Kitabı oku: «Tylko grajek», sayfa 5
Gdzież był ojciec Krystyana, którego tęsknota za Górą Wenery znęciła do opuszczenia cichej strzechy domowej? Czy widziałeś kiedy kolumnę żołnierzy, posuwającą się przez pola? czy widziałeś ją, gdy hasłem jej jest Śmierć! Jak ogromny krokodyl z świecącą, pstrokatą skórą mundurów i bagnetów, rozciąga ona straszliwe swoje cielsko. Huk armat jest głosem olbrzyma, dym z prochu jego oddechem. Nie widzisz pojedynczych łusek, które w walce spadają z ogromnego ciała, a przecież każda łuska jest życiem człowieka. Całe, wielkie ciało musi się rozpaść, wówczas dopiero cios śmiertelny staje się widzialnym i tak jak rozsiekane cząstki owadu, w drżącej ucieczce tułają się po polach.
Marya za bardzo grubą opłatą pocztową odebrała duży, zapieczętowany list, zapisany na wszystkie cztery strony, który brzmiał jak następuje:
„Moja kochana pani!
„Nie smuć się pani po przeczytaniu mego listu, chociaż powodu do smutku ci nie zbraknie. Byliśmy w Lubece; generał chciał oszczędzić miasto i dlatego przez Segeberg udał się do Bornhöved. Trzeba pani wiedzieć, że grunt między temi wioskami jest gołym stepem. Deszcz padał przez dni kilka, drogi były nędzne, dwa kroki naprzód a jeden w tył; siły nasze słabły coraz więcej. Tuż za nami była konnica szwedzka, silniejsza od nas, jednak kończyło się zawsze na nic nieznaczących szarmiclach. Jeszcze niech się pani nie smuci, bo rzecz najsmutniejsza będzie dopiero później, na drugiej stronie listu. Wprawdzie mógłbym tak samo teraz powiedzieć, o co idzie; ale na takie wiadomości zawsze mamy dość czasu. Po południu zbliżyliśmy się do Bornhöved; tu step się kończy, a zaczyna grunt bardziej przerywany; byliśmy więc w większem bezpieczeństwie przed konnicą nieprzyjaciół. Teraz trzeba pani wiedzieć, że książę Heski kazał obsadzić Bornhöved i na nasze przyjęcie wymaszerował z tamtemi dwiema brygadami duńskiemi. Ułani polscy, których tu nazywają lancenierami, zamykali nasz pochód. Otóż żeby wstrzymać nieprzyjaciela podczas przejścia brygady, książe na trakcie do wsi ustawił dwie armaty, a przy niej batalion strzelców celnych; między niemi zaś był mój przyjaciel, a jej mąż, dla którego właśnie piszę cały ten list, jak się pani zapewne domyślasz. Tylko niech się pani nie przelęknie; dziś mnie, jutro tobie! Naprzeciw nas wystąpiła kawalerya szwedzka; nasze bataliony stały po obu stronach w zwartych kolumnach dywizyjnych. Jeden z nich chciał uformować czworobok, ale jazda nieprzyjacielska już nas ominęła i przypuściła atak do Bornhöved. Druga połowa stała naprzeciw nas; w szeregi nasze wkradł się nieporządek, a gdyby nieprzyjaciel z tego korzystał, toby mogło być całkiem po nas; tylko na szczęście, że tego nie uczynił. Kochana pani, list ten jest bardzo długi, ale trzeba pani wiedzieć wszystkie okoliczności i dlatego wypisuję większą część z mojego rapportu, żebyś pani okoliczności te dokładnie poznała. Uformowaliśmy batalion, ale, jak już powiedziałem, część konnicy nieprzyjacielskiej zapędziła się do Bornhöved, ułani polscy puścili się za nią, lecz w pogoni zatrzymała ich najprzód jazda holsztyńska, potem znów nasza piechota. Artyllerya na czele do reszty zatarasowała nam drogę i teraz powstał okropny ścisk i tłok, tak, że przeszło stu ludzi dostało się pod nogi ludzkie i pod kopyta końskie, żeby już nigdy z pod nich nie powstać. Tłok ten był przyczyną, że bitwa żadna miejsca mieć nie mogła. Nieprzyjaciel ściśnięty został z obu stron, jakby w silne kluby. Tymczasem piechota duńska strzelała, jak mogła najlepiej; Szwedzi musieli się cofnąć na trakt, gdzie stały nasze bataliony, więc pędzili wzdłuż rowów, poschylali się na karki swych koni, chociaż w takim przejeździe ubito ich jeszcze przeszło dwustu. Assekuracya dwóch armat broniła się mężnie i do ostatniego strzelała kartaczami, ale jeden tylko z pomiędzy nich, pan porucznik, został przy życiu. I tak więc pani jesteś wdową. Oto mój smutny list. – Z uszanowaniem,
przyjaciel,
Jordsach, sierżant.”
X
Śmierć! Jakiż świat bólu spoczywa w tym jednym, drobnym wyrazie. Jest to miecz obosieczny, który ścinając to co jest drogiem sercu naszemu, wpada do własnej piersi, że aż ściemnia się przed oczami, chociaż słońce oświeca miliony szczęśliwych. Jeden tylko wyraz, krótszy jeszcze od tamtego, wspiera nas i może natchnąć pociechą, jeden ten wyraz: Bóg!
– Tak, byłam na to przygotowaną, – rzekła Marya, ale nie była przygotowaną. Smętne, przykre przejście z jesieni do zimy, jak dom żałobny, tem bardziej rozżalało nieszczęśliwą. Powietrze było szare, deszcz z śniegiem napełniał błotne ulice. Ciemno było na dworze i ciemno w najwewnętrzniejszych jej myślach.
– Nie płacz! – mówił Krystyan, – bo i ty zachorujesz i także mnie opuścisz! Toć ty umiesz prać i prasować, ja umiem grać na skrzypcach; będziemy więc zarabiali na życie i niepotrzebnie już się troszczysz!
– Ty anielskie dziecko! – odpowiedziała Marya, – niech ucałuję twoje oczki i słodką buzię! Tak jest, dla ciebie będę żyła, bo i cóżby się stało z tobą?
Nigdy Boże Narodzenie nie zbliżało się do nich tak cicho i tak smutno, jak tej zimy!
– Poczciwy to jednak, ten gospodarz z Örebäk! Przysłał na wilię piękną gęś, chleba i masła12. Miałżeby jeszcze na mnie jakie zamiary? Nie, tego kroku nigdy już nie zrobię! Zaproszę tu na wilię twojego ojca chrzestnego, chociaż go nie lubię! lecz czynię to dla ciebie! Może cię czem obmyśli, gdy podrośniesz!
Stół był nakryty. Serce Krystyana pełne było radości kolendowej. Marya wydobyła z komody psalmy.
– Wy umiecie śpiewać! – rzekła do ojca chrzestnego. – Zacznijcie!
– Ja psalmów nie umiem! – odpowiedział. – Jeżeli się ta książka ma nam na co przydać, to lepiej roztwórzmy ją na traf szczęścia i zobaczmy, jakie nas czekają losy. Cóś bo jest w tem proroctwie! To co się stanie, zapisano jest w tej wielkiej księdze, tak samo jak zapisano w naszej krwi i duszy!
Marya roztworzyła książkę.
– Psalm weselny! – rzekła, – doprawdy, że to się jakoś nie zgadza. Ja już w życiu mojem nie pójdę za mąż! żebym tylko chłopca widziała silnym i zdrowym i z jakiem takiem utrzymaniem na całe życie!
– To zależy od jego gwiazdy! – odpowiedział chrzestny. – Cóś wprawdzie możemy zrobić, ale nigdy wiele! Jeżeli tkwi w nim, żeby kradł, żeby był kobieciarzem, to już mu na to nikt nie poradzi! Może się wychować między najpoczciwszymi ludźmi, można wpoić w niego najlepsze myśli; jeżeli złe już raz w nim siedzi, to koniecznie wylezie na wierzch! Można je wprawdzie przytłumić, ale gdy dojdzie do lat, wtedy wybuchnie z niego z tem gwałtowniejszą siłą! Już to w każdym z nas tkwi dzikie zwierzę, w jednym wilk drapieżny, w drugim wąż, który umie czołgać się na brzuchu i zlizywać pył z ziemi. Zwierzę w każdym z nas siedzi; idzie tylko o to, czy ono, czy my największą mieć będziemy siłę, a siły nikt z nas nie ma z siebie.
– Niech nas Pan Bóg wybawi od władzy złego! – rzekła Marya i spojrzała przed siebie. Rzekłby kto, że ten zły duch, którego się boi, siedzi przy jej stole. Usłyszane wyrazy, były dla niej jakby postacią upioru, będącego z przodu świetną pięknością, a z tyłu czczym i pustym, jako oznaka świata, do którego należy.
– Dużo czytałem książek, – rzekł ojciec chrzestny, – i czytałem wiele o obcych narodach. Dziwni tedy są ludzie na świecie! Co my u siebie nazywamy grzechem, to inni zwą sprawiedliwością. Dziki pożera swoich nieprzyjaciół, a kapłan jego mówi: teraz prosto dostaniesz się do nieba! Turek ma dużo żon, a bóg jego więcej jeszcze obiecuje mu ich w raju. Wszystko zależy od zwyczaju, a któż nas zapewni, że my właśnie idziemy za najlepszym, bo robimy tak, jak robią inni? Kto wie, czy zwierzę w nas nie ma większej słuszności od człowieka, który się trzyma swoich prawideł szkolnych! Czy nie prawda?
– Ach, zapewne! – rzekła Marya, – ale aż straszno o tem pomyśleć! – Zatrwożona schowała znowu księgę z psalmami, dała jedzenie na stół i rozpoczęła inną rozmowę: – Żeby tylko mój mały Krystyan przyszedł do siebie! Wiem ja wprawdzie środek, o którym mówiło mi już kilka osób, ale ten środek za nadto okropny! pić ciepłą krew – !
– Nie gadajcie o tem! – zawołał chrzestny. Mnie to już jakoś wrodzone, iż nie mogę ścierpieć, żebym popatrzał na to, jak biednemu kurczęciu podrzynają gardło! Znam ja niewinniejszy środek, sympatyczny, jak go nazywają, i właśnie trzeba go użyć w taką świętą Wilię Bożego Narodzenia. Ja powiem kilka słów tajemniczych, a on zimnej jak lód wody napije się z mojej ręki.
– Jezu Chryste! – przerwała Marya i odsunęła raptem krzesło, na którem siedziała, – czyście byli na wojnie? czyście zabili człowieka?
Twarz ojca chrzestnego zbladła jak chusta.
– Cóż znowu gadacie? – zapytał, spoglądając na nią z pod oka.
– O Boże! ja nic nie gadam! – rzekła Marya. – Toć tyle jest dziwnych środków, które nam dał Pan Bóg, a może też kto inny! Ale to coście powiedzieli, przypomniało mi szwedzkiego szypra, który zeszłego lata stał tu pod naszym mostem. Mówiłam z nim o chorobie syna i jakie też na nią mogą być lekarstwa; wspomniałam o tem, co tu u nas wiedzą wszyscy, że podobno najskuteczniejsze, wyżebrać sobie garnek i w niego na rusztowaniu nazbierać krwi ściętego zbrodniarza, której się chory potem powinien napić; ale szyper zapewniał, że w Skonii wierzą to samo, tylko wierzą także, że jeśli ma pomódz dziecku, wówczas dosyć dać mu się napić zimnej wody z gołej ręki takiego człowieka, który przelał krew ludzką, a skutek nastąpi niezawodny. Radził mi także, iżbym w tym celu poszła do żołnierza, co był na wojnie, albo też do Mistrza; – taka więc rada i to, coście wy mnie dopiero powiedzieli —
– Jakoś wychodzi na jedno! – przerwał chrzestny. – Ani słowa! Ale cóżbyście powiedzieli, gdybym wam dał garść nasienia najpiękniejszych kwiatów, a wybyście wzięli je, lecz zostawili w skrzyni, dopókiby nie straciło całej swojej mocy; nie byłożby to tak samo, jak gdybyście zniszczyli cały rząd zagonów kwiatowych? U nas w Norwegii opowiadają historyę o dziewczynie, która miała wstręt do macierzyństwa, i dlatego w dzień ślubu z wieńcem mirtowym na głowie, poszła do młyna, gdzie mieszkała czarownica, prosząc ją o środek, żeby nigdy nie porodziła żadnego potomstwa. Więc czarownica dała jej dwanaście ziarnek, które miała wrzucić do stawu; uczyniła to wprawdzie, nie myśląc przy tem nic złego, lecz za każdem ziarnkiem, które wpadło w wodę, dziwny jakiś dał się słyszeć odgłos, jakby westchnienie; było to pękające serce dziecięcia. Została żoną, bezdzietną żoną i dopiero gdy była już staruszką srebrnowłosą, ogarnęła ją nieznana jakaś bojaźń. Ręka jej była czystą od krwi, a jednak była zabójczynią i w duszy cierpiała jak morderca. Wówczas o północy weszła do kościoła, żeby przebłagać Boga za swą winę, i ujrzała na górze przy ołtarzu stojących dwunastu swoich niepowitych synów, a za niemi ich niezrodzone dzieci, całe pokolenie, napełniające wszystkie miejsca kościoła; uklękła więc i modliła się, ona, samowolna zabójczyni całego pokolenia13! Czy rozumiecie tę historyę? Takich zabójców wielu jest na świecie, zabójców pokoleń niezrodzonych, takim i ja jestem, takim pozostanę, bo we krwi mam jakąś odrazę, żebym miał mężem być kobiety! Niech tylko chłopiec pije z mojej ręki! chociaż krwi na niej nie widać, jednak krew jej się trzyma! – I wstrzymał oddech, żeby głęboko nie westchnąć.
– Pewnieście chorzy! – rzekła Marya i lękliwie spojrzała na niego.
– Nigdy już twojego ojca chrzestnego nie zaproszę! – powiedziała do malca, gdy gość odszedł i udawali się na spoczynek. – Mnie się wydało, jak gdyby zły duch był u nas w stancyi! złóż ręce i zmów modlitwę wieczorną! Jeszcze cię innej nauczę, którą pamiętam z dawnego kancyonału!
Stare przysłowie niesie: „Gdy dnia przybywa, większy mróz się zrywa.” Tak i teraz nowy rok dużo sprowadził dni niezmiernie zimnych i ciemnych, a szyby w oknach rzadko kiedy bywały przezroczyste.
– Teraz droga równiuteńka jak posadzka, tak ją mróz paradnie wygładził! – mówił gospodarz z Örebäk, odwiedzając jednego dnia Maryą. – Powinniście się nieco rozweselić! Przyjedźcież do mnie i chłopca zabierzcie z sobą. Czekam waszego przyjazdu furmanką!
– Chętnie chłopcu zrobię tę przyjemność, – rzekła. – Dla niego też chyba tylko mogłaby kiedyś zrobić takie głupstwo i raz jeszcze pójść za mąż, chociaż niezawodnie tego nigdy nie uczyni; a jednak jeszcze w następnym roku młoda trawka nie wypuściła kiełków z ziemi, kiedy już się wahała pomiędzy przyjęciem a odmową.
– Dalibóg, chybabym to zrobiła dla ciebie, drogi chłopcze! – mówiła Marya. Krystyan płakał; nowy ojciec wcale jakoś nie był łagodny ni wesoły. Gniewał się na jego grę na skrzypcach i nazywał ją nudnem rzępoleniem.
– Maryo! dobrze wiesz, żem zawsze ciebie lubił! Tyś jednak wzięła innego, i ja uczyniłem tak samo; teraz oboje jesteśmy wolni i swobodni, a mnie w domu potrzeba żony, matki dla mego syna. Wprawdzie mógłbym wziąć Annę, wdowę po ptaszniku, przystojną jak wiesz kobietę, która ma dwoje dzieci, a za każde z nich przez dziesięć lat pobierać będzie po dziesięć talarów rocznie; jest to niezły kapitalik, któryby naprawdę mógł naprowadzić na nią szczere chęci. Ty przeciwnie nic nie masz, tylko jeszcze w dodatku chłopca, ale ja ciebie lubię, i jeżeli tak zechcesz jak ja proszę, to na przyszłą zaraz Niedzielę dam na zapowiedzi!
Podała mu rękę.
– Tak jest, to tylko dla ciebie, moje dziecko! – powtórzyła, a zielone łąki, dwór i krówki tańczyły wesoło przed oczami jej duszy, co przez cały rok płakały po mężu, który obczyznę lepiej kochał od stron rodzinnych, a nawet od niej samej.
Im łzy gorętsze, tem prędzej wysychają. Kwefy wdowie zamieniają się w welony ślubne, dlatego też wieniec z kwiatów spoczywa nietylko na czole narzeczonych, ale także na skroniach umarłych. Tak jest, wieniec ten sam uśmiecha się w trumnie, a odmianą swych kolorów mówi do umarłego: Zapomną o żalu i o tobie, zapomną jak o powieści, która przed chwilą łzy im wyciskała. Tak jest, te uśmiechnięte kwiaty są powieścią dla umarłego, dopóki same nie zwiędną i w pył się nie obrócą, a wtedy znów kościotrup wyśmiewa je w trumnie, że i one na zawsze tak zamilkły.
– Więc teraz już po skrzypcach, – rzekł chrzestny. – Ja inaczej myślałem, ale cóż może przewidzieć człowiek? Teraz będziesz miał w ręku pług, nie skrzypce! Pójdziesz nową drogą, albo bezdrożem! bo i to trudno przewidzieć. Zresztą stare skrzypce daruję ci, jakoteż małą książkę z nutami, w których są tańce. Już to ten sam koniec przyjdzie także na piękną książkę z obrazkami, którą zawsze tak lubiłeś. Bierz ją sobie! Ja ciebie kocham i ty mnie także, wszak prawda? tylko nie płacz, kochane dziecko! daj mi buzi! dobrze, jeszcze raz! Uściskaj mnie! Czy nigdy tego nie zapomnisz, co ci powiem? W młodości bądź wesół i używaj, żebyś już wszystkiego miał dosyć, skoro będziesz starszy. Grzechy młodości ludzie przebaczają, ale dojrzałych ludzi sądzą tem surowiej. Chwytaj rozkosze, gdzie je znajdziesz, żebyś na starość nie potrzebował na to płakać, iż nie masz żadnych grzechów, bo grzechy potrzebne, jak sól kuchenna w jadle. Lepiej zresztą, żebyś życia użył za wiele, jak gdybyś później w samotności miał wzdychać, żeś go nie używał, póki jeszcze czas był po temu. Oto co ci zapisuję w twoim imionniku! Bóg czy djabeł, w czyimkolwiek pułku będziesz służył, niechaj łaskawym dla ciebie będzie panem! – I podał Krystyanowi skrzypce i książki.
Takie były ostatnie odwiedziny w Wąwozie.
XI
Dzień przed ślubem prawdziwym jest dniem męczarni dla panny młodej na wsi; męczą się nad jej strojem, bo po raz pierwszy w życiu, a może i po raz ostatni, ma się ukazać w gołej głowie. Więc włosy jej myją ługiem, z czego nabierają twardości i sztywności, tak, iż jeszcze trudniejsze są do czesania niż zwykle, jakoż częstokroć panny młode mdleją na dobre podczas takiego przystrajania. Wprawdzie Marya nie była na to wystawioną: – bo, jak się wyrażał któś z przypatrujących się pochodowi do kościoła, włosy jej były jak jedwab’; zaś to, iż jako wdowa nie chciała wystąpić w czepku, tylko w gołej głowie, zdaniem tych widzów dowodziło próżnej pychy. W istocie wszyscy krewni pana młodego niechętnem okiem spoglądali na nią, boć Marya prócz syna wyrostka, na owinięcie palca nie wnosiła nic do domu.
Łuk tryumfalny wystawiony był na drodze; bramy przez które przejeżdżali, przystrojone były w zielone gałęzie, a przed młodą parą drużbowie tam i na powrót galopowali na dzielnych, choć przyciężkich szkapach. Na samem czele jechała panna młoda ze swemi druchnami, których ogromne bukiety sterczały z wozów jakby laski marszałkowskie; w nich jaśniały małe dzwoneczki i lusterka; nic pyszniejszego nie widziano jeszcze nigdy. Trąby i skrzypce grzmiały, że aż słychać je było w kościele, gdzie przygłuszały nawet organy. Druchny nie mało chwały zdobyły w kruchcie, którą przystroiły w gałęzie i różne takie rzeczy „co się świecą”, jak mówią chłopi: obrazek za cztery szylingi wyobrażający króla na koniu, kolorowa etykieta apteczna z flaszką, na której jeszcze czytelny był napis: „za sześć szylingów kropli jałowcowych”, stara mufka z czerwonej materyi jedwabnej i dużo innych ślicznych rzeczy wisiało między zielonemi liściami i wieńcami z kwiatów. Każde chłopskie wesele w Danii, jeżeli ma być świetne co się zowie, przystroić się musi w takie dziecinne świecidełka.
Pomiędzy zaproszonemi kobietami, które w kościele siedziały w pierwszych ławkach, są dwie dobrze nam znajome od źródła, matka i babka wraz z młodą, zajmującą Łucją. W niebieskich jej i wyrazistych oczach żadnego już nie było śladu obłąkania; siedziała spokojnie i nabożnie jak wszyscy. Tak samo jak burza w owej nocy, uspokoiła się także walka jej duszy. Krystyan, który siedział na stronie mężczyzn14, poznał ją natychmiast; ona przeciwnie patrzała nań jak na obcego i głośno śpiewała święte psalmy.
Młoda para przystąpiła do ołtarza; orszak ślubny stanął pod chórem. Dwie kobiety szeptały między sobą:
– Uważaj teraz na pannę młodą i na pana młodego; które z nich pierwsze się ruszy, pierwsze umrze!
– Ha, toć ona się ruszyła!
– Ale się to nie zgadza z drugą wróżbą! – rzekła młodsza. – A ja w tamtą więcej jakoś wierzę! to bo nigdy nie chybi! Z imienia pana młodego i panny młodej przekonać się można, które z nich umrze pierwsze. Wszystkie litery obu imion trzeba zliczyć razem, a potem się mówi: Adam umrze! Ewa umrze! to wszystko jedno, jak gdyby się powiedziało: on umrze! ona umrze! a czyje wypadnie na ostatku, ten umrze prędzej od tamtego. Ale prawda, toć i to się zgadza, bo ona się nazywa Marya, to jest pięć liter, pisząc tylko przez jedno r, a on nazywa się Jakób, także pięć liter, więc razem liter dziesięć, a zatem przy liczbie parzystej zawsze wypadnie na to, że Ewa umrze pierwsza!
– Ależ on się nie nazywa Jakób, jeno Kuba! – rzekła młodsza kobieta.
– A na chrzcie świętym jakie mu dali imię? – zapytała druga. – Jeżeli się nazywa Kuba, to on umrze pierwszy, ale jeżeli Jakób, ona umrze przed nim, i w takim razie dobrze wypada, że ona pierwsza się ruszyła!
Taką rozmowę przerwała mała tuż obok sprzeczka, która jakkolwiek nie nadto głośna, jednak im przeszkodziła w nabożeństwie. Syn pana młodego, Niels, chłopak dwunastoletni, z twarzą przypłaszczoną i złośliwą, niezbyt delikatnie nowego brata Krystyana odtrącił na bok, żeby samemu stanąć na przodzie, na co się ten ostatni skrzywił i odfuknął. Kobiety przykazały im spokojność, a Krystyan zażenowany spuścił oczy i spojrzał na swoje białe pończochy; ale w tej samej chwili Niels zawalał je zaszuwaksowanym trzewikiem. Krystyanowi łzy stanęły w oczach, a Łucya karcącym wzrokiem spojrzała na Nielsa.
Ślub się skończył, a trąby przed kościołem zagrzmiały jak melodye dnia sądnego. Pan młody jak najśpieszniej odjechał, by żonę swą przyjąć w nowym domu; w sieni stali muzykanci, a za niemi nowożeńcy obok stolika z cynowym talerzem, na który każdy z gości kładł swój podarek ślubny. Ile razy który z przechodniów miał położyć większy jaki pieniądz papierowy, nie zaniedbywał rozwijać go starannie; bo obdarowany z obowiązku takim samym odpłacić się musi prezentem, jeżeli później przypadnie wesele dawcy lub którego z członków jego rodziny. Dano jedzenie na stół, odśpiewano pieśń godową, a drużbowie nowozamężną poprowadzili do tańca panu młodemu.
Łucya, która była nieco starsza od Krystyana, z nim jednym się tylko zadawała; tańczyli i przechadzali się z sobą: nazywano ją piękną bakalarką.
Nazajutrz15 oboje siedzieli w ogrodzie, gdzie kwitły pełne goździki, a ona mu opowiadała o wujecznym swoim dziadku, Piotrze Wik, którego zwała także wujem i który posiadał śliczny okręt, ochrzczony własnem jej imieniem Łucyi, odbywający podróże do Niemiec i do Kopenhagi. – Ach! jakże ten wujo dobry i żartobliwy; zwykle raz na rok, kiedy okręt jego staje pod Swendborgiem, odwiedza swoich krewnych. On to podarował jej książkę o łagodnej Helenie, o której powiedziano na tytule, że bardzo jest wesoła, ale też bardzo smutna do czytania. Wówczas i Krystyan przyniósł swoją książkę o zwierzętach, co mu ją podarował ojciec chrzestny i oglądali wszystkie drzeworyty, a Łucya czytała napisy i dopiero tłumaczyli sobie, jakim sposobem lis oszukuje niedźwiedzia i inne mniej przebiegłe zwierzęta.
Kiedy tak siedzieli w najlepsze, nadszedł Niels, po cichu zakradł się z tyłu i jednem kopnięciem nogi wyrzucił im książkę z ręki, że poleciała daleko między krzaki. Krystyan płakał, ale Łucya łajała Nielsa mówiąc, że on tak samo jak lis w książce paskudnem jest zwierzęciem.
Chłopiec spojrzał na nią głupowatem okiem i zawołał: Waryatka! Rumiane policzki dziewczęcia zbladły, – słowo to gorzko ją dotknęło, bo przypominało stan nieszczęśliwy, w którym niegdyś zostawała, a z którego obecnie już była wyleczoną. Z wyrazem rzewnej boleści spojrzała na niego i weszła do godowego domu, gdzie wszystko tchnęło wesołością.
Trzeciego dnia Łucya tańczyła z Krystyanem, a Niels należał do figury. Słońce bo nie zachodzi nad gniewem dziatek. Drużbowie żegnali gości ze zwykłą formułką: – Jutro nie będzie tu już żadnej zabawy!
Dla nikogo w tych wyrazach nie było tyle proroczej prawdy, co dla biednego Krystyana. Wprawdzie w pierwszych tygodniach nowy dom, ogród i pola stanowiły jakąś rozmaitość i zabawę, ale zawsze nie był to ten sam dom, co w Swendborgu. Ojczym nie lubił jego gry na skrzypcach, jakoż Marya instrument zawiesiła wysoko nadedrzwiami, skąd nie tak łatwo było go zdejmować. Niels ze swojej strony wyśmiewał mieszczucha, ktory się bał bydła, krowę brał za wołu i nie umiał wysiedzieć nawet na cierpliwej szkapie mleczarskiej, kiedy ją miano pławić w stawie. Z szyderczą miną opowiadał to ojcu i parobkom, a ich śmiechy boleśnie dotykały malca. Jedyną rzeczą, w której się poniekąd zgadzały usposobienia obu chłopców, było upodobanie w obrazkach. Zwierzęta ciekawiły Nielsa, choć za wielką w nich uważał wadę, że były tylko czarne i białe. Nie przez złośliwość tedy, lecz jedynie w najlepszej myśli, pewnego dnia gdy Krystan był na dworze, zabrał mu książkę, przekonany, że robi coś wielce pożytecznego i wszystkie drzeworyty pomazał najjaskrawszemi czerwonemi i żółtemi farbami. Toć w oczach ojca i parobków uchodził za szczególnie zdolnego do rysunku; na wszystkich drzwiach i bramach stały jego obrazy ludzi i zwierząt, co zaś największą tym utworom w oczach tej właśnie publiczności nadawało wartość, była owa płaska ordynaryjność, cechująca każdy taki rysunek. Drzeworytom za pomocą pojedynczych kresek i dodatków ten sam nadał charakter i sam śmiał się z takiej twórczości wrodzonego sobie talentu.
– Pójdź no, zobacz! – rzekł do wchodzącego Krystyana. – Teraz aż miło patrzeć!
– Całe obrazki popsułeś! – odpowiedział Krystyan, a smutek i gniew pobudziły go do niezwykłej mu wcale gwałtowności; rzucił się na Nielsa, lecz ten w mgnieniu oka obalił go o ziemię.
– Obaj zasłużyliście na rózgi! – zawołała Marya. – Nielsa bić nie będę, aleś ty mój własny, ciebie mam prawo walić! – i tak on jeden dostał za nich obu.
Ojciec także uważał, że teraz obrazki daleko piękniejsze, a na widok ordynaryjnych poprawek zawołał: – Widzicie hultaja! jaki zręczny!
Krystyan zostawiony sobie samemu, samotny tułał się z kąta w kąt, a z każdym dniem stawał się cichszym i bardziej zamyślonym. Niekiedy wprawdzie bywał on jeszcze przedmiotem całej miłości swojej matki, zwłaszcza gdy doznawała jakiej przykrości, lub kiedy słyszała, iż familia jej męża źle mówi o niej za to, że nic nie wniosła do domu i do dworu; niekiedy wolno mu było wówczas zdejmować skrzypce z gwoździa i zagrać różne sztuczki z nut, które podarował mu niegdyś ojciec chrzestny; nuty te były dlań skarbem, któregoby nie oddał za wszystkie inne skarby świata, a jednak oddać musiał i te nuty.
Pewnego dnia wzniósł się nad domem piękny latawiec, który Niels skleił ze starych gazet i z nut Krystyana, nie mających w jego oczach żadnej wartości. Latawiec wzleciał wysoko, chłopcy nie mogli go utrzymać, lot stawał się coraz silniejszy i poniósł go aż w bagna torfowe.
Zima nadeszła – i minęła. Nastało lato; Krystyan także miał zająć się czemkolwiek pożytecznem, kazano mu więc na przemiany z Nielsem paść gęsi na łące, gdzie strumyk płynie między jesionami; ale on rad przebywał w takiej samotności. Na dużym pniu starego drzewa, tuż przy małej zatoce, którą tu tworzy strumyk, w cieniu wysokiej leszczyny, siadywał tedy pogrążony w marzeniach i patrzył na obłoki odbijające się w zwierciedle wodnem. Tam na dole płynęły obrazy chmur, tam na dole latały ptaszki z rozpostartemi skrzydełkami, blizko tak samo głęboko, jak wysoko w tejże chwili bujały nad falą. Drzewa wokoło ukazywały się z koronami spuszczonemi na dół, własna jego postać zdawała się również przewróconą do góry nogami, tak iż teraz dopiero pojmował, jak świat wygląda na drugiej stronie ziemi. Gulki, które się tu i owdzie wzbijały na powierzchnią, nazywał swojemi gwiazdami wodnemi; sama płaszczyzna była dlań oceanem, duże komary wodne, nad nią przelatujące, korsarzami. Jak one szybko płynęły! W porównaniu z niemi rośliny nadbrzeżne i kwiaty podwodne olbrzymich dochodziły rozmiarów, tak jak drzewa w krajach zwrotnikowych; bluszcz wodny uchodził za zieloną, pływającą wyspę, a jeśli raptem wyjrzała z głębi żaba i chwilkę popłynęła na powierzchni, wyobrażał sobie, że to jaki potwór z Tysiąca i jednej nocy! Tam gdzie siedział, woda właśnie podchodziła pod drzewa między wystające korzenie; to też czarne te otwory jakoś tajemniczo wyglądały i straszno; żaden rybak, płynący pod skałami Kapryjskiemi, nie mógłby okropniejszych mieć przywidzeń, jak on, kiedy zaglądał w te ciemne otwory, między korzeniami a murawą, które wisiały nad wodą nie dotykając jej. Niechby tylko uderzył kijkiem, a jużby cały ocean był w ruchu; widział długie jego bałwany, niby przypływ i odpływ morza, które zakrywały jaskinie nadbrzeżne. To co sam wiedział z opowiadań ojca i chrzestnego, jak mniemał, równie wiadomem być musiało dla wszystkich; wszyscy to samo co on, powinni widzieć w wodzie i w gałęziach, więc mówił z towarzyszami o tych swoich widzeniach, jakby o najnieomylniejszej rzeczywistości. Oni wszelako nic nie rozumieli, choć słuchali go z ciekawością i zdziwieniem, bo nie wiedzieli, czy od nich na prawdę jest mędrszy, czy też może zupełnym waryatem.
– Tak jest, zwaryował! – zawołał Niels, a te wyrazy stały się hasłem do opinii całej gromady. Wszyscy rzucili się na Krystyana; jeden z nich przywiązał mu z tyłu gałązkę brzozową do kołnierza, inni obrzucali go piaskiem, a Niels świstał i krzyczał: – Niech żyje waryat Krystyan!
Wówczas ogarnęła go rozpacz i jak spłoszona sarna w gwałtownej ucieczce pobiegł przez pola, ścigany przez wszystkich chłopców, którzy krzycząc rzucali na niego stare czapki i łapcie. Dostawszy się do ogrodu, przelazł przez wał, chłopcy byli tuż za nim; krzyknął, a przed nim stała Marya, pod której opiekę wnet schronił się. Niels i jego towarzysze już stali na wale.
– Cóż się znowu stało? – zapytała. – Czy nie możesz się bawić z niemi? Będziesz ty zaraz grzeczny!
Weszła do domu; chłopcy wyśmiewali go, a on w milczeniu słuchał ich nielitościwych żartów.
Jednego dnia samotny znów siedział w polu i łyczkiem związywał kwiaty i liście, tak że wyglądały prawie na postacie ludzkie. Mały listek goździka był spodnicą damy, czerwone długie kwiaty wyobrażały jej ręce, dzika róża była twarzą; mężczyzni przeciwnie mieli nogi i ręce z trawki, a liście bluszczu były ich zielonemi kurtkami. Doprawdy, wyglądało to wszystko jakoś nieźle! Figurki te swoje ustawił w około pnia i potem z wewnetrznem zadowoleniem oglądał piękne towarzystwo.
W takiej zabawie przerwała mu mądra kobieta z Kwerndrup, jego lekarka i prorokini, która przyszedłszy tu dla poszukania różnych ziółek i najskuteczniejszych korzonków, przypatrywała się jego laleczkom.
– A to znowu co zrobiłeś? – zapytała. – Toż to istni ludzie! Aleś im jednak duszy dać nie umiał. Cóż im teraz powiesz na sądnym dniu, gdy cię oskarżą, że były tylko nieżywemi trupami? – Potrząsła głową i odeszła, lecz jej wyrazy: Będą się u ciebie dopominać o duszę! głęboko utkwiły w jego wyobraźni.
Im dłużej patrzał na swoje figurki, tem go większa ogarniała obawa; nie śmiał ich zniszczyć, więc oderwał kawał murawy, wykopał dół, do którego je włożył, a potem przykrył znów murawą. Teraz już były pochowane. Ale śniły mu się jeszcze przez całą noc i zdawało mu się, że mali ludzie z kwiatów przychodzą do jego łóżka i tańcząc wkoło niego wołają: Czemu nie dałeś nam duszy? Sen jego wydawał się jemu rzeczywistością, choć nikomu nic o nim nie śmiał rozpowiedzieć. Nazajutrz poszedł w to samo miejsce, gdzie była murawa i uniósł ją do góry; pod nią leżały jeszcze te same kwiaty, tylko powiędłe i skurczone. Wyjął je tedy z grobu, wygładził jak można było najlepiej, złożył na dużym liściu leszczyny, odmówił nad niemi Ojcze nasz! i puścił na strumyk, boć przecież, skoro fala uniesie zielony statek zmarłych, już oni ztamtąd nie wrócą i straszyć go nie będą!