niemi znakomitszy: młody, dwudziestoletni Polak, imieniem Władysław. Odwaga jego miała być posuniętą do zuchwalstwa; niedawno powstał z ciężkiej choroby i dlatego nie występował jeszcze publicznie. Wyprowadził jednego z najlepszych koni, a natychmiast powszechna uwaga zwróciła się na tego prawdziwie idealnie pięknego mężczyznę, którego twarz zbladła i ześniedziała skutkiem słabości, ale którego rysy były tak śmiałe i zuchwałe. Czarne brwi podwyższały jeszcze ów wyraz śmiałości, lecz w oczach jego był jakiś niezmierny smętek, może ślady cierpień, z których niedawno co się podniósł. On tedy dla wszystkich najwięcej był zajmującym, chociaż żadnej nie widziano dotąd próby jego sztuki. W samej rzeczy, głos publiczny nie zaniedbał rozsiewać o nim różnych wieści, że jest szlachcicem i że na polowaniu zastrzelił swoją narzeczoną; inni znów utrzymywali, że z powodu pojedynku musiał uciec ze swojej ojczyzny; inni, że kraj swój porzucił przez miłość dla pięknej amazonki i że skutkiem tego bogata jego narzeczona niedawno umarła! Wszystkoto były tylko przypuszczenia, które wieść przedstawiała jako pewność, ale jakkolwiek rzecz się miała, zawsze to niezawodne, że blady, z poważną fizyognomią jeździec był nader zajmującym.
– Tak jest! on chyba był bardzo chorym! – rzekła hrabina. – A jakie dopiero biedny ten człowiek musiał znosić katusze! ja to najlepiej czuję, bo sama wiem, co to znaczy chorować! Okropne musi być życie, nie mieć żadnego domu i jeździć z jednego kraju do drugiego; nawet trochę klejku nie wiem, czy takiemu ugotują!
– Życie bardzo szczęśliwe! – rzekła Naomi. – Mogłabym go zazdrościć tej pannie z powiewającem piórem i rozwiniętemi sztandarami!
– W końcu jednak zawsze połamią ręce albo nogi! – rzekła hrabina – nieszczęśliwe z nich bywają kaleki, jeśli się całkiem na śmierć nie zabiją!
Naomi potrząsła głową i wiele myślała o ładnym jeźdzcu Władysławie. Z Krystyanem nie rozmawiała już od owego wieczora, gdy w gniewie odjechała z oberży; ile więc razy oczy jej spoczęły na jeźdzcu, tyle razy on wzrok swój wlepiał w jej oblicze; Amor et melle et felle est fecundissimus!27 mówi Plautus, a prawda ta zapisaną była w sercu Krystyana.
Naomi i stara hrabina miały swoje miejsca blizko orkiestry; pan Knepus rozmawiał z jaśnie panią, Krystyan także musiał ukłonić się, lecz do Naomi nie przemówił ani słowa. Przedstawienie już blizkie było końca, gdy przez pół wychyliła się do niego. – Jedź z tą trupą jako kapelmistrz! – szepnęła. – Widzisz, teraz masz dobrą sposobność!
– Cóżbym na tem zyskał? – zapytał ponurym głosem, chociaż serce jego już się zmiękczyło i mógłby tej samej chwili uklęknąć przed nią, pocałować ją w rękę i przeprosić za każdą myśl gniewną.
– Przynajmniejbyś to zyskał, żebyś zmienił klimat! – odpowiedziała ozięble i już więcéj nie odezwała się do niego.
Tak jest, klimat, to w hrabiowskim domu główny był temat pomocniczy do wszystkich wyścigów konwersacyjnych. Niechaj poeci i patryoci co chcą mówią o piękności Danii, Naomi jednak powtarzała, że żyjemy w najniegodziwszym klimacie. – Gdyby Niebo wiedziało – mawiała – że nasz podziw przyrody podnieść się zdoła do tak wysokiej potęgi, toby nas niezawodnie, jak ślimaków, utworzyło z chałupami na grzbiecie i jużbyśmy nie potrzebowali owych kapturów, salop i parasoli, które dziś ważną stanowią część naszej osobistości. Rok nasz, tak samo jak w krajach podzwrotnikowych, składa się z pory suchej i dżdżystej, tylko z tą różnicą, że u nas suchą jest zima, bo to mróz u nas suszy, przeciwnie zaś dżdżystą porę nazywamy latem, obdarzającem nas świeżemi woniejącemi kniejami, naszą dumą i nagrodą, albo pięknemi obłokami, nad któremi ludzie nie dosyć się unoszą, gdyż zwykle nie patrzą tak wysoko. We Wrześniu mówimy najczęściej: – toć i teraz jeszcze mogą przyjść piękne dnie letnie! – lecz skoro się nie pojawią, wówczas pocieszamy się tą myślą, że już za późna jest pora, by domagać się jeszcze można stałej pogody. Nawet i to dobre, że deszcz nas nawiedza. – Aby tylko Pan Bóg zesłał nam porządny deszcz, bo inaczej smutnoby wyglądało w polu! – Tę naszę pieśń właściwie narodową śpiewamy zwykle co roku, ile razy ziemia nie stoi pod kałużą. Ludzi takich, którzy dwa lub trzy razy w życiu oszukali swoich bliźnich, słusznie zowiemy złemi ludźmi; lato przeciwnie, które tak fatalnie działa na nasze zdrowie, lato, któremu przez parę nawet dni nie możemy zaufać, bo nie możemy ruszyć się bez domku ślimaczego na grzbiecie, złą jednak porą roku nie nazywa się. Każą nam myśleć o korzyściach rolnika, nie o własnej przyjemności, – ależ i rolnik się nie cieszy, bo jeżeli rok jest rzeczywiście nieurodzajny, on narzeka i słusznie: Mój Boże, w tym roku nic się nie obrodzi! – lecz jeśli żniwa wypadną obfite, to znów wzdycha: Mój ty Boże, w tym roku wszędzie tak pełno zboża! cóż człowiekowi za to wszystko dadzą! – Wiecznie tylko narzeka! Więc nie wolnoż i nam narzekać, którzy mamy upodobanie w piękności przyrody, tak u nas nikłej jak tęcza, a przynajmniej występującej zwykle w tych samych warunkach, bo zawsze z lisią czapką na głowie!
Takie były przekonania Naomi. Stara hrabina mawiała o niej, że ani odrobiny nie ma miłości ojczyzny, a pan Paterman zapewniał, że z jej religią zupełnie jest tak samo; chociaż więc nie mógł bez narażenia się, ogłosić ją wprost samym Antychrystem, to przynajmniej miała zwiastować blizkie jego przyjście. We względzie religijnym sposób widzenia w Naomi nie był ani ascetyczny, ani helleński, ale raczej możnaby ją było uważać za wybiegłą naprzód partyzantkę tak zwanej młodej Germanii; jakkolwiek bowiem nie posiadała głębszego pojęcia o Filozofii, jednak dosyć liznąć jej w dozie niezmiernie homeopatycznej, żeby być podobnym do większej części uczniów tej szkoły, byle tylko być obdarzonym pewną wymową i, jak to mówią, nie dać się nikomu.
Pan Paterman mruczał starą piosnkę: „Zły to sługa Chrystusowy!” a stara hrabina nóciła: „Danio, najpiękniejszy błoniu!”, bo zawsze utrzymywała, że nasz kraj ze wszystkich jest najpiękniejszy, – prawdę mówiąc, bo też żadnego innego nie znała.
– Ja nie jestem poetą chciwym orderu Dannebroga! – mawiała Naomi – nie jestem mówcą patryotycznym, który stara się o pomieszczenie w Życiorysach sławnych Duńczyków, albo w Kalendarzyku politycznym; uznaję to, co jest pięknem, a gdyby się inni zanadto nad niem nie unosili, tobym ja może była nawet zachwyconą! – Mówiła prawdę; więcej może od tamtych podziwiała zielone, woniejące lasy, śmiałe kontury obłoków, ogród i pagórek z kwitnącemi krzakami borówek, ale wiedziała także, że w innych stronach Bożego świata jeszcze bywa piękniej i że nasz klimat właściwie wcale sobie nędzny.
– Powinnaś tam pojechać, gdzieby ci było lepiej! – takie zwykle bywało zakończenie hrabiny do piosnki Naomi o klimacie.
– Ja też bardzo o tem myślę – odpowiadała młoda dziewczyna.
Tak minęło lato 1819 roku; w zimie czekała ich podróż, wprawdzie bardzo mała, bo pobyt zimowy w Kopenhadze. Naomi miała tam ukazać się w szlacheckim domu, spokrewnionym z rodziną hrabiowską, gdzie można było zastać wszystek przepych i zbytek, do którego więc schodzili się naturalnie także literaci i artyści, których dowcip i humor w podobnych towarzystwach najczęściej uważanym bywa za rodzaj publicznej fontanny; zapraszają ich, żeby tryskali przed innemi gośćmi. Naomi cieszyła się głównie z tego duchowego widowiska, nawet szczęśliwą była, że z lazaretu przechodzi do salonu, od kazań pana Patermana do komedyi i opery. Teraz przecie była już damą, sama widziała swoję piękność, pojmowała swój rozum, ale nie przychodziło jej na myśl, że w wysoko arystokratycznym domu mało jej będzie tych dwóch dźwigni, skoro zbywa na najważniejszej, bo na klejnocie szlacheckim.
– Przecie już teraz zacznę żyć! – zawołała – Przecieżem się wyrwała z Bastylii! – Czas pokaże, czyli dla szczęścia jej nie byłoby może lepiej, gdyby choć jeden rok została jeszcze na wsi.
X
Było to wieczorem dnia czwartego Września 1819 roku, gdy pojazd Naomi wjeżdżał do Kopenhagi. Jakież tu było życie, co za ruch na ulicach, podwójnie rażące dla tych, którzy przybywali z prowincyi. Nawet dawniej, kiedy niejednokrotnie już zwiedzała stolicę, nigdy w niej jeszcze nie widziała takiego ożywienia; wszyscy ludzie biegali, jakby krew w gorączce. Pojedyńcze gromady ludu schodziły się na bocznych ulicach; zewsząd pędzili żołnierze, wysyłani z depeszami do letniego zamku królewskiego; wszystko razem dowodziło jakichś niezwykłych wypadków.
Naomi spuściła okienko w karecie i wyjrzała na zgiełkliwe tłumy. Ulica wschodnia, którędy droga ich prowadziła, cała napełniona była ludźmi; wszędzie słychać było dzikie okrzyki, brzęki tłuczonych szyb, nawet tu i owdzie wystrzały. Kareta musiała zjechać na boczną ulicę. Dwie damy w pewnym wieku, które z Fyonii razem z Naomi przyjechały do Kopenhagi, zaledwie już żyły z przestrachu.
– Cóż to jest? – zawołała z powozu Naomi, a w tej chwili latarnia uliczna całą twarz jej oświeciła. Jakiś człowiek z pospólstwa wpatrywał się w nią.
– Ona też należy do rodziny Mojżesza! – rzekł – pewnie to całe gniazdo żydów ucieka od nas co żywo!
– Hep! Hep!28 wrzasnęła rozjuszona zgraja, zbliżająca się szybko do karety; człowiek otworzył drzwiczki i zajrzał w środek, lecz Naomi w pierwszem, chwilowem zamieszaniu, przeciwległemi drzwiczkami wyskoczyła na ulicę. Tyczasem stangret zaciął konie i popędził z miejsca; kilku uzarów z dobytemi szablami wjechało między tłumy, w pośród których stała Naomi. Prędko też zebrała całą przytomność, zwolniła kroku i spuściła welon na twarz, chociaż nie wiedziała o niczem więcej, jak tylko że zebrało się nadzwyczajne zbiegowisko.
– Na miłość Boga, za mną! – szepnął tuż obok niej jakiś nieznajomy mężczyzna, uchwycił ją za rękę i wyciągnął z tłumu do najbliższej sieni.
– Tu już mała woda – rzekł – teraz popłyniemy przez podwórze, a potem panna będziesz bezpieczna, jak w komodzie swojej matki.
– Cóż znaczą te tłumy? – spytała Naomi.
– Dobierają się do krewnych panny! – odpowiedział nieznajomy i wymienił nazwisko rodziny, do której ona zdaniem jego zapewne należała i która cokolwiek była mu znaną. Podwórzem chciał ją następnie poprowadzić do mieszkania tych ludzi.
– Ja nie jestem żydówką! – rzekła Naomi:
– A więc, dalipan, flaga kłamie! – zawołał obcy. – Zresztą, i to prawda! toć widziałem, jak panna wysiadała z pojazdu! Ja się nazywam Piotr Wik, a okręt mój stoi w nowym porcie. Możesz mi się pani powierzyć bez obawy!
Naomi uśmiechnęła się. – Jużeśmy raz – rzekła – podróżowali z sobą z Szwecyi po lodzie.
– Ach prawda! oj! i wtenczas belek nie było pod wodą! – Więc witali się jako starzy i dobrzy znajomi.
Nazwała mu miejsce, gdzie na nią czekano i poszli jedną z mniejszych uliczek bocznych.
Dobre czasy dla szklarzy! – rzekł Piotr Wik – Tłuką szyby nietylko u samych żydów. Najlepiej tym, co mieszkają na facyatkach, więc i ja tam mam moje kobiety, bom ich przywiózł aż dwie dla obejrzenia miasta, skoroć tu kilka dni zostanę. Chłopca wzięły z sobą; jaki on wyrosł duży, a jak już teraz ładnie rzępoli na skrzypcach! Ot tam na górze wszyscy siedzą! – i wskazał na jednę z oficyn obocznego domku.
– Czy to dziś w wieczór zaczęły się te rozruchy? – spytała Naomi.
– Tak jest! ale nie tak prędko ustaną. W Hamburgu rozpoczęli taniec, a ztamtąd jak ognik przeszedł do nas; teraz mówią, że w porcie stoją dwa okręty z żydami, którzy tutaj niby chcą osiąść w mieście. Wszystko to kłamstwo, lecz jednak ludzie wierzą!
Kiedy jeszcze z sobą mówili, tłum ludzi z poblizkiego placu hurmem wpadł na uliczkę, gdzie się właśnie znajdowali i zatarasował im drogę. Piotr Wik przez chwilę stanął wątpliwy co czynić, – aż nakoniec usłyszał biegającą, za sobą zgraję chłopców. Tuż obok leciały szyby.
Mnie się zdaje – rzekł – żeśmy z deszczu wpadli pod rynnę, z popiołu w sam środek ognia!
– Ależ jednak musimy wydobyć się! – zawołała Naomi.
– Tak jest, bylebyśmy kamieniem nie dostali po karku – odpowiedział Piotr Wik. —
– Mnie się zdaje, że nie wszystkie kamienie lecą z ulic. Toć tak wygodnie rzucać także kamykiem z okienka sąsiada; te burze lądowe daleko bywają gorsze od morskich! Mnie się zdaje, że najlepiej byłoby, gdybyś jaśnie panna na ten raz kontentowała się towarzystwem moich kobiet, a jabym tymczasem wystarał się o najęcie karety.
Tłok ze wszystkich stron zwiększał się, gdyż małe zaułki, łączące główną ulicę z tą, przez którą właśnie przechodzili, były jakby kanałami dla ściągnięcia rosnącego tłumu.
– Gdybyś jaśnie panna chciała przytrzymać mnie za połę od surduta – rzekł Piotr Wik – to jabym posłużył za latarkę! – i weszli na ciemne, wązkie schody. Zastukał do drzwi, a głos kobiecy zapytał go, ktoby tam przyszedł. – To ja, ty gąsko! – odpowiedział Piotr Wik i weszli do małej izdebki.
Łucya stała ze świecą w ręku, a matka jej, w ubiorze na wpół wieśniaczym, razem z gospodynią i Krystyanem siedziała przy skromnej wieczerzy.
– Zetrzyj kurz z krzesełka dla jaśnie panny! rzekł Piotr Wik, – teraz pójdę po statek! – i wybiegł znowu z pokoju, gdzie wzajemne zadziwienie z obu stron było jednakowo silne. Wszyscy troje tymczasem powstali, lecz jeszcze nie wymówili ani słowa.
Naomi przeprosiła za subjekcyą i opowiedziała całę swoję przygodę, poczem dopiero i tamci stali się nieco rozmowniejsi.
Wszyscy bali się fatalnego rozruchu, głównie zaś Łucya, która pierwszy raz była w Kopenhadze, i która tak długo już cieszyła się na spodziewany pobyt w tej wspaniałej stolicy. Wdowa, u której mieszkały, była starą przyjaciółką matki Łucyi, bo kiedyś podobno w młodości razem służyły we dworze. Piotr Wik zabrał je z sobą, a zarazem i Krystyana, gdyż cały jego pobyt w mieście miał trwać najwięcej dwa tygodnie, – jedna zaś połowa tego czasu już minęła.
Tak jak Paryż w dniach lipcowych mógł się wydawać spokojnemu mieszkańcowi północy, tak wydała się potulnym przybylcom z prowincyi wzburzona Kopenhaga; ale jednak, ileż tu nagromadzonego przepychu i bogactwa, – wiedzieli nawet, że im to wystarczyć potrafi na przedmiot do rozmowy na całą resztę życia. Stajnie królewskie z filarami marmurowemi i sklepionym sufitem daleko były wyższe od wszystkich znanych im kościółków wiejskich; giełda ze wszystkiemi sklepami, które wyraźnie tworzyły dwie ulice, była jakby małem miasteczkiem pod dachem. Widzieli całą rodzinę królewską płynącą przy odgłosie muzyki przez kanały do portu Frederiksberg; byli na okręcie liniowym, tak ogromnym i tak strasznym, że dopiero zobaczywszy go, można sobie było wyobrazić Arkę Noego, gdzie chowały się wszystkie gatunki zwierząt ziemskich.
O tem wszystkiem dowiedziała się Naomi przez pewien rodzaj duetu opowiadawczego pomiędzy matką a córką, – matka jednakże miała pierwszy głos, przerywany jedynie pojedyńczemi okrzykami ulicznemi, lub tententem końskich kopyt w czasie przejazdu patroli; wówczas bowiem przeżegnywała się i ledwie donośnym głosem wybąkła: – Jezu Chryste! zlituj się nad nami! – Łucya nie mogła się wcale napatrzyć Naomi, o której Krystyan tyle jej opowiedział.
Blizko godzina minęła, a Piotr Wik ciągle jeszcze nie wracał: pewnie trudno musiało być o powóz. Na ulicy wszystko już zdawało się spokojnem, a tu jeszcze czekano napróżno. Każdy turkot pojazdu zapowiadał im powrót zacnego kapitana, lecz wszystkie pojazdy przejeżdżały mimo. Nadaremnie też rozpoczynały nową rozmowę; jakoś nie szło, bo wszyscy mieli oczy niespokojnie wlepione we drzwi od sieni, któremi Piotr Wik miał wrócić, a nie wracał. Naomi czuła się nieswoją w małym ciasnym pokoju, pomiędzy obcemi ludźmi.
Stróż nocny zagrzechotał jedenastą, a oni jeszcze siedzieli samotnie.
– O Boże! westchnęła Łucya – aby go tylko nie zabili! alboż to trudno w takim zgiełku niewinnemu oberwać za winnego!
– Toć oni strzelają tylko prochem! – zawołała Naomi. – Zresztą ja się już nie boję i rada pójdę do domu, aby mnie tylko Krystyan odprowadził.
– Nie! nie! – zawołały tamte kobiety – to być nie może! jeszcze trzeba poczekać.
Gospodyni dla przepędzenia czasu przyniosła talię kart.
– Ale żeby też Krystyan zeszedł na dół i wyjrzał za nim! – rzekła Naomi. On był gotów i przyrzekł, że nie długo powróci.
– Na miłość Boską! tylko bądź ostróżnym – rzekła Łucya. – O! ja się tak boję o niego!
– Toć on dorosły mężczyzna! – odpowiedziała Naomi – a jeśli się nie mylę, on daleko od sieni nie odejdzie. – Rzeczywiście jednak tak nie było.
Teraz kobiety były same.
– Słyszycie! – zawołała Łucya – już znowu stróż nocny grzechocze. Ach! jak to straszno w takiem dużem mieście! A ludzie mieszkają tak wysoko; jedna familia wyżej od drugiej! Dałby Pan Bóg, żebyśmy już tylko byli znowu w domu!
– Ależ tam tak nudno! – rzekła Naomi.
– O nie! – odpowiedziała Łucya. – W lecie, aby tylko pogoda, zawsze się jest na świeżem powietrzu, a w zimie zawsze jest nad czem dłubać. Aż mi tęskno teraz do dachu sąsiada i do krzywych jego okien, na które przez tyle lat nieprzerwanie patrzyłam z mej facyatki; – tak jest, aż mi tęskno, bo tam niczego się nie boję, jak tutaj. Wprawdzie tu z samego początku wszystko mnie bawiło, cały ten przepych, te bogactwa, – ale nawet, gdym to oglądała, doznawałam jakiegoś uczucia przykrego, że samemi tylko obcemi ludźmi jestem otoczona, że mnie żaden z nich nie zna, a ja dla nich wszystkich jestem zarówno obojętną. Dziwna to myśl, ale jednak prawdziwa!
Krystyan tymczasem był na ulicy. Chwilowo wszystko ucichło; drzwi i bramy na rozkaz władzy były pozamykane, lecz przez okna wszędzie widać było światła, – znak, że jeszcze się ludzie nie pokładli. Każdy dom zdawał się niemym lunatykiem, w którego wnętrzu poruszało się całe życie myśli. Na sali tylko, gdzie pospólstwo hula nocami i tańczy, dziś już było ciemno; żaden promień światła nie wychodził na ulicę przez wyrznięte w kształcie serca otwory w okienicach. Krystyan wspomniał matkę Małgorzatę. Piotra Wika nigdzie nie dojrzał, a u znajomego mu doróżkarza wszystko było zamknięte; nikt nawet nie otworzył, gdy zastukał do bramy. Smutna to więc była odpowiedź, z którą wrócił do czekających.
Naomi uchwyciła całe położenie ze strony romantycznej, jakoż jedyna to była strona cokolwiek znośniejsza. Łucya o mało co nie rozpłakała się.
– Jeżeli wujo nie wróci do dwunastej – rzekła – to zmiłuj się Boże, ale pewnie jakieś będzie nieszczęście!
– Pan Bóg dobry i łaskawy! – odpowiedziała jej matka i rozłożyła karty, żeby też zobaczyć, co one powiedzą.
– O matko! – zawołała Łucya – rzuć karty! mnie się zdaje, że to jakby bluźnierstwo, w taki dzień jak dzisiaj siedzieć nad kartami!
Już było trzy kwadranse na dwunastą; kobiety liczyły każde uderzenie zegaru. Tak samo jak ludzie na okręcie Kolumba, i one naznaczyły sobie pewien czas, po którym wszystka nadzieja już miała być straconą; tylko że tamci oznaczyli dzień, a one godzinę, bo dwunastą.
Tymczasem poczciwy Piotr Wik także liczył kwadranse, a nawet już przed dwiema godzinami; teraz poddał się pod nieuchronną konieczność, bo i zresztą znajdował się w licznem towarzystwie, do którego jednak pod żadnym względem nie można było zastosować słów Goethego:
«Dobrą kompanię widziałem, co zwykle się dobrą nazywa
Gdy w niej treści nie znajdziesz na żaden najmniejszy poemat.»
W samej rzeczy, trudno było towarzystwo to nazwać dobrem, lecz natomiast tem przydatniejszem być mogło dla poety, zwłaszcza romantycznego, gdyż składało się z pewnego rodzaju charakterów mieszanych, – jednem słowem, było to takie towarzystwo, jakie w czasie nocnych rozruchów policya zwykle zbiera na bruku. Wszyscy zgromadzeni tu byli w dużej przestronnej sali, we dnie zwykle używanej do inkwizycyi; przez okienko nade drzwiami zachodziło do niej słabe światełko. Kilkadziesiąt ludzi ujętych tego wieczoru jako wichrzyciele spokojności publicznej, siedziało lub leżało w najrozmaitszych grupach.
– Prawo idzie swoim biegiem! – rzekł Piotr Wik. – Wprawdzie była to mała pomyłka, że i mnie tutaj zamknięto! ale cóż na to poradzić? Jutro wszystko się wyjaśni! – Pomyślał o swoich kobietach, o Krystyanie i o Naomi, która czekała powozu! – Będzie ona musiała długo czekać! – Toć on dosyć wyraźnie powiedział wszystko uzarom, którzy schwycili go w tłumie, ale tym panom tak strasznie było pilno! Ani go słuchać nie chcieli! tak samo i wachmistrz nic nie zważał na jego gadanie! Ot! i wsadzili go do kozy i zasunęli na dwa rygle. Nie było co robić, chyba położyć się i przespać tę jednę noc; – jutro był pewien, że sobie wnet papiery wyklaruje.
Kiedy zegar wieżowy wybił dwunastą, Piotr Wik już spał snem spokojnym, gdy tymczasem w domu u niego już byli przekonani, że go spotkało jakie wielkie nieszczęście. Cóż tu było robić? Naomi pierwsza poddała się konieczności; oparła więc głowę o poręcz fotelu, a zmęczona podróżą wnet zasnęła. Wtenczas dopiero Łucya zaczęła rzewnie płakać, aż dopóki i jej sen nie zmorzył; – ale jej się nie śniło, jak Naomi, o dniach pogody w Fionii, o kurhanach rycerzy i o płynących w powietrzu obłokach, – jej się śniło o niespokojnem morzu, które przebyła, o niespokojnem mieście, w którem bawi, więc oddech jej był ciężki, a pierś jej podnosiła się, jakby w chorobie. Cicha, łagodna dziewczyna we śnie zdawała się obrazem namiętności, gdy tymczasem gwałtowna Naomi wydawała się stworzeniem pełnem słodyczy i spokoju. Krystyan przyglądał się jednej i drugiej. Niespokojne sny, które siłą galwaniczną działały na Łucyę, przypomniały mu owę noc przy źródle; – obawiał się o nią, czyli przez sen nie powróci czasem do owego dawniejszego stanu obłąkania. Aż przykro mu było patrzeć na nią.
Mimowolnie stanął tuż przy Naomi i w nią wlepiał swój wzrok, aż dopóki krew jego nie przeszła ogniem; jakiś gwałtowny instynkt, jakieś niepohamowane uczucia ciągnęły go, żeby usta swoje do jej ust przycisnąć. Przyglądając się jej, napoił się silnym jadem miłości. Ona siedziała niewzruszona; piękna głowa Meduzy nie przemieniła go w kamień, lecz owszem rozmiękczyła jego serce, gdy tymczasem Łucya przejmowała go przestrachem.
Świeca dopalała się, lecz on tego nie dostrzegł, aż dopiero gdy przed samem zgaśnięciem płomień na chwilkę mocniej się rozniecił.