Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 17

Yazı tipi:

XIII

– Uciekam ztąd! – rzekła Naomi do Józefiny, owej amazonki z powiewającem piórem i różnokolorowemi chorągwiami. – Uciekam! choćby na śmierć, aby nie tutaj życie!

Józefina rozśmiała się. – Dziś przed południem pojedziemy razem do Josephsdorf i Kloster-Neuburg, tylko we dwie, bo małym kabryoletem, z zaprzęgniętym doń wartkonogim Rolandem. Już dla twojej miłości wystawię się nawet na obmowę, że sama wyjeżdżam z małym, ognistym dżokejem! Ty znowu nabierzesz humoru, Władysław pocałuje cię tam, gdzie dotknęła cię jego szpicrózga i tak znowu nastąpi zgoda.

– Nigdy! – rzekła Naomi.

– A więc i skrucha nie pomoże! – rzekła Józefina z uśmiechem – ej! to będzie jeszcze weselej!

– Wystaraj mi się potajemnie o paszport! – prosiła Naomi – do Węgier albo do Bawaryi, gdzie chcesz! abym tylko ztąd się mogła wydobyć! abym tylko na niego nie patrzyła!

– Najprzód cokolwiek się przejedziemy! – odpowiedziała Józefina. – Skosztujemy czekolady w Josephsdorf i z gór będziemy patrzyć, czy dolina Dunaju nie nakłoni cię, żebyś została z nami. W każdym razie nie śpiesz się! Nigdy nie stawiaj zbyt dużych kroków, z któremi zresztą kobietom wcale nie do twarzy!

– Nie po raz pierwszy to napoił serce moje trucizną! – rzekła Naomi. – W Cieplicach, we dwa tygodnie po moim wyjeździe z domu, jużem go znała jak otwartą książkę, jakkolwiek wtenczas jeszcze był mądrym i przezornym. Moje postanowienie jest niezmienne!

Kabryolet zajechał, a obie kobiety puściły się w drogę. W długich alejach na przedmieściu spotkały dużo jadących powozami i konno; młodzi panicze kłaniali się Józefinie, damy uśmiechały się do Naomi. Droga ich prowadziła pod górę, z której obszerny był widok na uroczą dolinę Dunaju.

– Patrzno! – zawołała Józefina – jak się pysznie wydają te wszystkie aleje między przedmieściami a miastem. Wieża Św. Szczepana śmiało sterczy nad innemi budynkami, a tu oto widzisz Dunaj z rozkosznemi, zielono ocienionemi wysepkami. Tamte niebieskie góry już należą do Węgier! Już to co prawda, ale trzeba przyznać, że Austrya nierównie piękniejszą jest od Danii!

– Jedna podobna do drugiej! – rzekła Naomi. – W Jütlandyi mamy góry równie wysokie, a mały Bełt i Sund daleko są wspanialsze od Dunaju! Jednę tylko znam zaletę Wiednia przed Kopenhagą, tojest, że powietrze tu łagodniejsze i że Włochy bliżej położone!

– Finlandczyk tęskni za swemi bagnami, a Eskimos za swoim śniegiem! – rzekła śmiejąc się Józefina.

– Ja nie tęsknię za Danią! Nigdy tam już nie wrócę! ale też i tu nie zostanę! Jestem wolną kobietą, nie jestem poddaną austryacką, więc muszą mi pozwolić wyjechać!

– Ależ Władysław będzie przeszkadzał! – odpowiedziała tamta – przeszkodzi choćby tylko dlatego, żeby ciebie udręczył, gdy go napadnie taki humor.

Rozmowę ich przerwał grabarz miasteczka, ofiarując się pokazać im kościół; w piwnicach, jak twierdził, miały być trupy przeszło stuletnie, tak dobrze zachowane, jak gdyby wczoraj dopiero pochowane.

– Wolelibyśmy widzieć żyjących! – rzekła Józefina.

– Ale tam naprawdę bardzo ładne osobliwości – zapewniał stary – a nie ma jeszcze godziny, jak tu w środku był jakiś wielki pan z Polski, który wszystko znalazł niezmiernie ciekawem i zapisał w swoim pugilaresie. – Wprawdzie potem pugilares ten przez zapomnienie pozostał w zakrystyi, ale staruszek jeszcze w tym samym dniu chciał go oddać na policyą, gdzie panowie urzędnicy znają wszystkich cudzoziemców, tak iż zguba niezawodnie znów trafiłaby do swego polskiego właściciela. Józefina wzięła pugilares do ręki.

Pismo w nim było duńskie, a zdawało się Naomi znajome; chciwie przerzucała kartki i czytała w nim. Wiele notatek niekoniecznie musiało być przeznaczonych dla byle którego czytelnika.

– Ten pan chyba z Danii? – zapytała Naomi.

– Od króla duńskiego! – rzekł stary – Pamiętam go dobrze z kongresu, włosy miał siwe, a był grzeczny i uprzejmy, jak nasz cesarz Franciszek. – Stary stał się rozmowniejszym, lecz Naomi nie słuchała go, tylko z wzrastającem coraz zajęciem czytała notatki, ciągle to rumieniąc, to uśmiechając się.

– Przed godziną był tu ten pan, o którym mówicie? – spytała znowu.

– Tak jest, może będzie godzina! Nie wiem, w którą stronę ztąd się udał, ale mnie się zdaje, że do miasta.

– Obejrzmy kościół! – rzekła Naomi, jakoż weszli do niego, lecz wypytywała się więcej o obcego pana, aniżeli o przedmioty, które jej pokazywano, a pugilares jego zdawał się więcej zajmować jej uwagę, aniżeli historyczne objaśnienia, które jej dawał grabarz o dobrze zachowanych trupach.

Znowu wsiadły do małego kabryoletu, a wartkonogi Roland z podniesioną głową poniósł je szybko do klasztoru, którego wysoka kopuła z cesarską koroną, na wierzchu wybornie wyglądała na niebieskiem tle powietrza.

Obie weszły do sklepionego korytarza klasztornego. Tu stał jakiś obcy. Naomi zadrżała: jego najmniej ze wszystkich byłaby chciała spotkać. Tak jest, on to, on sam, którego bytność zwiastował już pugilares; nie omyliła się: był to hrabia, ten, którego nazywała swoim ojcem.

Ukłonił się im i mimochodem przemówił kilka słów do Józefiny; Naomi poszła dalej, nim jej się jeszcze bliżej zdołał przypatrzeć.

– Tu nie tak pięknie i nie tak wspaniale, jak w klasztorze Mölken! – rzekła Józefina – ale jednak lubię ten stary budynek, drogi mi jeszcze z czasów mego dzieciństwa! Jakże często biegłam ztąd do Leopoldschloss; tam na górze, z tego okna, jak niesie podanie, wiał welon księżnej i zaczepił się o krzaczek głogu, który w tem samem stał miejscu, gdzie teraz stoi klasztor!

– Nie mam dziś wcale głowy do twoich historyi! – rzekła Naomi drżącym głosem. – Chodź! ale prędko! prędko! tu nie możemy pozostać. Tamten pan jest moim krewnym! – i śpiesznie pociągnęła Józefinę do kabryoletu, który czekał na dworze. Już właśnie miały wsiadać, kiedy hrabia wyszedł z kościoła.

– Za pozwoleniem! – rzekł – podobno klasztor ma być sławny dla swych piwnic, w których znajduje się beczka, jedna z największych osobliwości całej okolicy!

– I ja o niej słyszałam – odpowiedziała Józefina – alem jej nigdy jeszcze nie widziała.

– Tu jest beczka, jaśnie panie! – zawołał tuż za niemi stojący w otwartych drzwiach bednarz, który wraz z kilkoma czeladzi zajęty był pobijaniem brakujących obręczy.

– Czy państwo nie mielibyście ochoty obejrzeć? – zapytał hrabia.

Józefina zaambarasowana spojrzała na Naomi, która prędko znów odzyskała przytomność i ukłoniwszy się hrabiemu, wraz z towarzyszką weszła do warsztatu bednarza. Warsztat ten składał się z dużego, murowanego sklepienia, a w nim pełno porozrzucanych różnego kalibru beczek do wina, nad któremi wszakże królowała jedna, owa duża beczka mieszcząca w sobie tysiąc cztery wiader. Za pomocą drabinki można się dostać na wierzch, a dziura od czopu tak jest wielka, że każdy może przez nią bezpiecznie wejść w sam środek, gdzie dosyć jest miejsca na wygodne pomieszczenie czterech par do kontredansa.

– Właśnieśmy ją teraz oczyścili! – rzekł bednarz. – Niechże państwo pozwolą wejść, bo to dopiero najciekawsze.

Naomi szybkim ruchem z drabinki wskoczyła w beczkę, a za nią poszedł hrabia, który zaczynał przypatrywać się jej wzrokiem przenikliwym, bo sposób jej wejścia na schody zdradzał płeć, do której należała. Józefina wsadziła tylko głowę do fasy, która zdawała się całą izbą37, – ale Naomi zatańczyła solo w tej oryginalnej sali, choć hrabia patrzył na nią, a myśli jej bujały gdzieś daleko.

Wnet wsiadła znów z Józefiną do lekkiego kabryoletu, który ruszył z miejsca.

– Czy znacie te dwie osoby? – spytał hrabia bednarza, który potrząsł głową.

– To sztuczni jeźdzcy z Prateru – rzekł jeden z czeladników – panna Józefina z małym dżokejem. Ona wybornie umie jeździć i piękne pokazuje sztuki, ale on nie wiele wart; – widać, że nie musiał się tego uczyć od dzieciństwa.

Lekki kabryolecik pojechał drogą prowadzącą na dół, wzdłuż Dunaju.

– Uciekam i chcę uciekać! – zawołała Naomi. – Wszakże masz krewnych w Monachium, Józefino! daj mi list do nich, mam jeszcze kilka kosztowności, tak że w pierwszym tygodniu nie będę jeszcze potrzebowała żebrać, a przez jeden tydzień stać się może wiele rzeczy.

Całe już foliały pozapisywano o miłości, wszystkie jej odcienia wyśpiewano, ale o nienawiści mniej daleko rozprawiają nam, a jednak równie jest obfitą, równie silną jak tamta. Szatańską to jest rozkoszą, zawsze jednak rozkoszą, jeśli nienawidzieć, gorąco nienawidzieć można tego, który złośliwie zdeptał najlepsze nasze uczucia, najniewinniejsze przyjemności. Wszyscy ludzie znają nienawiść; jest to owad namoczek, który żyje w ciepłej krwi człowieka.

Naomi była obrażona, i jak w balecie Sylfida przy pierwszym uścisku zmysłowym traci skrzydła duchowe i umiera, tak u niej pierwsze rubaszne obejście zabiło stanowczo miłość; było to jakby wino w puharze Tantala, z którego gdy jedna kropla rozleje się, całe zaraz ucieka, a puhar wypróżnia się do dna.

– Tak się czułam wyższą nad wszystkie inne kobiety! – myślała Naomi – a zniżyłam się do syna cygańskiego, którego szlachectwo zasadza się jedynie na fałszywej igraszce natury w kształtach jego ciała. Teraz to ciało jego sprawia mi obrzydzenie, jak skóra zjadliwego węża!

– Tyś więcej mężczyzną, niż kobietą! – rzekła Józefina.

– Więc łatwiej mi też będzie poradzić sobie na świecie! – odpowiedziała Naomi. – Władysław zapewne sądzi, żem taka jak inne, co przez trzy lub cztery dni chodzą z sercem przepełnionem nienawiścią, a później zmiękczą się i przebaczą. Ja nigdy nie przebaczę! Mamy przysłowie w Danii, dające się wszędzie zastosować: jedno nieszczęście nigdy nie przychodzi samo. Dziś spotkałam mojego ojca, z nim to rozmawiałyśmy w Kloster-Neuburg, – czy mnie czasem nie poznał? Zawszem gardziła synem marnotrawnym, nie dlatego że jadał z trzodą chlewną, ale za to, że powrócił do domu! pewnie wiedział, że ojciec jego słabym jest człowiekiem. Przyjąć łaskę albo dobrodziejstwo, nie jestże to tak samo, co brać wynagrodzenie za przyszłe jakieś obelgi? Czy myślisz, że świat byłby w stanie aby jednego wskazać dobroczyńcę, któryby na zasadzie swego dobrodziejstwa nigdy nie zranił, ani nie lekceważył obdarowanego? O! stokroć lepiej zginąć! Uciekam ztąd! uciekam! Władysław jest obcym dla mnie, jak ów pocztylion, który mnie z jednej stacyi zawiózł na drugą; słabość moja dla niego była snem, niedorzecznym snem przez drogę w dyliżansie.

„Policya Wiedeńska zna każdego cudzoziemca,” powiedział grabarz w Josephsdorf i dlatego pugilares zapomniany przez hrabiego w zakrystyi oddał do Ratusza, jakoż przed wieczorem jeszcze doszedł rąk swojego właściciela. Policya zna każdego cudzoziemca, więc i hrabia przy tej sposobności zaraz dowiedział się, że przy towarzystwie sztucznych jeźdzców w Praterze jest młody jego ziomek, imieniem Krystyan, zbudowany delikatnie, kształtów niemal kobiecych, i zwany zwykle małym dżokejem, – ale jednak policya nic o tem nie wspomniała, że w istocie ten Krystyan jest dziewczyną. Hrabia postanowił tegoż wieczora pójść do cyrku.

Przedstawienie zaczęło się: Józefina pędziła na koniu, a powiewające chorągwie trzymała w rękach, – pajac ze swoją babką na plecach przewracał koziołki, – a Władysław w kostiumie greckim, w bogatej, ciemno-atłasowej sukni, z wysokim fezem na dumnej głowie, w samej rzeczy wyglądał majestatycznie. Czarne jego oczy iskrzyły się pod ciemnemi, długiemi rzęsami; naokoło ust starorzymskiego kroju igrał szyderczy ów uśmiech, który głównie był w nim charakterystyczny. Żaden gladiator w arenie nie posiadał piękności bardziej męzkiej. Zagrzmiały oklaski, lecz dla niego była to rzecz zwyczajna, jak muzyka, podług której przebiegał szranki cyrku. W myślach jego był ów jad, który objawiał się w uśmiechu ust, wiedział bowiem, że Naomi, którą widział na początku przedstawienia, odjeżdża w czasie reprezentacyi, – wiedział, że otrzymała paszport do Monachium. Ona była najpierwszą kobietą, która w taki sposób poważyła się stawiać jemu opór. Potrzeba mu było zemsty! potrzebował ją dręczyć, a to do wykonania zdawało się nietrudne. Niezawodnie w tej chwili extrapocztą albo konno jechała traktem do Linz, lecz tegoż wieczoru i dyliżans odchodził tą drogą, a miejsce dla niego już było zamówione. Chciał ją tedy doścignąć, spotkać się z nią, a jakkolwiek wątpił, czy mu się uda skłonić ją do powrotu, jednak od niego wyłącznie zależało, przy takiem spotkaniu wyrządzić jej sceny najprzykrzejsze, bo ona była kobietą, a paszport jej brzmiał na mężczyznę, co oczywiście dostatecznym już byłoby powodem do kompromitacyi. Dlatego więc uśmiechał się Władysław jeszcze zuchwalej i wysoko podskoczył w powietrze na pędzącym biegunie, który doskonale znał swego jeźdzca, zwłaszcza że oklaski do większych jeszcze podniecały go wysileń.

Hrabia siedział tuż przy baryerze i na chwilę zapomniał o tej, której napróżno szukały jego oczy, a razem z innemi huczne bił brawo, gdy Władysław opuszczał arenę.

W dziedzińcu pocztowym dyliżans już był zaprzężony; passażerowie wsiedli. Jeden z nich jechał do Kloster-Neuburg, drugi do Salzburga, trzeci do Paryża, i t. d. W tylnym kącie siedział młody człowiek, cierpiący na zęby, z głową obwiązaną, z czapką naciśniętą na uszy, który jechał do Monachium. Władysław usiadł naprzeciw niego, każdy z sąsiadem urządzał najwygodniejsze siedzenie, więc tu Naomi w takimże była wypadku z Władysławem. Poznała go zaraz, a jednak nie dowierzała swoim oczom, aż dopiero gdy przemówił, przekonała się, że to on w własnej swej osobie.

Podróż dyliżansem wydawała się jej najbezpieczniejszą i najprędszą, bo przynajmniej nie ma zatrzymywania i bałamuctwa na stacyach. Nie wróżyło jej teraz nic dobrego, że zastała w pojeździe Władysława, bo przeczuwała, że dla niej tylko puścił się w tę podróż. Bóg-że wiedział, co z tego wyniknie za koniec?

Pocztylion trzasnął z bicza, nastąpiły pożegnania z osobami odprowadzającemi podróżnych, a dyliżans przez plac św. Szczepana wyruszył na oświetlone ulice. W teatrze zamkowym, koło którego przejeżdżali, widowisko właśnie się skończyło i mnóstwo ludzi wyległo na ulice; passażerowie wyjrzeli z okienek, czy nie dostrzegą gdzie jakich znajomych, ale Naomi bardziej jeszcze pochyliła się w tył powozu, żeby promienie świateł nie padły na jej rysy. Wnet też przejechali przez zieloną aleję i przez przedmieście Mariahilf; wszyscy gawędzili wesoło, a Naomi udawała że śpi, choć nikt z nich wszystkich czujniejszej od niej nie zachował przytomności. Rozważała swoje położenie i co jej teraz uczynić wypadnie; wprawdzie całą noc mogła przepędzić i niby spać w dyliżansie, nie potrzebując z niego wysiadać, ale jutro, gdy zadnieje, kiedyby w miasteczku Sankt Pölten wszyscy podróżni zasiedli do śniadania, cóż wtenczas? – Władysław przemówił do niej, lecz ona nie odpowiadała. Drżała na całem ciele, a trudno żeby on tego nie dostrzegł, bo kolana ich stykały się z sobą.

Po jednogodzinnej jeździe przybyli do miasteczka Hütteldorf, które równie jak Hitzing bywa pobytem letnim wielu Wiedeńczyków, tylko że Hitzing nierównie bliżej stolicy położone, tuż pod pałacem cesarskim, poniekąd nazwać się może letnią stolicą, pełną wrzawy i kurzawy, gdy tymczasem widok Hütteldorfu bardziej sielski i swobodny, wychodzi na niskie, zielone pagórki, a wille stojące cokolwiek opodal od traktu, z frontami do gór odwróconemi, wyglądały zupełnie idyllicznie.

Przed oberżą dyliżans stanął na chwilę; niektórzy mężczyźni wysiedli i Naomi poszła za ich przykładem. Postanowienie jej było szybkie; szybko więc skręciła w pierwszą lepszą uliczkę, prowadzącą za miasto i zaczęła biegać, co jej sił starczyło. Po prawej stronie, na końcu uliczki, był mały pałacyk, za który skryła się w rowie przed ogrodem. Serce jej biło gwałtownie i wytężała słuch, czy nieprzyjaciel jej nie ściga.

Trąbka pocztyliona zagrzmiała; słyszała jak dyliżans odjeżdża i w duchu pomyślała to, co w innem wprawdzie znaczeniu woła znana pani Riquebourg: – Teraz już go nie ma!

W tej samej chwili w ogrodzie dały się słyszeć głośne śmiechy i rozmowa, i cała kompania wyszła z furtki udając się spacerem na łąkę. Było to wesołe towarzystwo, a wszystkie nazwiska, które słyszała, były jej znane, takie naprzykład, jak pełnej dowcipu i elegancyi poetki, pani Weissenthurn, albo sławnego aktora Costenobla.

– Wszak prawda, panie Grillparzer38, że jutro będziesz u nas czytał swoją Safonę? – rzekła dama, a wszyscy rozmawiali wesoło i z zajęciem.

– Dobranoc! Dobranoc! Spokojnej nocy! – wołały teraz głosy z drugiego końca uliczki – dobranoc! dobranoc! – i jeden z tych panów wracał tą samą drogą, oczywiście gospodarz, który gości swoich odprowadził. Piesek, biegnący za nim, raptem dopadł do rowu, gdzie siedziała Naomi, zaczął strzydz uszami i szczekać. Właściciel przystąpił do niego.

– Kto tam? – zapytał.

Naomi wstała.

– To niedobry nocleg! – rzekł – rosa już spadła; spodziewam się, że nie zechcesz tu przenocować?

– Przepraszam! – rzekła Naomi – z kim mam honor mówić?

Tamten uśmiechnął się. – Nazywam się Kastelli39 – odpowiedział – a ty, mój przyjacielu?

– Kastelli? – przerwała znowu – czy poeta?

– Tak jest, ten sam!

– Znam już pana od dawna! – rzekła! – Poezye pańskie tak mnie zawsze bawiły. Dzieckiem będąc uczyłem się pańskiej: Pochwały malców; daleko ztąd zajmowałeś pan moje myśli, choć nigdy nie przypuszczałem, że się kiedyś zejdziemy, a to jeszcze w taki sposób!

– Pan nie jesteś Niemcem – rzekł poeta – a jeśli mam sądzić po wymowie, toś zapewne Duńczykiem.

– Tak jest, panie!

– Zaraz byłem tego pewny! dziś wieczór był tu u mnie młody lekarz, pański ziomek.

– W panu mam zaufanie! – rzekła Naomi – każdy poeta zawsze wydawał mi się obdarzony gorętszem, szlachetniejszem i lepszem uczuciem od innych.

– Niekoniecznie w tem przyznać mogę słuszność, a po większej części poeci tę tylko przed innymi ludźmi mają zaletę, że lepiej umieją pamiętać i zastosowywać, lepiej wypowiedzieć co czują i co myślą! – Otworzył furtkę i weszli do ogródka kwiatowego.

– Przypadek sprowadził mnie do pana! – rzekła – radź mi pan i pomóż! – i opowiedziała mu, że jest kobietą, że jest z Danii, gdzie porzuciła życie spokojne i bez troski, żeby w najmniejszych nawet nadziejach swoich doznać zawodu. Następnie zwierzyła mu się ze wszystkich ostatnich wypadków swego życia.

Dobroduszny, zacny człowiek, przy podobnem zwierzeniu oczywiście uczuł się nieco zakłopotanym; – cóż można było myśleć o takiej kobiecie? Zdaniem jego poseł duński najwłaściwiej w podobnym razie udzieliłby jej pomocy i rady. Ale tymczasem noc już była późna, a ona tak ładna, tak opuszczona i słowa jej tchnęły prawdziwą wymową. Poeta zawołał swojej gospodyni, która zaprowadziła Naomi do małej izdebki gościnnej, zkąd okna wychodziły na góry.

W nocy otworzyła swe okno; schodzący księżyc nisko stał na widnokręgu; zanim jeszcze zniknie zupełnie, należy uczynić krok stanowczy. Marząc patrzyła w przezroczyste powietrze, ale dumanie jej nie było bezskutecznem, bo tak marząc ułożyła plan na dzień następny.

XIV

Nazajutrz rano, gdy Naomi zeszła do śniadania, poeta uprzejmie podał jej rękę; pies jego podskakiwał do niej, łasząc się, a ona klepała go po głowie. Wszakże to wczorajsze szczekanie psa wybawiło ją z przykrego położenia i ułatwiło nową znajomość.

– Jest to poczciwe, oddane mi całkiem zwierzę – rzekł poeta – jeżeliby umarło przedemną, szczerzebym go żałował!

Kabryolet wjechał w tę samą uliczkę i zatrzymał się przed furtką do ogrodu. Była to wizyta ranna: ów młody lekarz, ziomek Naomi, o którym już wspomniał Kastelli; jakiś obcy towarzyszył mu, również Duńczyk, który pragnął zabrać znajomość z poetą. Był to hrabia, ten sam, którego Naomi nazywała swoim ojcem.

Lekarz posiadał to, co w ogóle charakteryzuje bardzo wielu Duńczyków; wiele wrażliwości na wszystko co nowe, w połączeniu z żywem przywiązaniem do własnego kraju, które zresztą niemałą w nim budziło tęsknotę. Szczególnie wielką miewał ochotę do porównań, a któreż miasto większą ku temu podaje sposobność od Wiednia? Mieszkańcy tej stolicy tyle dobrego i złego mają wspólnego z mieszkańcami Kopenhagi, że podobieństwo ich niezmiernie bije w oczy. Prater ze swemi huśtawkami i kuglarzami, podobny jest do zwierzyńca Kopenhagskiego – zamek Schönbrunn do Fredriksbergu, – św. Szczepan z wysoką swoją wieżą wprawdzie ma w sobie zupełnie coś odrębnego, ale doktorowi przypominał jednak Kościół Zbawienia, boć i tu wieża jest osobliwością, skoro naokoło niej ciągną się schody ślimacze, osłonione pozłacaną poręczą i prowadzące gościa aż do najwyższej kuli, gdzie stoi człowiek z miedzi z powiewającą chorągwią. Jeżeli z wieży św. Szczepana, mówił młody doktor, widok wychodzi na góry węgierskie, tedy z wieży Zbawienia widzieć można cały Sund i brzegi Szwecyi. Ze wszystkich obcych miast, które widział, Wiedeń najlepiej jemu się podobał, bo tu tak pełno wszędzie życzliwej gościnności, chociaż właśnie ta gościnność przypomina mu ciągle pożycie w własnem kółku domowem, młodą żonę i ukochaną córeczkę! Nie rzadko mu się zdarza, że łzy mu zachodzą do oczów, kiedy na ulicach Wiednia zobaczy małe dziewczątka w wieku jego córki; – właśnie tak też było dziś rano, gdy zatrzymywali się przy domku leśniczego, gdzie młoda dziewczyna i maleńka jej siostrzyczka pasły kozę, którą doją, ile razy który z przechodniów zażąda koziego mleka. Hrabia żartobliwie opowiadał o sentymentalności młodego doktora, jak nazywał tę jego skłonność do tęsknoty.

– Pan wcale nie wiesz, co to znaczy, mieć dzieci – rzekł lekarz – gdybyś pan miał taką córkę, jak ja, tobyś równie był sentymentalnym. Cały świat wesela otwierałby się wówczas przed panem. Jakaż rozkosz maluje się w uśmiechu dziecięcym! O gdybyś pan widział, jak wyciąga do mnie drobne swe rączęta! Gdybyś słyszał pierwsze słowa przez nią wymówione! O! życzyłbym panu takiej córeczki, jak moja!

Hrabia wlepił swe oczy w Naomi i rzekł potem poważnie i z mocnym akcentem: – Miałem córkę, ale umarła! – Zamilkł, a młody doktor był zafrasowany, gdyż wcale nie było jego zamiarem dotknąć hrabiego.

Rozmowa obracała się koło krótkiego pobytu hrabiego w Wiedniu i blizkiego odjazdu jego do Włoch, zkąd następnie chciał wracać przez Francyą.

Gdy się pożegnali, poeta odprowadził swoich gości przez ogród, a Naomi została w pokoju. Nic nie było naturalniejszego nad to, że powierzył jej ziomkom co wiedział, i jakim sposobem sam wpadł w tę awanturę. Doktor śmiał się, ale hrabia zamyślił się i milczał.

Poszli dalej łąką i zieloną doliną, rozciągającą się aż do stóp góry. Wzdłuż ogrodów w powabnych liniach wiła się wązka ścieżka.

Na tej samej ścieżce, w pół godziny później hrabia i Naomi przechadzali się razem, rozmawiając językiem ojczystym; wróble wesołym świegotem wtórowały im, kwiaty woniały rozkosznie, jak gdyby wszystko było spokojem i radością; ślimaki kąpały się w ciepłym blasku słonecznym.

– Naomi! – rzekł hrabia. – Jakżeż mogłaś zapomnieć się do tego stopnia? mnie przynieść wstyd, a na siebie samę największą sprowadzić hańbę?

– Już urodzenie moje poświęciło mnie na to! – odezwała się. – Można mnie ganić, ale dużo mam także na swoje usprawiedliwienie, gdyby takiego potrzeba. Całe istnienie moje jest grzechem młodości, a jakie nasienie, taki bywa owoc!

– Jakaż będzie twoja przyszłość? – zapytał.

– Ta sama, co tysiąca innych – odpowiedziała – życie, życia nie warte; alem przecież i ja żyła, chociażby tylko jednę dobę. Czułam się swobodną, nawet wtenczas, gdy najwięcej mnie dotknięto i dopiero w tej chwili wzrok pański wywiera na mnie wrażenie, co wiąże moję wolę. Świat nie widzi we mnie pańskiej córki, nawet i sam nie wierzysz, że nią jestem! tak jest, jam tylko obcą, której pan świadczyłeś niezasłużone dobrodziejstwa, a więc mogłeś wymagać, bym mu była posłuszną; alem ja nią nie była, więc cofasz się odemnie. Drogi nasze rozchodzą się. Każdy błąd, każdy grzech pociąga za sobą swoję karę, – niechże i ja dźwigam moję. O jedno tylko jeszcze dobrodziejstwo upraszam pana w dodatku do tych dawniejszych, – o to, żebyś udawał, iż mnie nie znasz!

Stanęli obok drzewa; głos doktora przywołał ich.

– O zdanie świata nie dbam! – rzekła Naomi – ale o pańskie, – tak jest! przed niem radabym stanąć tak samo, jak stoję przed własnem mem sumieniem!

– Idą! – rzekł hrabia, widząc zbliżających się poetę z doktorem.

– Sprzeczaliśmy się! – zawołała Naomi z uśmiechem na twarzy – pan hrabia mały ten kwiatek nazwał fijołkiem, a ja powiadam, że to tylko dzikie bratki! – i wskazała na kwiatek rosnący tuż pod trawką.

– W ogrodach – rzekł Kastelli – kwiatek ten dochodzi do rzadkiej piękności. Niemcy zowią go macochą40, choć zaprawdę nie wiem, dlaczego, bo się natura wcale z nim jak macocha nie obeszła.

– Dziwna to rzecz – rzekła Naomi – że zawsze tylko mówią ludzie o złych macochach, a nigdy o ojczymach!

– Bo ich może jedyną wadą bywa zbyteczna słabość – rzekł hrabia.

Nie wiemy, czy i my powinniśmy go o słabość posądzić, ale jeżeli z domu poety lekkim skokiem przeniesiemy się w góry tyrolskie, gdzie młodzi parobcy z kwiatami na kapeluszach, na świeżem powietrzu rannem śpiewają piosnki o Andrzeju Hoferze, tedy w pięć dni zaledwie po opisanej dopiero rozmowie i spotkaniu się hrabiego z Naomi, ujrzemy w rzeczywistości przykład pobłażliwego i przebaczającego ojczyma.

Lekki powóz podróżny przejeżdża głównym traktem, na którym snują się konni i piesi; po raz pierwszy i po raz ostatni ludzie ci spotykają się na świecie, a jednak hrabia zmrużył oczy do spania. Przy boku jego siedzi młoda dama w kobiecym ubiorze podróżnym; mappa Włoch leży na jej kolanach, a obok, znany przewodnik Reichardta. Głęboko pod drogą pieni się szumiąca rzeka, obłoki jak płaty śniegu wiszą naokoło wysokiego szczytu góry, – młoda dama pogląda na dziką okolicę i poznajemy w niej Naomi. Myśli jej marzą o Włoszech, dlatego nie tyle zważa na teraźniejszą chwilę. Przed oczyma jej staje owa Fata Morgana rzeczywistości: Italia, święty przybytek sztuki i piękności, którego portykiem są Alpy, dla którego orzeł jest wróblem, gnieżdżącym się pod jego gzymsami; który podpierają pinie, jakby wysmukłe filary z wiecznie zielonym kapitelem. Tam jest ojczyzna melodyi, tam zimą nawet kwitną róże. Ziemia pod twoimi stopami uświęcona jest krwią mężów szlachetnych, marmurem z świątyń starożytnych. Kamień staje się duchem i ciałem, obrazem piękności, co upaja twoje myśli. Morze jest niebieskie, jak liść bławatku, przezroczyste jak kropla źródlana. Huryski, piękne jak w raju Mahometa, uśmiechają się do ciebie. Kraino tonów, ojczyzno kolorów: Italio! – Idźmy tam! śpiewał piewca Mignony41, a tysiące serc żałośnem echem powtarzają te słowa dręczącej tęsknoty, która się nigdy im nie spełni!

37.…wsadziła tylko głowę do fasy, która zdawała się całą izbą… – długość tej olbrzymiej beczki wynosi stóp 14 cali 7, – przecięciowa jej szerokość stóp 12. [przypis autorski]
38.Grillparzer – jeden z najznakomitszych nowszych dramatyków niemieckich, autor znanej także na naszej scenie: Matki Rodu. [przypis tłumacza]
39.Kastelli – poeta liryczny i humorystyczny. [przypis tłumacza]
40.Niemcy zowią go macochą… – bratki, po niemiecku Stiefmütterchen. [przypis tłumacza]
41.…śpiewał piewca Mignony – znana piosnka Mignony w Wilhelmie Meistrze Goethego: «Kennst du das Land wo die Citronen blühen?/ … … … … … …/ Dahin! dahin/ Möcht ich mit dir, o mein Geliebter, ziehn!» [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
360 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: