Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 18

Yazı tipi:

XV

Pewien autor francuzki napisał dowcipną rozprawę o mieszkaniach pod strychem (les mansardes); autor ten zapewnia nas, że równie jak w człowieku duch i geniusz mają siedzibę swoję w samym szczycie, bo w głowie, tak dzieje się w Paryżu z poetami i z artystami, którzy zwykle mieszkają pod strychem. Scribe napisał wodwil o życiu artystów w Paryżu i nazwał go: La mansarde des artistes. We wszystkich wielkich miastach, losy ubogich artystów tylko pod względem mieszkania stawiają tak wysoko.

Tak też i Krystyan mieścił się w Kopenhadze w małej stancyjce na piątem piętrze od podwórza, u tej samej wdowy, u której przed rokiem przepędził dwa tygodnie w towarzystwie Łucyi i jej matki. Widok wychodził po nad kominami i dachami na wysoką wieżę kościelną, na której przechadza się ciągle żołnierz ze straży ogniowej. Jeżeli ci wszyscy bogaci państwo, którzy pod nim mieszkali, mieli przed oczyma cały ruch uliczny, tedy on przynajmniej patrzył swobodnie na ogromny widnokrąg, w którym wieczorem gwiazdy świeciły jak kosztowne światełka.

Co się tyczyło jego izdebki, przyznać musimy, że była znacznie mniejszą od dawniejszej u pana Knepusa; właściwie wyobrażała ona trójkąt, bo zaraz od samego wejścia przy drzwiach dach zniżał się pochyło z wyjątkiem tylko występującego na przód okna; łóżko było rodzajem alkierza, nad którym w samym dachu mieściła się szyba szklanna, dozwalająca mu przyglądać się w nocy księżycowi i iskrzącym gwiazdom.

Z wdzięcznem sercem chwalił Pana Boga za rzadkie szczęście, które mu się przytrafiło, bo otrzymał aż cztery lekcye muzyki, a z nich dwie płaciły mu po grzywnie42 za godzinę, za dwie drugie zaś, każdą po dwa razy na tydzień, dostawał cztery razy w tygodniu dobry obiad, tak iż już tylko trzy dni pozostały o chlebie z masłem albo z serem. Wprawdzie tego nie dosyć jeszcze, boć szło o to, żeby także wyglądać porządnie, więc sam sobie czyścił suknie i obuwie, a jeśli gdzie wystąpiła biała nitka, zaraz ją czernił atramentem. Nawet buty zszywał sobie grubą nicią, – rozumie się, iż tylko przyszwy, bo że podeszwy dziurawe, tego nikt nie widział. Ruchy jego były nieco żenowane, tem bardziej kiedy trzeba było zataić małą dziurkę, lub kiedy sobie przypomniał, że surdut nie zniósłby może śmiałego poruszenia ręki; wolał już bowiem wówczas, żeby to przypisano własnej jego niezgrabności, aniżeli iżby się domyślano ubóstwa. Przed gospodynią nawet ukrywał się z tem, że trzy dni w tygodniu nie je obiadu, i udawał, jak gdyby wychodził do traktyerni; ale rzeczywiście odbywał tylko spacer pod cytadellą nad brzegiem morza, przyczem zajadał parę kawałków chleba, albo też siadywał w ogrodzie królewskim i wraz z dziećmi i ich mamkami przyglądał się niewinnej fontannie.

W piątki i w soboty jadał u radcy wojennego, pamiętnego zapewne czytelnikom naszym z podróży na okręcie Piotra Wika. Byli to wielcy państwo, ale największym panem był najstarszy ich syn, akademik, któremu piękne suknie nadawały pozór prawdziwie arystokratyczny, a małe uczty, pewne nawet znaczenie między jego kollegami. Nigdy nie rozmawiał z Krystyanem, nigdy mu się nie kłaniał, gdy przychodził do stołu, lub odchodził. Matka opowiadała o jego cnocie, a szwaczka rumieniła się po same uszy. Ile razy mieli być goście, Krystyana zwykle odprawiano, – boć dla niego pewno nie byłoby żadnej zabawy zejść się z ludźmi, których nie znał; a zresztą nie byłby mógł tak dobrze wyczyścić swoich sukien, żeby dość były przyzwoitemi dla reszty towarzystwa.

We wtorki i w czwartki jadał u królewskiego lokaja, a za pomocą tej znajomości spodziewał się dojść do szczęścia i honorów, gdyż, jak mu powtarzała ciągle pani lokajka, mąż jej może za nim przemówić do władców tego świata! Tam gdzie radcy wojenni i daleko więksi jeszcze panowie czekać muszą w przedpokojach, tam mąż jej wchodzi wedle upodobania, więc też nigdy nie zwała go lokajem, tylko że przy królewskim jest dworze.

Krystyan uczył grać ich córkę najmłodszą, której nadano imiona podług każdej z księżniczek domu panującego, i ochrzczono Maryą Karoliną Wilhelminą Szarlottą Amalią Julią Fryderyką, a na codzień skracając dwa imiona, pierwsze i ostatnie, wołano na nią nieco prozaiczniej Mika.

Z resztą nigdzie nie było mu tak dobrze, jak w własnej małej izdebce, choć za nadejściem zimy mróz go tu przejmował nielada. Po szylingu kupował sobie torfu i drzewa, a na szybach iskrzyły się duże kwiaty kryształowe. Nie każdego też wieczora znalazł się grosik na łojówkę, aleć wiadomo, że po ciemku najlepiej fantazyować na skrzypcach.

– Jakaż to panna stoi na pańskiej szybie? – rzekła służąca, która sprzątała jego pokoik, wskazując na zamarznięte okienko. Gospodyni potrząsła głową, bo przed siedmią laty zupełnie taka sama panna stanęła na szybie, przy której mąż jej siadywał szyjąc buty. Toć sam powiedział wtenczas: – Widzisz, matko, jaka tu ładna stoi panna i woła mnie do siebie! – a we dwa tygodnie potem leżał w grobie. Oj! wołała go, wołała zimna śmierć dziewica! ale Bogu chwała, na szybie Krystyana już chyba znaczy co innego, boć to człowiek zupełnie młody, – choć mimowolnie myśl jego wracała do tej wróżby, a wpośród biedy teraźniejszej chwili, z przyszłością bez żadnych przed sobą widoków, ni nadziei, przebudziło się w nim przywiązanie do życia; więc pochwycił za skrzypce i przy odgłosie miękkich melodyi nie pamiętał o głodzie, ni o zimnie.

W niejeden samotny wieczór tony jedynym jego bywały posiłkiem, aż nareszcie palce mu zesztywniały od zimna. W fantazyach tych była dusza i uczucie, ale nikt ich nie słuchał, a szczęście, owo wszystko stanowiące szczęście, nie miało ochoty tak wysoko się drapać po schodach, żeby aż geniuszu szukać pod strychem.

Mendelsohn – Bartholdy napisał kilka kompozycyj muzycznych pod tytułem: Pieśni bez słów; każda pokrewna dusza z łatwością te słowa sama sobie wyśpiewa. Otóż i pod grę Krystyana moglibyśmy podłożyć słowa: oby ich słuchano w pałacach naszych panów, oby w każdem stuleciu choć jeden talent ocalał od nędzy i biedy! O! ty człowieku możny! ty rozumiesz dzieła malarzy i rzeźbiarzy, co zdobią ściany twoich salonów; ale utwory poetów i muzyków są dla ciebie martwą literą; owych najbogatszych tkanin ducha, których rdza nie powlecze i nie pojedzą móle, własnem uczuciem nie pojmiesz, bo tobie trzeba, żeby dopiero całe wieki objawiły ich wartość niezrównaną. Zaklinam cię więc: nie daj zamrzeć i zmarnieć prawdziwemu talentowi! – Chwała Ci, Boże! – słowa te nie przebrzmiały na próżno, – a tak – chyba tak samo, jak nie przebrzmiała gra na skrzypcach Krystyana!

W domu lokaja królewskiego panowała wysoka elegancya, – wprawdzie tylko w meblach, bo choć była tam świetna biblioteka, a wszystkie w niej książki oprawne w półskórek ze złoconemi brzegami, przecież ktoby je roztworzył, znalazłby tylko kilkanaście czy kilkadziesiąt idących po sobie lat Gazety Obwieszczeń, która tak niezasłużenie do najprzepyszniejszej doszła szaty.

Sama pani lubiła czytać, więc była gorliwą abonentką czytelni, z której przysyłano jej, po dwie książki od razu, jednę zawsze okropną o rozbójnikach na dzień, a drugą miłosną na wieczór. Zresztą była prawdziwą zwolenniczką talentu Krystyana; wiadomo, że każdy artysta, jak Goethe, ma swoję Bettynę, chociaż nie wszystkie oczywiście piszą; ona podziwiała go tedy najwięcej ze wszystkich, albo raczej, ona jedna głosiła jego sławę. Ile razy mieli się zejść do niej goście, zawsze zapraszała i jego, rozumie się, że ze skrzypcami i musiał tedy grać przed niemi, a później jeszcze przez całą noc odprowadzać do domu damy, mieszkające niekiedy na drugim końcu miasta, – bo u nas barbarzyński ten zwyczaj nie zupełnie jeszcze wyszedł z mody. Nieraz, gdy mu się cokolwiek smutno robiło na sercu, pocieszała go, zapewniając: – O! pan jesteś bardzo szczęśliwym! ilu tu u nas biednych, którym daleko bywa gorzej! —

O wielu krytykach powiedziano bardzo trafnie, że przeżuwają książkę, żeby się przekonać, czy jakie drobne kamyczki lub piasek nie chrupią między zębami. Otóż takie przeżuwanie koniecznością było dla radcy wojennego, tylko że u niego żołądek był zepsuty, a nie serce, więc książki rozkładał na dwie klassy, z których jednę przeznaczył do żucia w dzień pogodny, kiedy i dusza jego litośnie jakoś była usposobioną, a drugą w porę dżdżystą i chłodną. Radca nasz nigdy nie dopuszczał się obraźliwych osobistości; gorszył się wprawdzie i gorszył wielu innych, którzy równie, jak on nie pamiętali, iż na tamtym świecie, gdy nas wszystkich skrytykują, gdy skorrygują nasze myłki druku i poprawią niewłaściwe waryanty, staniemy przed sądem trzymając się wszyscy za ręce i może uśmiechniemy się nawet nad wspólną nam gorliwością w dzieciństwie życia ziemskiego. Krytyka jest opinią pojedynczego człowieka, która częstokroć służy tylko na to, żeby wykazać, czy sądzący stoi wyżej czy niżej od swego podsądnego.

Radca wojenny był dla Krystyana łaskawym i uprzejmym, więc młodzieniec odwdzięczał się mu serdecznem przywiązaniem; za wpływem też radcy spotkał go zaszczyt, jak się wyrażano, że pozwolono mu wystąpić publicznie z koncertem w czasie antraktów w amatorskiem towarzystwie dramatycznem, w którem radca był jednym z dyrektorów. Miał to być wielki i stanowczy krok dla szczęścia Krystyana, bo miał nadzieję, że takim sposobem licznych nowych zjedna sobie przyjaciół.

– Mówiłem o panu z moimi współdyrektorami – rzekł radca wojenny – wszyscy się na to zgadzają, nawet reżyser, który prawie tyle ma głosu, co dyrektor.

Brudnemi tylnemi schodami wchodziło się na czwarte piętro do świątyni Talii, w której wszyscy grający wyglądali, jak gdyby stali na tacy. Właśnie teraz była próba, a więc wielkie kłótnie i hałasy. Pierwszy kochanek odgrażał się, że zaraz odejdzie, jeżeli mu nie ma być wolno nadrobić własnym konceptem w miejsce tych wyrazów, których zapomni w swojej roli, bo utrzymywał że jedno równie dobre jak drugie, i że jemu powinno być tak samo wolno dołożyć co mu się podoba, jak radcy wojennemu. Trzydziestoletnia dama, mająca przedstawić babkę, nie chciała się dać ucharakteryzować, bo i tak dosyć staro wygląda, jak mówiła, choć oczywiście przekonaną była inaczej. Wszyscy sprzeczali się i zamieszanie było niezmierne.

Nareszcie nadszedł wieczór piątkowy: pożyczono Krystyanowi czarne ubranie, a gospodyni jego przypaliła mu włosy żelazkiem. Twarz jego pałała od wewnętrznego niepokoju, serce biło jak nigdy, gdy podniesiono kortynę i cała publiczność, po większej części miejska, a nawet rzemieślnicza, patrzała na niego jakby na raroga.

Koncert udał się wybornie, a dyrektorowie przyjęli go w kulisach z wielkiemi grzecznościami. Pewien cyrulik, który sam grał na skrzypcach i kollektor loteryi, wirtuoz na kotłach, wybiegli do niego i dziękowali mu, podnosząc go pod niebiosa za tony flażoletowe i za ruchy smyczkowe w aplikaturze.

– Szczęście moje już jest zapewnione! – pomyślał; – dziś wieczór niezawodnie wszyscy o mnie tylko będą myśleć i mówić! – Każdy z grających, począwszy od primadonny aż do żołnierza na warcie, którego cała rola ograniczała się na tym jednym wyrazie: – Niewolno! – niezawodnie marzył o sobie tak samo. O w pół do dwunastej widowisko było skończone, jakoż pod tym jedynie względem powiedzieć można o podobnych zabawach, iż są długotrwałe.

Powróciwszy do domu, Krystyan nie mógł zasnąć; patrzył tylko w gwiaździste niebo, myślał o swojem szczęściu, o Łucyi i o Piotrze Wiku, o ciepłych dniach letnich i Naomi.

Każdy list, który posyłał do domu, tchnął tylko weselem i odwagą młodzieńczą; każda nadzieja w nim wyrażała się pełna życia i radości. Matka jego już się napawała przekonaniem, że szczęście jego do połowy zrobione, boć miał wstęp do wielkich domów i nawet w teatrze dawał koncert na skrzypcach. W jej ubóstwie, to jego życie wydawało się życiem najświetniejszem; znała jego dobre serce, a że i tak Pan Bóg małe jej dziecię przyjął do swojej chwały, więc jakkolwiek nieco cierpiąca, za ślepą passażerkę przysiadła się do pocztyliona i zimową porą pojechała do Kopenhagi, żeby mieszkać razem z swoim Krystyanem, o którego szczęściu opowiedziała już wszystkim przyjaciołom i sąsiadom.

Miała to być surpryza dla kochanego chłopczyka, i w samej rzeczy było wielką surpryzą.

Otóż tedy matka z synem, siedzieli razem w małej, trójgraniastej facyatce. Śnieg walił w szyby, a gospodyni krzywiła się.

– Tobie się dobrze powodzi! – rzekła Marya. – Ze mną bo bardzo źle, ale z ciebie poczciwa dusza i dziękuję Najwyższemu, że mi dał takiego syna, jak ciebie!

Zdrzemnęła się na jego łóżku, a łzy Krystyana ciekły po zmarzniętych szybach. Nieborak modlił się po cichu: – O! Boże miłosierdzia, zmiłuj się nad nami!

XVI

Jakoś zimno było i straszno w ciasnej facyatce, gdzie spała matka, a syn płakał; dlatego uciekamy z niej, uciekamy od mroźnego powietrza i od głębokich westchnień nieszczęśliwych, wprost do przepysznej, dużej sali, na ciepłe południe, gdzie poszukamy Naomi, – uciekamy do Rzymu, owego miasta pamiątek, owego kollizeum świata.

Łagodne powietrze przejmuje nas z daleka, przed obrazem Madonny pali się lampa i śliczna dziatwa klęcząc, miękkim głosem południa śpiewa pieśni wieczorne. Światła lśnią się przez różnokolorowe szyby okien starożytnego kościołka, w którym kapłan odprawia mszę świętą, a kochankowie miłosną odbywają schadzkę. Wieśniak i żebrak tulą się w ciemne płaszcze i szukają legowiska na szerokich schodach. Nabożna processya z jarzącemi gromnicami przechodzi przez wązkie uliczki. Na piazza venezia palą się pochodnie, przymocowane do żelaznych prętów na murach, a przy wrotach wartują konni żołnierze papiescy. Wielki dziś bal u księżnej Torlonia. Po wiekszej części zaproszeni goście składają się z zagórskich przyjezdnych. Arkady oświetlone tysiącznemi lampami; rzekłbyś, że posągi i biusty ruszają się w ruchliwym blasku pochodni; główne schody przystrojone w kwitnące krzewy i różnobarwne kobierce; galeryę obrazów zamieniono w rozkoszną przechadzkę. W dwóch największych salach idą tańce na szklistej, świecącej posadzce; boczne komnaty przyrządzono do kart i do rozmowy. W bibliotece, dla zabawy gości rozłożono ryciny, oraz gazety angielskie i francuzkie. Wstępujemy do dużej sali, gdzie naokoło w kosztownych kandelabrach lśnią się tysiączne światła i gdzie pod sufitem wisi szesnaście pająków. W wielkiej framudze wprost przed nami stoi kolosalny Herkules, który w dzikiej swej boleści porwawszy Lychara za nogi i za włosy, chce go roztrzaskać o sterczące skały, – dziwny kontrast z rozkosznemi melodyami i wesołą w około młodzieżą!

Hrabia rozmawiał z jakimś przystojnym bardzo Włochem, którego twarz zwłaszcza miała rysy nader szlachetne: był to rzeźbiarz Kanowa, duma Italii. Wskazał na Naomi, którą w wirze tanecznym unosił przez salę młody oficer francuzki.

– Rzadka to piękność – rzekł – zupełnie rzymskie rysy! a jednak podobno przybyła do nas z północy.

– To moja córka przybrana! – rzekł hrabia, – a tańczący z nią młody oficer jest synem markiza de Rebard, z jednej z najświetniejszych rodzin Paryża. Jest to młodzieniec pełen zdolności i talentu, – znam go od szesnastego roku jego życia.

Naomi wesoła i szczebiotliwa, w całej świetności młodocianych wdzięków, zdawała się młodszą siostrą Flory Tycyana, albo córką Fornariny Rafaela, bo coś w niej niezawodnie było pokrewnego z temi dwoma portretami. Ręka jej, jakby utoczona z kości słoniowej, spoczywała na ramieniu młodego markiza, który wysoki, szczupły, z oczyma pełnemi rozumu i życia, zdawał się mieć zaledwie lat dwadzieścia i parę. Wprawdzie zbytek w przyjemnościach niekorzystnie wpłynął na cerę jego twarzy, ale zato podwyższył w niej wyraz namiętności. Poprowadził Naomi do krzesła i podał jej chłodniki.

Na północy, gdzie teraz śnieżna zamieć wali w zamarznięte szyby, Krystyan w ubogiej facyatce marzy o Naomi; śni mu się, że ona siedzi przy jego łóżku, że go obejmuje rękami za szyję i całuje w czoło. – W Praterze Władysław marzy w budce drewnianej, gdzie nad łożem jego wisi szpicrózga; i jemu także śni się o niej i szyderczo śmieje się przez sen. Jej przeciwnie szczęśliwa rzeczywistość wybiła obudwóch z pamięci.

– Doprawdy że się zdaje, jak gdyby się jeszcze było w Paryżu! – rzekł markiz. – Wszystko przypomina nasze salony; kto zaś w samym Rzymie chce mieć wyobrażenie o dawnych ucztach rzymskich, o wesołych bachanaliach między czterma ścianami, ten powinien wziąć udział w towarzystwach młodych artystów, którzy piją z wieńcami bluszczu na głowie i twarze sobie chłodzą świeżemi różami. Pomiędzy licznymi tu artystami Niemcy są najliczniejsi, dlatego też ta ich wesołość najwięcej ma na sobie piętno niemieckie. Francuzi, Anglicy, Polacy, Duńczycy i inni po jednemu łączą się z niemi: – toć jako artyści należą do jednego wielkiego narodu, bo do narodu ducha. W czasie pierwszego, krótkiego mojego tu pobytu, albo raczej w czasie pierwszego mego przejazdu, uczestniczyłem w ich Cervaso, które jest rodzajem bachanalii w Kampanii. Po większej części przebierają się i w najdziwaczniejszych kostiumach, na koniach lub osłach, w rannej godzinie wyjeżdżają z Porta Maggiore. Był tam między niemi Zoroaster, ciągniony przez parę lwów, a właściwie przez parę starych osłów, wybornie przystrojonych w maski papierowe i wełniane; szczególnie paradnie wyglądali też w tym orszaku Don Kiszot i Sanszo Pansa. Prawdziwa to była processya zapustna, uzbrojona w lance i drewniane miecze, a w powietrzu rozlegały się pieśni w językach wszystkich narodów. Zatrzymaliśmy się przed jaskiniami, a tu stał trójgłowy Cerber; małe djabełki tańcowały na zielonych pagórkach, strzelano na wiwaty z pistoletów, a wszędzie wokoło paliły się ognie biwakowe. Niejeden jeździec zleciał ze swego osła: tu leżał Chińczyk Czang-Czing-Czu, obok jej królewskiej mości królowej Saby. Wyścigów też nigdy nie zapomnę: co drugi dżokej od stóp do głowy był nieboszczykiem magistrem Alwarem.

– Czy przypuszczają i damy? – zapytała Naomi.

– Tak jest, ze wszystkich narodowości! – odpowiedział markiz – bo widziałem tam i cudzoziemki i Włoszki. Za to w austeryach, gdzie się artyści zbierają wieczorami, dam wcale nie widać, – bo też taki tam dym z fajek i z cygar, że Francuzowi aż trudno oddychać! Pomimo to wybornie ubawiłem się we wszystkie wieczory, którem tam przepędził. Toć znać trzeba wszystko! Gdybym był malarzem, tobym wszystkie te pstre gruppy przeniósł na płótno, a gdybym był poetą, tobym natychmiast o tem com widział, napisał wesoły jaki wodwil.

– Prawdziwie, wielce mnie pan zaciekawiasz – rzekła Naomi. – Czy nie ma tam jakiej małej luki, przez którą możnaby się przypatrzeć wszystkiemu, a nie być samej widzianą?

– Podjąłbym się zaprowadzić panią, ale tylko pod warunkiem, żebyś się pani przebrała za mężczyznę!

– W naszych krajach północnych kobiety nie przebierają się! – rzekła Naomi.

– Jutro – przerwał markiz, jak gdyby odpowiedzi jej nie dosłyszał – mają wprowadzić jednego z moich przyjaciół; będzie to, że użyję ich wyrazu: Pontemolle. Przeprowadzą go przez most na Tybrze. Dawniej między artystami był zwyczaj, że kiedy przybywał do Rzymu ziomek ich znajomy, wyjeżdżali naprzeciw niego aż do Pontemolle43, gdzie w oberży witali go kieliszkiem. Teraz to przywitanie odbywa się w samym Rzymie, w tej oberży, w której zbierają się co wieczór. Każdy artysta, czy wielki czy mały, jest członkiem bractwa, jeżeli wyda Pontemolle, to jest, jeżeli zapłaci za wszystko, co w ten wieczór wypiją wszyscy goście. Jest przytem jeszcze mnóstwo wesołych ceremonii; wstępujący otrzymuje dyplom na członka i na kawalera orderu bajocco, najlichszej monety miedzianej, zawieszonej na wstążce, którą się później nosi przy każdem Pontemolle. Horacy Vernet, Overbek i Thorwaldsen nie wyłączają się od tego zwyczaju; ile razy uczestniczą w podobnych uroczystościach, przystrajają się w tę samę dekoracyą.

Zaczął się nowy taniec, przerwano rozmowę i znowu ognistym wirem przebiegli wzdłuż lśniącej sali.

Nazajutrz w południe markiz zajechał lekkim kabryoletem przed hotel na placu hiszpańskim, gdzie mieszkał hrabia, i zaprosił Naomi na spacer do ogrodu blisko Villa Pamphilia. Jakkolwiek miejsce to leży tuż pod samemi murami miasta Rzymu, jednak rzekłbyś, że przebywasz gdzieś już daleko na wsi, bo z miasta nic nie widać, a obszerny widok otwiera się na całą Kampanię, gdzie sześciomilowy na murowanych arkadach wodociąg, na kilka sążni nad poziom wzniesiony, przeprowadza wodę z gór, które w pięknych kształtach falistych otaczają dokoła horyzont.

Chociaż w styczniu, słońce jednak świeciło i grzało; dzień podobny był do najpiękniejszego wrześniowego w naszych krajach północy. Dumne pinie wznosiły swe wierzchołki wiecznie zielone pod czysty, płowy lazur nieba. Laski laurowe nadawały całości pozór zupełnie letni. Między zielonem liściem wisiały żółte pomarańcze, kwitły róże i anemony, a wokoło alei woda tryskała z wazonów i maluczkich posążków. Naomi znowu mówiła o niepowściągnionej chęci towarzyszenia tegoż wieczora markizowi do austeryi, a właśnie na nadchodzący karnawał kazała sobie zrobić ubranie męzkie i bluzę; zresztą, choć tego oczywiście nie mówiła, miała jeszcze i dżokejski swój ubiór Wiedeński, którego jednak nigdyby już włożyć nie śmiała, gdyż i hrabiemu i jej samej przypomniałby czasy, o których chciałaby zapomnieć. Szło więc już tylko o to, żeby namówić ojca, a to zdaniem markiza niezbyt trudną powinnoby być rzeczą.

Przejechali przez ogród i znów stanęli przed furtką, wychodzącą na gościniec. Na skruszonym przez czas kapitelu siedział kapucyn, w białym słomianym kapeluszu.

Markiz ukłonił mu się, jakby dawnemu znajomemu i opowiedział jej, że go mnich ten niekiedy odwiedza. – Widuję go – rzekł – kiedy chodzi po kweście, a jeśli kontent z mego datku, wówczas częstuje mnie tabaką. Zresztą trzeba pani wiedzieć, że to jej ziomek, bo rodowity Duńczyk.

– Mój ziomek? – zapytała Naomi zdziwiona i przypatrzyła się zakonnikowi, który wstał i wziąwszy torbę kwestarską na plecy, wybierał się w dalszą drogę.

Naomi przemówiła do niego po duńsku; on zaczerwienił się.

– Wyście z Danii, ojcze? – zapytała.

– O mój Boże! pani mówisz po duńsku! zawołał, a oczy jego zalśniły się. – Nigdy tu nie słyszę tego języka. Z ziomkami moimi, dla stosunków w których żyję, przestawać nie mogę, więc nie widuję z nich nikogo. O mój Boże! pani jesteś z kochanej Danii!

– Czyto wasza ojczyzna? – spytała Naomi.

– Ojczyzna, tak jest, moja ojczyzna! – odpowiedział zakonnik. – Przeżyłem tam wiele dni szczęśliwych, alem później też niemało doświadczył nieszczęścia i dlatego aż tu się dostałem i w mnisim habicie poszukałem wytchnienia.

– Ile razy kwestować będziecie dla klasztoru, odwiedźcie i mnie w hotelu na placu hiszpańskim! – i wymieniła mu nazwisko swego przybranego ojca.

– Pani jesteś jego córką! – zawołał – alboż mnie pani nie poznajesz? Mieszkałem w Swendborgu, miałem żonę i syna! Ach! Okropne nieszczęścia zwaliły się na biedną moję głowę! Tu byłbym umarł z głodu, gdyby mnie klasztor nie przyjął na braciszka.

Był to ojciec Krystyana: Naomi poznała go.

Przed zachodem słońca, gdy dzwony wokoło wzywały do Pozdrowienia Anielskiego, Naomi już czekała w zgrabnem męzkiem ubraniu, z małym wąsikiem nad kształtnemi usteczkami; zapusty zbliżały się, a zresztą podobne przebranie w Rzymie nie jest osobliwością: hrabia pomimo to potrząsł głową. Wtém lokaj zameldował młodego markiza, jakoż w niespełna pół godziny wszyscy troje byli na drodze do austeryi, gdzie się zbierali artyści.

Austerya ta stała tuż pod jednym z mniejszych kościołków Rzymu. We dnie światło wchodziło do niej tylko przez otwarte drzwi podwójne; posadzka była wybrukowana zwyczajnemi kamieniami, a całą długość najszerszej ściany zajmował komin, gdzie pod różnemi potrawami buzował się jeden ogień przy drugim, przy ustawicznych śmiechach i gawędzie podsycany przez gospodarza, jego żonę i dwóch synów. Na pochyłych ławach leżały w malowniczym nieładzie ryby i rozmaite mięsiwa, przybrane w liść świeżo zerwany; można sobie było wybrać, co kto życzył, a zaraz zajmowano się właściwem przyrządzeniem. Przy długich, z prostego drzewa stołach siędzieli chłopi z żonami i córkami, a przed niemi stało wino w dużych, oplatanych flaszach. Naokoło obrazu Madonny, wymalowanego dość jaskrawo na ścianie, palił się wieniec lamp czerwonych. Oprócz ludzi był tu jeszcze w gościnnej izbie osioł z pakunkami, oczekujący zapewne na swojego pana; chłopi improwizowali, a kobiety wtórzyły im chórem. Blizko komina, gdzie stała pani austeryi, wisiał koszyk z małem dziecięciem, bawiącem się drobnemi rączkami i spoglądającem wesoło na całe to zebranie.

Hrabia, Markiz i Naomi przez pokój weszli na wysokie schody kamienne, prowadzące do innej, większej jeszcze izby, która niegdyś była refektarzem klasztornym; ale klasztor już był zburzony i pozostał się tylko jeden kościoł. Tu podłoga już była z drzewa, rzecz w krajach południowych dosyć niezwyczajna. Sklepiony sufit tworzył kilka łuków, na ścianach wisiały zwiędłe wieńce, a w środku uformowane były z liści dębowych dwie litery O i T, początkowe głoski nazwisk Overbecka i Thorwaldsena, którzy obadwaj w swoim czasie wyprawiali Pontemolle i których cyfry przy każdej nowej uczcie odnawiano ku wiecznej pamiątce.

Tak samo jak w pierwszej izbie, i tu stały długie stoły, nakryte szaremi obrusami; lampy mosiężne, każda o sześciu płomieniach, paliły się w bliskich między sobą przestankach, a pod sklepieniem zaległy gęste chmury dymu fajczanego. Wzdłuż stołów siedzieli na ławach artyści, starzy i młodzi, po większej atoli części Niemcy, którzy właśnie zaprowadzili owo życie cokolwiek zbyt pijackie. Wszyscy mieli wąsy, hiszpanki, a nawet bródki, niektórzy loki; jedni zdjęli surduty, inni siedzieli w bluzach. Tu był sławny, stary Reinhard w skórzanej kurtce, z czerwoną, wełnianą czapką na głowie, który psa swego przywiązał do poręczy od krzesła; tu siedział Overbeck z gołą szyją i długiemi włosami, spadającemi na wyłożony kołnierz od koszuli, zupełnie à la Rafael, bo spokrewniony będąc geniuszem sztuki z Peruginem i Rafaelem, przez słabość naśladował ich nawet w ubraniu. Wnet ujrzano przybranych świątecznie dygnitarzy Pontemolle, najprzód tak zwanego generała, którego mundur zasiany był orderami i gwiazdami z papieru, – następnie, przy prawym jego boku, kata z obnażonemi rękami, ze skórą tygrysią zwieszoną przez ramiona, trzymającego w ręku topór i rózgi, – po prawej stronie zaś minezyngiera, w birecie i z gitarą, na której schwyciwszy kilka silnych akkordów, czekał wtóru tonów na dworze. Rozpoczął się pewien rodaj duetu: niby to artysta stał za drzwiami, który chciał przejść przez Tyber. Nareszcie śpiewak harmonijnym głosem udzielił pozwolenie, poczem wszedł obcy z tłómoczkiem na plecach, z twarzą biało pomalowaną, z długą brodą i włosami z lnu, a paznokciami z tektury. Zaprowadzono go do stołu, wszystko przy odgłosie właściwych pieśni, podano mu kielich wina i odczytano prawa, z których najważniejsze były następujące: – Będziesz kochał twojego generała! – Potem wlazł na ławę i na stół, obcięto mu fałszywe włosy i paznokcie, zdjęto ubiór podróżny i w zwyczajnem ubraniu po drugiej stronie stołu zlazł na podłogę: to było Pontemolle. Podczas tej ceremonii wiały ze wszystkich ścian chorągwie, orły i różne godła artystów. Jeden grał na trąbce, drugi bił w talerze cynowe, psy szczekały, Tyrolczycy śpiewali, i zaczynała się bachanalia. Wszyscy obwiązali sobie głowy serwetami i przy pieniach poważnych rozpoczęła się processya zakonników, najprzód naokoło stołów, później przez stoły, jeden przez drugiego, sławni na całą kulę ziemską artyści razem z początkującymi niemal dyletantami. Każdy popisywał się ze swoim talentem, zaintonowano pieśń śmiechu, pieśń bednarską, do której wszyscy jakby młotkiem w takt rękami walili po stołach. Podczas tych zabaw wpadło czterech prawdziwych żandarmów z bagnetami na karabinach i przyaresztowali jednego ze starszych znakomitszych artystów: zamieszanie było powszechne, krzyki i oppozycya dały się słyszeć ze wszystkich stron, aż nareszcie jeden z żandarmów wybuchł głośnym śmiechem i wszystko wyjaśniło się, jako żart umówiony z góry przez samego artystę, który tym sposobem przyczyniał się do ogólnej wesołości. Potem postawiono na stole cztery dymiące waze ponczu, dar jednego z obecnych, który nie chciał się dać poznać, tak iż jednogłóśnie wszyscy wypili za zdrowie „niewiadomego dawcy!”

Przypadkiem wszedł teraz biedny Włoch, który prosił i otrzymał pozwolenie do pokazania swojej sztuki; umiał bowiem wybornie naśladować głosy zwierząt, co mu psy tamże obecne brały bardzo za złe, oraz oczyma i ustami udawać pioruny i grzmoty, co znów powszechnie podobało się. Szczególną atoli miał predylekcyę dla śpiewu, a gdyby głos jego w młodości należycie był kształcony, może istotnie byłby się nawet mógł wsławić; ale teraz byłato nędza, że aż przykro było słuchać! Śpiewał jakieś duety, zarazem partye kochanka i kochanki, przy czem przewracał oczyma i dziwne jakieś robił pozytury, które jednak przerwała mu publiczność, domagając się głosów zwierzęcych, albo burzy. W tem wszystkiem było cóś ckliwego, a gdy zbierano dla niego na talerzu, Naomi mimowolnie przypomniała sobie Krystyana, prawie już dawno zapomnianego, a którego teraz widok tego biedaka odnowił w jej pamięci.

– Czyśmy się czasem nie widzieli w Wiedniu? – spytał pewien młody mężczyzna z dużemi wąsami i bródką hiszpańską, kłaniając się z lekka Naomi. – Zdaje mi się, żeśmy omnibusem jechali razem do Hitzing!

Naomi zaczerwieniła się; oczy jej zdawały się chcieć wskroś przeniknąć obcego, którego mina wścibska była jej dobrze znaną. W samej rzeczy człowiek ten był w omnibusie owego wieczoru, kiedy puściła się w pogoń za Władysławem; onto wtenczas powiedział jej, że po jej wymowie poznaje, iż jest cudzoziemką, że ją widział w Praterze, że w Hitzing zastanie swego pana. Wszystko stanęło tak żywo w jej pamięci, jak gdyby się wydarzyło dziś lub wczoraj.

– Alboż i hecarz Władysław jest tu w Rzymie? – podchwycił Niemiec bezczelnie. Hrabia przystąpił widocznie niespokojny.

– Co pan mówi? – spytał markiz.

– Zresztą nie tacy tutaj zbierają się artyści – ciągnął dalej tamten i coś poszepnął na ucho sąsiadowi.

Naomi uczuła bojaźń, jak nigdy. Może ją ztąd wyproszą; może powiedzą głośno, że jest kobietą, która niedawno jeszcze występowała publicznie w niezbyt zaszczytnej kompanii! Niemiec pił kielich po kielichu; twarz jego nabiegła gorącem wina i ponczu, a ciągle wścibski wzrok jego spoczywał na Naomi. Zaczęto znowu processyonalne śpiewy naokoło stołu; gdy się do niej zbliżył, szepnął z cicha: – Pani jesteś kobietą!

42.grzywna – (Mark) duńska wyrówna mniej więcej 40 groszom polskim. [przypis tłumacza]
43.Pontemolle – Pons Milvius. [przypis autorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
360 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: