Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 4

Yazı tipi:

Przy każdej pamiątce dawnych czasów krawiec wspominał wszystko, co już w życiu swojem widział podobnego za granicą, i ciągle przytem robił swoje postrzeżenia porównawcze. Tak pyszne lipy widział tylko w jednych Czechach, w owych długich, cienistych alejach, gdzie wędrując śpiewał hożą Krasna holga! Sam ów stary budynek z wysoką wieżą zdawało mu się że widział gdzieś daleko, nad Dunajem, gdy statek wesoło bujał nad przepaściami i wirami. Nawet chłodne sklepienie, pod którem teraz siedział między grubemi filarami, przypominało mu komnaty klasztorne. O czem zaś serce myślało to plotły usta, czy to drugich bawiło, czy nie.

– A to się wybierz znowu w drogę – odezwali się drudzy.

– Mamci ja teraz włożyć czerwony spencer11! – rzekł młody wieśniak; – za miesiąc podobno mamy wyruszyć w drogę; ale mam chęć i możność kupienia w swoje miejsce zastępcy! Tysiąc talarów w papierkach wyliczę na jednym stole, jeżeli macie ochotę!

Tysiąc talarów w papierkach! jakaś woń spoczywała w tych białych karteczkach, woń mogąca napełnić serce marzeniami o czarodziejskich skarbach. Biedny krawiec podniósł oczy i spojrzał przez okna na zielone wierzchołki drzew lipowych. Czy te zielone liście, czy białe, silniej wpłynęły na jego biedne serce?

Przed dworem, niedaleko kuźni, stoi dziś jeszcze potężny pień starego dębu. W owym czasie drzewo to było jeszcze całe; duży krzyż żelazny, zabytek przedreformacyjnych czasów, przymocowany był do drzewa. Kiedy w 1808 roku Hiszpanie byli w Fyonii, dąb ten był dla nich świętym krucyfiksem przy drodze, ołtarzem pod otwartem niebem, przed którym klękali i swoje odbywali nabożeństwo. Popalone od słońca marsowe postacie leżały tu na świeżej trawie i pełne ufności wlepiały ciemne swe oczy w święte znamię; ksiądz stał na ich czele, a śpiew zabrzmiał w obcym, melodyjnym języku.

Teraz dąb ten nie był już tem, czem był dawniej; piorun przed rokiem przerwał jego siłę żywotną i już tylko jedna zielona gałązka sterczała obok innych suchych i bezlistnych. Dla naprawienia drogi miano nawet zupełnie sprzątnąć stare drzewo; już topór głęboko przeciął jego sęki, a pień obwiązano długą liną i w należytej odległości zaprzągnięto do niego parę koni. Za chwilę dąb miał upaść.

Krawiec z towarzyszami podróży stanął na drodze, gdy powożący trzasnął z bicza i konie z całej siły szarpnęły po raz pierwszy. Stare drzewo zatrzęsło suchą koroną, lecz jeszcze nie obaliło się. Jedno jeszcze szarpniecie, a z potężnym łoskotem i głuchym jękiem powaliło się na ziemię, a wykręcając się w upadku, odwróciło na wierzch stary swój krzyż żelazny. Tak runął wspaniały trup dębi ze znakiem orderowym na piersi!

Sierżant zauważył mniej więcej to samo. Krawiec zamyślony wlepiał wzrok w ziemię; coraz jaśniej pojmował teraz, co mu tak chodziło po głowie: – Z honorem poledz w bitwie, najlepszą musi być śmiercią! A zresztą nie koniecznie każdemu umierać! Ach! gdyby Marya myślała tak samo!

– No i cóż, czynie spróbujem szczęścia? – zapytał sierżant. – Życie na otwartem powietrzu, to co innego, niż siedzieć w domu na stole. Dziś rano po raz pierwszy w tym roku widzieliście latającego bociana; to znaczy, żebyście wy także puścili się w drogę.

Krawiec milczał.

W poprzek drogi leżało stare, ogromne drzewo, w którego wierzchołku bocian od wieków stukotał swą ewangelię o gorących dniach letnich. Stary dwór odbijał się w wodzie; pozór z rzeczywistością tworzyły całość dziwnej piękności. Miejscowość i otoczenie działały tu na duszę marzącą, jak smyczek fizyka na szklanną tablicę, na której pełne znaczenia powstają figury akustyczne.

Stalaktyk, skrzydełka motyle i latające chmury, wszystkie mają swoje hieroglify przyrody, których rozwiązanie nie jest dane człowiekowi, a które jednak zwiastują siłę rozwijającego się świata. Tak samo i serce ludzkie miewa niekiedy podobne jakieś znaki, których samo pojmować nie jest zdolne. Niewidzialny sternik zapisuje w niem swoje: Mene, mene, tekel ufarzin, a powstaje stąd konieczność, i najbliższym jej skutkiem jest niepojęte: Muszę!

– Czy słyszeliście kiedy o górze Wenery? – spytał marzący, – o której tak często mówią w starych podaniach? Niejeden zacny rycerz, nawet biedny rzemieślnik z tornistrem na plecach wszedł do tego czarodziejskiego kraju, z którego wszelako nigdy nie powróci; jeśli zaś wydarzyło się trafem, że pojedynczy wędrownik wydobył się z góry i powrócił do swoich, tedy już nigdy jakoś nie był spełna, trapiła go tęsknota i albo znowu wrócić musiał do niej, albo umierał. Oczywiście jest to tylko bajeczka, którą wymyślił taki, co się dobrze nachodził po Bożym świecie, a później porzuciwszy wszystkie jego piękności, spokojnie siedzieć musiał w domu. Te pięć lat mojej wędrówki dla mnie też były górą Wenery, boć trudno inaczej nazwać piękność tego świata. Teraz znów jestem w domu i dlategom niespokojny; tęsknota jest moją pracą całodzienną, chęć do podróży poduszką, na której odpoczywam, i byleby Marya chciała – ! ale musi – Oczy jego zaiskrzyły się, uchwycił sierżanta za rękę i zawołał: – Zostanę żołnierzem!

VIII

Około dwóch mil od miasta Nyborg, między wioskami Örebäk i Frörup, leży źródło Ś. Regissy, według podania ludowego tak nazwane od pobożnej niewiasty, której źli ludzie bardzo dokuczali i dzieci nawet zabili; z tego samego więc miejsca gdzie to się stało, wytrysło natychmiast piękne źródło. Długo już po śmierci zacnej Regissy przybywali zdaleka pobożni pielgrzymi, żeby pić wodę z tego źródła, a na świętą, pamiątkę wystawili blizko źródła kapliczkę i zawiesili w niej obraz dobroczynnej patronki. Co rok w dzień Ś-go Boëla odprawiano tam odpust i w wiosce odbywał się walny jarmark; za wprowadzeniem atoli nauki Lutra do kraju, zaniedbana kaplica wnet się rozpadła w gruzy. Tylko źródło dziś jeszcze płynie, a rok rocznie w wilię Ś. Jana przybywają do niego liczni chorzy i zarazem odbywa się tamże sławny jarmark.

Niezawodnie nie co innego, tylko chęć uniknienia zbyt ciekawych oczów, spowodowała zwyczaj, że ci chorzy całą noc Swiętojańską, przepędzić muszą przy źródle. Po zachodzie słońca myją się w wodzie źródlanej i potem urządzają nocleg; równo zaś z brzaskiem rannym zrywają się, najsłabszych prowadzą do domu, a ci których choroba nie jest zbyt dokuczliwą, biorą udział w zabawach jarmarcznych.

We wsi Frörup, gdzie teraz odprawiają jarmark, stawiano namioty i szopy; zewsząd widziano chorych przybywających to furmanką, to pieszo, a niektórzy z nich już szli przez łąkę, na której płynie źródło między leszczyną a jesionem, ocienione kilkoma dość wysokiemi drzewami, na których lud chociaż dziś protestancki, dawnym zwyczajem zawiesza swoją ofiarę, kilka świeczek woskowych. Żywopłoty wokoło są jakby parawanem dla chorych, mających się rozebrać i przemyć, a stare ich suknie stają się jałmużną dla licznie czyhających żebraków.

Marya nadeszła z Krystyanem, niosąc na ręku starą kołdrę i duży surdut swego męża; pierwszą, dla przykrycia nią chłopca, – drugi, by się nim samej odziać w nocy, na przypadek gdyby powietrze było chłodne.

– Ja zostanę przy tobie! – rzekła, – jeżeli zasnę, to dobrze, a jeżeli nie, to i tak nie pierwszy raz, żem czuwała dla ciebie. Tak, dziecko, ty nie wiesz, com ja dla ciebie wycierpiała! Dzieci nigdy nie pomyślą o troskach i niepokoju matki, aż chyba gdy sami doczekają się dzieci! Kiedym cię nosiła pod sercem, ileż nie znosiłam strachu! Życie poświęciłam dla ciebie! Przez długie noce nie zamykałam powiek, tylko chodziłam po izbie tam i napowrót, słuchając twego oddechu; pracować cały dzień, czuwać całą noc, takie było moje przeznaczenie! Wszystko to robiłam dla ciebie, moje dziecko, a gotowam uczynić i nadal, bylebyś ty znowu przyszedł do zdrowia! Ciebie jednego mam na świecie! Niech twój ojciec w imię Boże puści się w świat, skoro nie może być inaczej! – I wybuchła głośnym, lecz krótkim płaczem; ucałowała chłopca w oczy i w usta i zbliżyła się do źródła.

Liczne myśli snuły się jej po głowie. W Örewäk spotkała swego męża z sierżantem i młodym wieśniakiem, bratem jej pierwszego konkurenta, do którego dworku wstąpili nawet i który wpół żartem powiedział, że to wszystko mogłoby należeć do niej. Poczęstowano ich mocnem piwem, miodem i własnego wypieku pszennym chlebem, i powoli przyznano się do zamiaru krawca, wstąpienia w szeregi w zastępstwie młodego chłopa.

– Widzicie, on dla tego jeszcze nie odjedzie! – rzekł sierżant, – tylko tyle że go zapiszą pod numer, – a przy lada sposobności do słów swoich dodawał wzmiankę o nęcących tysiącu talarach.

– Ma on przecież swoją własną wolę, – odpowiedziała Marya. – Ja go nie trzymam! – to było ostatnie jej słowo, ale jej się zdawało, że jej serce z żalu pęknie na tysiąc drobnych kawałków. Nie chciała już zostać ani chwili. – Dość mi takiego podwieczorku! – mówiła. Sierżant z krawcem zostali na noc.

Teraz stała nad źródłem. Kilku chorych zaczęło już swoje kąpiele, inni zajęci byli przyrządzaniem noclegu. Najlepszym z tych noclegów było stare łóżko, przyniesione z pobliskiej chałupy i ustawione między leszczyną; drudzy kontentowali się wiązką słomy, albo posłaniem w bryczkach, któremi przyjechali. Ogień palił się wesoło za niskim wałem z murawy, przy nim gotował się kociołek z kawą i kilku staruszków grzało sobie ręce.

Był to widok taki, jaki dziś z każdym dniem bardziej znika z życia naszego ludu, a cofa nas o wieki w dzieje przeszłości. Gdyby umarli, nad których grobami w katolickiej niegdyś Danii brzmiały pienia zakonników, gdyby mogli z zachodem słońca powstać z trumien i pobujać nad łąką, uwierzyliby że w Danii wszystko tak samo jak wówczas, gdy zamknęli na zawsze swoje oczy. Poczciwy lud z tą samą jeszcze pobożną wiarą w sercu tłoczył się naokoło świętego źródła, dzwony kościelne przy zachodzie słońca biły jak dawniej, kiedy wzywały jeszcze wiernych do Pozdrowienia Anielskiego, w wiejskim kościółku tak samo uśmiechał się jeszcze obraz Matki Boskiej z Dziecięciem. Nawet sąsiedni dwór szlachecki, starożytny Örbäk, niezmieniony stał jeszcze ze swemi śpiczastemi szczytami i z wysoką wieżą, całkiem odwieczny ów budynek gotycki!

Niedaleko od miejsca gdzie matka kąpała Krystyana w świeżej, zimnej wodzie, stały dwie kobiety z młodą, może trzynastoletnią dziewczyną, nie mającą na sobie śladu żadnej ani ułomności ciała, ani choroby wewnętrznej. Twarz jej miała wszystkie cechy najsilniejszego zdrowia; postać jej była prawie zupełnie rozwiniętą; długie, gęste włosy spływały na białe, pełne ramiona; czerwona zorza wieczorna oświecała twarz wesołą, uśmiechniętą. Najmłodsza z towarzyszących jej dwóch kobiet, jej matka, cały kubek wody wylała na głowę córki; krople jak brylanty jaśniały na szyi i ramionach; dziewczyna potrząsła długiemi splotami i zaśpiewała na głos:

 
Widziałem go – słuchajcie wierni!
Na głowie miał koronę z cierni.
– Tańczcie, o, kwiaty róż!
 

Starsza kobieta, babka chorej, uklękła i po cichu, złożywszy ręce odmówiła Ojcze nasz!

Wieczór był ciepły i miły, ale z tamtej strony Bełtu nadciągały ciemne chmury.

Gdzie nieszczęście i nadzieje są wspólne, tam ludzie łatwo zabierają znajomość. Opowiadali sobie tedy wzajemnie o swoich chorych i o skuteczności źródła. – Na wielką chorobę nie pomaga, – rzekła staruszka, lecz wnet jakby poprawiając się dodała: – Aby tylko P. Bóg chciał, toć dla niego wszystko jest możliwe. Jeden zresztą, jest środek taki, który nigdy nie chybił; – i dopiero opisała ów uniwersalny środek ludowy, o którym młodsze pokolenie gotowe pomyśleć, że powstało chyba w mózgu jakiego Eugeniusza Sue, jakkolwiek przed niewielą jeszcze laty w całej Danii w powszechnem był użyciu. Środek ten zasadzał się na tem, żeby nieszczęśliwe dziecko poszło na plac exekucyi i uprosiło delikwenta, by pozwolił mu napić się jego ciepłej krwi, skoro głowę odłączą od kadłuba.

Marya zadrżała; – nie, na to nigdyby nie przystała!

Niedługo zabrały się kobiety do urządzenia noclegu. Babka z dziewczynką miały spać w swojej bryczce; maleńkie, wolne u stóp ich miejsce ofiarowano Krystyanowi. Matka dziewczyny z Maryą, plecy oparłszy o bryczkę i nakrywszy głowy usiadły na wiązce słomy.

Wszędzie wokoło panowała cisza; słychać tylko było pluskanie źródła i głęboki oddech śpiących. Krystyan zmówił wieczorne pacierze, których go nauczyła matka i zamknął oczy do snu; lecz jakoś nie mógł zasnąć. Z pewnym przestrachem myślał o obłąkanej dziewczynie, której nogi jego dotykały się i która spała snem mocnym i głębokim. Spojrzał w niebo, które wysoko i niewymownie błękitnie, z niezliczonemi gwiazdami zawisło nad nim i wkrótce wpadł w stan pośredni między snem a czuwaniem. Śniło mu się, a jednak wiedział, że to nie sen; sam sobie zdawał sprawę z tego, gdzie się znajduje, bo słyszał jeszcze plusk źródła; jednak gdy obejrzał się wkoło, dostrzegł we wszystkiem dziwne podobieństwo z ogrodem żyda, gdzie bawił się z Naomi, tylko że tu wszystko było i daleko szersze i daleko okazalsze. Powietrze rozwidniło się, zdawało mu się, że słyszy jej głos, że go nawet woła po imieniu, ale on nie śmiał się ruszyć, żeby nie obudzić obłąkanej dziewczyny, śpiącej u nóg jego. Teraz okolica przedstawiała widok łagodniejszy i lepiej mu znany; nawet bociana widział, który przelatywał nad jego głową i stukotał, jak gdyby pożywienie przyniósł swoim pisklętom. Przy nim siedziała Naomi; poglądał na jej duże, czarne oczy, a ona rzucała mu najpiękniejsze kwiaty, mówiąc że to pieniądze. Tak się wybornie bawili, a on jak za pierwszą razą dał jej w zastaw swoje usta i oczy, ona zaś zabierała je na prawdę, bo czuł nawet kolący ból i wszystko w około niego ściemniło się, tylko słychać było jej odjeżdżający powóz.

– Bądź zdrów! – zawołała; – bądź zdrów! – a powóz wysoko uleciał w powietrze. Wówczas powstał, a jakkolwiek paliły go próżne jamy oczne i pokrwawione wargi, przecież myśl jego była ciągle przy niej; czuł się lekkim, jak piórko i chciał polecieć w powietrze za Naomi; lecz obłąkana dziewczyna przebudziła się i trzymała go tak mocno, tak mocno, a tymczasem powóz odjeżdżał co raz dalej. Wówczas natężył wszystkie siły, żeby się wyrwać – i przebudził się. Czuł dobrze, iż to był sen, a jednak cóś jakby turkotało w powietrzu; na nogach zaś jego leżało coś ciężkiego. Podniósł głowę; otóż siedziała i ona, jak biała, lśniąca mara, z obnażonemi ramionami i piersiami, ocieniona długim włosem. Ale na chwilę tylko była widzialną; otoczający ją blask fosforyczny znikł, ciemność wróciła jeszcze czarniejsza, a w oddali słychać było głuche grzmoty.

– Palę się! – rzekła. – Zupełnie mi tak samo, jak gdybym w sercu nie miała już krwi, tylko gorące płomienie! Czy ty śpisz, chłopczyku?

Krystyan nie śmiał się odezwać. Obłąkana dziewczyna klęczała na jego nogach; suknie poździerała z siebie i nagie ręce podnosiła wysoko ku niebu.

– Czy słyszysz jak tam wysoko ryczą zwierzęta? – zapytała. Pędzą jak jelenie, a na głowach ogniste mają włócznie. Jeśli przeszyją niemi twoje ciało, będziesz nieżywy; jeśli dotkną twojego domu, spali się! największe drzewo rozpryśnie się na drobne drzazgi! Widziałeś ich rogi, świecące jak cyna z miedzią? Nie bój się! Niedługo przelecą i potem zostaną już tylko drobne kociaki, których mniejsze są rogi, co w zygzakach wydobywają się z za czarnej chmury.

Lśniący piorun, po którym w tej samej chwili dały się słyszeć silne grzmoty, wszystkich przebudził ze snu. Przestraszone kobiety zerwały się. Staruszka uchwyciła w pół nagą dziewczynę, stojącą na środku wozu. Wicher igrał w długich jej splotach i wysoko wzdymał leciutką kołdrę, która wisiała tylko na jej nogach.

– Jezu Chryste! – wołano zewsząd. Każdy starał się jak najlepiej przykryć swojego chorego. Krystyana schowano pod dużą derę końska, którą gwałtowny wiatr zaraz potem tak silnie uchwycił, że gdyby jej Marya nie przytrzymała sobą, byłaby pofrunęła gdzieś daleko. Drzewa i krzaki uginały się jak cienka trzcina, gałęzie i liście latały wokoło, a przez burzę słychać było śpiew młodego dziewczęcia i modlitwę starszych kobiet.

W tej chwili zajaśniał znowu straszliwy piorun i jednocześnie grzmoty zahuczały ogłuszająco nad niemi. Nawet wóz poruszył się, a Krystyan w mgnieniu oka całą okolicę ujrzał oświetloną rażącem, jaskrawem światłem. Każdy krzaczek, każde drzewo, kościół i domy, wszystko wystąpiło wyraźnie przed oczy, a na wozie stała dziewczyna, okryta tylko cienką, białą szatą. Rękami rozrzuciła długie włosy i z dzikim okrzykiem zeskoczyła z wozu; ale w tej samej chwili czarna ciemność pokryła znów całą okolicę. Cicho było jak w grobie.

– Gdzie Łucya? – zawołały matka i babka. – Boże, gdzież się podziała?

Pociemku macały w około siebie rękami, lecz wszędzie tylko drzewa i krzaki. Deszcz lał gęstym strumieniem. Obie kobiety wydały krzyk rozpaczy, który przygłuszył nawet huk grzmotów. Babka szukała na ziemi, – matka pobiegła dalej w deszcz i ciemność, ciągle wołając: – Łucyo! – Krystyan przytulił się do matki; noc była okropna!

Jeszcze raz jeden piorun i jeszcze jeden huk grzmotu, równie silny jak tamte, przy których znikło młode dziewczę, a potem widocznie już burza ustawała; następujące były znacznie słabsze, deszcz padał już tylko pojedynczemi kroplami. Ale cały ten czas najstraszliwszą był męczarnią dla biednej matki, która nie wiedząc gdzie się obrócić, by znaleźć nieszczęśliwą córkę, biegła tam i napowrót jakby bez celu. Przez chwilę zdawało się jej przy świetle błyskawicy, że widzi białą postać śpieszącą przez pole; pobiegła w tym samym kierunku, lecz zatrzymywały ją raz rowy, drugi raz krzaki, których gałęzie zaczepiały się o jej odzież. W pośród deszczu i wichru była pewna, że słyszy głos córki, co wszakże było niepodobnem, gdyż ryk burzy przygłuszał głosy ludzkie. Zmuszona iść naprzód w kierunku wiatru, była jakby igraszką jego siły; niekiedy czuła nawet, że ją coś unosi od ziemi. Nareszcie stanęła przed wysokim płotem, na który wdrapała się jakby instynktem, choć tylko na to, żeby ją tej samej chwili wicher zsadził na drugą stronę murawy. Błyskawica oświeciła znów przed nią stary dwór w Örbäk z odwieczną wieżą, potężnemi filarami i mnóstwem gotyckich wieżyczek. Była w ogrodzie, gdzie stoją obcięte po dawnemu żywopłoty i białe figury kamienne; czy to z nich jedna zdawała ruszać się przy świetle błyskawicy, czy może była to jej córka? Nogi jej drżały; drżąca woła ją po imieniu, a tymczasem burza wysoko w powietrzu pędzi młode gałęzie i zżółkłe listki.

Nazajutrz raniutko Krystyan przebudził się po śnie głębokim. Jego matka i starsza kobieta siedziały na dyszlu i ciekawie słuchały, co im opowiadała matka Łucyi, dopiero w tej chwili wracająca z wycieczki, a której radość była równie wielka, jak jej przestrach poprzedni. Córka jej spała mocnym snem, naprzeciwko u ogrodnika w Örbäk; znalazła ją tam w ogrodzie pod biało pomalowaną figurą, z głową opartą o kamienny piedestał. We dworze ludzie jeszcze nie spali z powodu niepogody; w domku ogrodnika widać było światło, tam też udzielono pomocy strwożonej matce i położono Łucyą do łóżka. – Gdzie moje suknie, matko? – oto jedyne jej słowa, gdy przejęta potężnym piorunem, który tuż przy niej uderzył w ogrodzie, wróciła do pewnej przytomności. Potem płakała, że aż Boże zmiłuj się, lecz nakoniec zamknęła oczy i zasnęła snem widocznie zdrowym.

– Może się też Pan Bóg ulitował nad nią! – rzekła stara babka – boć ona była zdrowa jak my wszyscy, dopiero po burzy podobnej jak dzisiejsza wróciła z pola, gdzie piorun roztrzaskał drzewo. – Trudno wiedzieć, czy ztąd poszło jej nieszczęście, czy też może przed niepogodą jeszcze spała na słońcu, lub też czy była w tem sprawa złych duchów, które ukazały jej to, co może pomieszać rozum ludzki, – dość że rozum ten przepadł od tej pory. Teraz już drugi rok jeździły z nią do źródła. Niech jej Pan Bóg rozjaśni rozum, albo niechby ją zabrał do swej wiecznej chwały!

IX

Po południu cała okolica przedstawiała widok świąteczny. Na zielonym placu, gdzie w nocy chorzy wzdychali i modlili się, teraz tańczyli zdrowi, a skrzypce z klarnetem przygrywały starą melodyę płaczliwego angleza. Około źródła dziewczęta i chłopcy pili zdrowie miłości, ale tej miłości, która pochodzi ze krwi, a nie z duszy.

W wiosce odbywał się jarmark. Wystawiono na sprzedaż garnki i buty, książki i maryonetki. Krystyan także już dostał gościńca, bo w ręku niósł stary kapelusz, a nowy miał na głowie; nie zdjął nawet z niego arkusza makulatury, którym go kupiec przez ostrożność obwinął. Później z rodzicami stanął przed świetną budką, gdzie przedawano jedwabne czapki haftowane sychem; korciły go również piękne obrazki norymbergskie z pruskiemi żołnierzami i z Turkiem w seraju. Marya twierdziła, że ten obrazek wygląda zupełnie, jakby szkoła dziewcząt. Tam znowu stał wędrowny Włoch, z deską zastawioną gipsowemi figurkami, w których lud nasz najwięcej gustuje: bo z zieloną papugą i Napoleonem. Krawiec natychmiast, jak umiał najlepiej zaczął rozmawiać po włosku palcami i ustami, a Marya przyznała się sierżantowi, iż tyle tylko z tego rozumie, że nie mówią po niemiecku. Mowa ojczysta w obcym kraju takie same sprawia wrażenia na sercu, jakie na dorosłych melodye dzieciństwa, choćby najbardziej chrapliwym odśpiewane głosem, Włoch śmiał się i raz wraz ściskał krawca za rękę, podarował mu nawet papugę z ułamaną nogą.

Na kiju obok stołu bujały w powietrzu jedwabne wstążki i pstrokate chustki, a za stołem stał znajomy, który przywitał ich uprzejmem: dzień dobry! Był to stary Joel, co służył niegdyś u dziadka Naomi, a później zwęglone szczątki swego pana przewiózł do rodzinnego grobu.

– Zapewne, wnuczka szczęśliwa! – rzekł, – mała Naomi nie zna biedy! ubierają ją, w jedwabie i muśliny, obsypują złotemi pierścionkami; z niej będzie piękność taka, jak królowa Estera.

– Czyście niedawno byli we dworze? – zapytała Marya.

– Nigdy tam nie idę, – odpowiedział; – taka jest nasza umowa. Nie byłem od tej pory, kiedy pan mój spalił się na popiół, a ja zaniosłem wiadomość, jak biedne to dziecię opuszczone. Wtenczas rozmawiałem z młodym hrabią i ze starą hrabiną, która umie być cierpką jak lekarstwa, co je wiecznie łyka. A ja dlatego jestem tem, czem jestem; dosyć jest dróg na świecie, żebym nie koniecznie potrzebował wstępować do jej dworu. Naomi szczęśliwa! ach, biedna jej matka! nigdym jeszcze nie widział piękniejszej kobiety! Teraz kwiat ten przemienił się w ziemię, a białe jej ząbki w trupiej czaszce najbrzydszą w świecie są pięknością.

– Z chustką tą byłoby ci wybornie do twarzy, Maryo! – rzekł krawiec i wskazał na chustkę z niebieskiego kartunu w duże, żółte i czerwone kwiaty. – Bierz ją, bierz, bośmy teraz bogaci! – zawołał i poklepał się po kieszeni, w której była już połowa umówionej summy, bo 500 talarów i zapewnienie wstąpienia do wojska.

Marya potrząsła głową i westchnęła głęboko; oczy jej jednak wracały ciągle do tej chustki, na której kolory były tak jaskrawe, a deseń tak jakoś niezwyczajny.

– Jeżeli ja pierwszy dziś u was kupuję, – rzekł krawiec, – to powinien być dobry dla was początek, bo zrobiłem dziś wyborny interes! Tylko nie bądź tak zamyśloną, Maryo! Bóg wie, kiedy znów razem będziemy na jarmarku i czy wtenczas tak piękne będzie słońce na dworze, a tyle pieniędzy w kieszeni! – To mówiąc, zarzucił jej na szyję piękną chustkę, a ona przez dwie łzy uśmiechnęła się, tak samo, jak później w domu, gdy mąż wszystkie papierki rozłożył na stole i rzekł z miną zadowolenia: – Widzisz, Maryo, ile mąż twój jest wart! Tylko nie płacz, bo jak słone krople ściekną na pieniądze, to przy nich nie będzie szczęścia i błogosławieństwa. Już zostałem podoficerem, toć pierwszy krok na oficera; widzisz, tak niedaleko już tobie do wielkiego państwa.

– Za dwa tygodnie idziesz do Odensee na musztrę, – rzekła Marya, – a za miesiąc, jak mówisz, będziesz znów z powrotem. Pan Bóg to raczy wiedzieć! ty bo nie masz w sobie za szeląg spokojności! Zapewne, ty inaczej nie możesz! Czyliż myślisz, żem ja nieraz w nocy nie słyszała, jakeś wzdychał i przez sen mówił o obcych krajach! Płakałeś jak dziecko, i to mnie rozdzierało duszę! Stary kalendarz, w którym zagranicą zapisywałeś, gdzieś właśnie przebywał którego dnia i roku, ten kalendarz, mówię ci, który tak często wyjmujesz z komody, do którego zaglądasz i mówisz: – Wielki Boże! dziś przed tyloma laty byłem tam i tam, a nie siedziałem tu w Swendborgu na stole! – ten oto kalendarz wydaje mi się djabelską księgą, z której nic nie wyczytujesz dobrego. Teraz zapisz w nim datę, kiedy porzucisz żonę i dziecko! Gdybym cię dobrze nie znała, tobym mogła myśleć, żeś tam zagranicą zostawił swoje serce i że to cię tak teraz czyni niespokojnym. Toć ciebie nikt tak nie kocha, jak ja, a chłopiec jest twoim synem, na to najczystsze mam sumienie!

– Maryo, – rzekł mąż – chciałażbyś mnie zasmucić? Jeżelim zrobił głupstwo, to już teraz smutek na nic się nie przyda. Lepiej patrzmy na ten wypadek z wesołej strony; dziś wieczorem przyjdzie do nas sierżant z chrzestnym, więc poproś jeszcze rękawicznika i starego Heimerandta i poczęstuj nas wazą ponczu, tak jak niegdyś na naszem weselu.

Nigdy jeszcze Krystyan w małej izdebce rodziców tylu nie widział gości; było ich razem dziewięcioro. Ojciec chrzestny przyniósł z sobą skrzypce i wygrywał na nich różne tańce i opowiadał bajeczkę o żonie jąkale i o piszczącym mężu, a umiał to wszystko doskonale naśladować na skrzypcach. Tak na śmiechach i śpiewie wieczór przeszedł arcy wesoło.

Nazajutrz dzień był tem smutniejszy, a najsmutniejszy był ten, w którym ojciec wybierał się do Odensee. Marya z Krystyanem odwieźli go do pobliskiego Kwerndrup, kiedy zaś ztamtąd powóz ruszył dalej, oboje stanęli na wysokiej kamiennej ławce przed kościołem, żeby jeszcze, jak można najdłużej widzieć ojca, który chustką wysoko powiewał w powietrzu. Wnet atoli droga poszła w bok, a kiedy nic już nie było widać, Marya głowę oparła o mur kościelny i rozpłakała się. Potem cicho przechadzała się między grobami, układała porozrzucane wieńce i tu i owdzie porządkowała murawy.

– Jakże tym dobrze, co śpią tutaj! – rzekła. – Ciężka to jednak droga, nim się do nich zajdzie!

Naokoło kościoła na zielonym cmentarzu stoi wieniec wysokich, starych drzew; na każdem z nich proboszcz kazał poprzybijać małe tabliczki z pobożnemi napisami ku zbudowaniu i pociesze przechodniów.

– To nie są drukowane litery! – rzekła Marya, – bo inaczej potrafiłabym je przeczytać. A ty czy potrafisz, moje dziecko?

Krystyan odczytał pobożne wyrazy, a jej się wydawało, jak gdyby każde drzewo na maleńkiej tabliczce mieściło całe kazanie pociechy.

– Pan Bóg wszystko może naprawić! – rzekła. – Gdybym tylko wiedziała, co się stanie później! – I poszła do wioski, do ostatniego w niej domku, gdzie piekarnia jak kopuła sterczała wpół drogi. Kopyta końskie na progu i kawał stali na oknie dowodziły jasno, że złych duchów tu sobie nie życzą. Był to domek mądrej kobiety.

Przystawiono do ognia kawę, a z filiżanki Maryi wyczytała prorokini nadzieję i obawę; jednakże przeważała nadzieja, ta sama, która skrzydłami swemi przegradza kajdany niewolnika od wychudłych jego członków, która łaskę zapisuje na spadającym mieczu kata, której miękki język śpiewa tak słodkie, choć zdradliwe pieśni. Marya mogła mieć nadzieję.

Ze wszystkich listów, jakie odbierała, spływał na nią balsam pociechy. Czas uciekał. – Na przyszły tydzień przyjedzie! – opowiadała przyjaciołom i sąsiadom: – od dziś już tylko za sześć dni! – i właśnie przybył tegoż samego dnia, więc dopiero była niespodzianka i radość. Biedny Krystyan leżał chory, – źródło nie wyleczyło jeszcze jego cierpień. Ale ojciec powrócił do domu, więc Marya nie posiadała się z wesołości, choć nie na długo, bo radość zamieniła się w smutek, a smutek w łzy. Jednę tylko noc miał u nich zabawić; jako łaskę pozwolono mu odwiedzić rodzinę na czterdzieści ośm godzin. Pułk miał wyruszyć w drogę do Holsztynu, gdzie miał zejść się z armią francuzką; wojska niemieckie z posiłkami szwedzkiemi zagrażały granicy.

– Nie smuć się, Maryo! Doczekasz się ze mnie chwały! a jeśli dużo nazbieram zdobyczy, o tobie nie zapomnę! Zobaczysz że jeszcze będziemy bogaci! Tylko nie płacz! inaczej już być nie może. Dziś wieczór dobrze się zabawim, potem się prześpię parę godzin, a później do Odensee. Mnie droga więcej nie zmęczyła, jak gdybym się przeszedł spacerem ćwierć mili za miasto! Aż serce mi się ściska, gdy patrzę na ciebie we łzach i na biednego, chorego Krystyana! Czyliż ten ostatni wieczór tak smutny ma pozostać w mej pamięci!

– Nie! – rzekła Marya, – tak nie będzie! – i ostatnie łzy zgniotła ciemnemi rzęsami. Nakryto do stołu i przyszedł chrzestny ojciec, który wychwalał życie żołnierskie, mówiąc, że bardzo być może, iż sam się do niego zapisze, ani się nikt tego nie spodzieje. Biedny chłopiec w cierpieniach leżał w łóżeczku; zasnął, kiedy go pocałunek ojca zbudził nad ranem; wzrok ich spotkał się, gorąca łza spadła na usta dziecka i ojciec wybiegł z izby. Marya poszła za nim.

Przez całą resztę dnia siedziała zamyślona i spokojna. – Straciłeś swego ojca! – to były jedyne słowa, które wymówiła.

Korpus duński złożony z 10,000 ludzi miał połączyć się z armią francuzką pod dowództwem marszałka Davoust; droga szła do Holsztynu i Meklemburgu. Naprzód! zagrzmiały bębny i wojsko poszło za niemi; lecz szybciej od niej pociągnęły nad ich głowami ptaki wędrowne, które w ciepłych dniach lata przeczuwały już zimową śmierć północy.

– Ot i bociany! – zawołał krawiec, – ale latoś polecę z wami! – i patrzał za niemi, kiedy one, jak rój komarów, nikły w niebieskiem powietrzu.

Nad granicą duńską stały wojska nieprzyjacielskie; synowie stepów w jaskrawych kaftanach z założonemi lancami przebiegali pola Danii; bożek wojny, którego współcześni zwali Napoleonem, sam jeden walczył przeciw rycerzom wszystkich krajów. Byłto wielki turniej, ostatnia jego zabawa rycerska; dlatego też walczył sam jeden; drobna Dania była jego giermkiem: wierne, pełne poświęceń serce, ale siła nie wyrównywała woli.

Dnie i tygodnie mijały w niepewności i oczekiwaniu dla pozostałych w kraju rodzin; kilka zaszczytnych potyczek zaszło w Meklemburgskiem; gdzieindziej w Niemczech Francuzi doznawali klęski, jakoż Davoust zmuszony był cofać się przed Bernadottem, dowódcą armii północno-niemieckiej. Bezustanne to były marsze tam i napowrót, bójki forpocztów i niepewność dnia następnego. Korpus duński pod księciem Fryderykiem Hesskim podzielony był na trzy brygady; z tych jedną dowodził generał Lallemand, który obsadził Lubekę, tamte zaś cofnęły się do Oldeslohe, gdy tymczasem część armii północno-niemieckiej z posiłkami szwedzkiemi ścigała korpus duński.

11.Mamci ja teraz włożyć czerwony spencer… – mundury wojska duńskiego są czerwone. [przypis tłumacza]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
360 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: