Kitabı oku: «Facino Cane», sayfa 2
Orkiestra składała się z trzech ślepców z Instytutu Ociemniałych: skrzypce, klarnet i flet. Wszystkich trzech zgodzono ryczałtem, siedem franków za noc. Za tę cenę, rzecz prosta, nie mogli dać ani Rossiniego, ani Beethovena; grali, co chcieli i co mogli, nikt nie robił im wymówek; urocza delikatność! Muzyka ich uderzała tak brutalnie w bębenki, że objąwszy wzrokiem zgromadzenie, popatrzyłem na to trio ślepców i od razu, widząc ich uniform, uczułem się skłonny do pobłażliwości. Artyści ci usadowili się we framudze; trzeba było podejść blisko nich, aby rozróżnić ich fizjonomie. Nie dotarłem tam od razu; ale kiedy się zbliżyłem, nie wiem czemu, wszystko się skończyło; wesele i muzyka znikły, ciekawość moja doszła do najwyższego napięcia, dusza moja bowiem przeszła w ciało klarnecisty. Skrzypek i flecista mieli twarze pospolite, ot typowa fizjonomia ślepców, pełna skupienia, uważna i poważna; ale twarz klarnecisty była jednym z tych zjawisk, które przykuwają artystę i filozofa.
Wyobraźcie sobie gipsową maskę Danta, oświetloną blaskiem kinkietu9 i uwieńczoną lasem srebrno-białych włosów. Gorzki i bolesny wyraz tej wspaniałej głowy spotęgowany był ślepotą, martwe oczy odżywały myślą, strzelał z nich jakiś palący blask, zrodzony z jednego nieustannego pragnienia, energicznie wypisanego na sklepionym czole, pooranym zmarszczkami podobnymi do pęknięć starego muru. Ten starzec dmuchał na ślepo, nie zwracając żadnej uwagi na takt ani na melodię; palce jego podnosiły się i opuszczały, poruszały machinalnie stare klawisze. Nie żałował sobie kiksów10; tancerze nie zważali na to, tak samo jak dwaj towarzysze mego Włocha; uparłem się bowiem, aby to był Włoch, i był Włoch. Coś wielkiego i despotycznego widniało w tym starym Homerze, który krył w sobie jakąś skazaną na zapomnienie Odyseję. Była w nim wielkość tak rzeczywista, że górowała nad jego upodleniem; siła ducha tak żywa, że górowała nad ubóstwem. Żadnej z potężnych namiętności, które wiodą człowieka do dobrego jak do złego, które zeń czynią zbrodniarza albo bohatera, nie brakowało tej szlachetnie rzeźbionej twarzy, bladej jak bywa u Włochów, ze szpakowatymi brwiami. Brwi te rzucały cień na głębokie bruzdy; budziły lęk, że się ujrzy w nich blask myśli, tak jak człowiek się obawia, aby w otworze groty nie pojawiło się paru zbójców zbrojnych w pochodnie i sztylety. Był lew w tej klatce z ciała, lew, którego wściekłość zużyła się daremnie na żelaznych kratach. Pożar rozpaczy zgasł w swoich popiołach, lawa ostygła, ale bruzdy, wstrząśnienia, resztka dymu świadczyły o gwałtowności wybuchu, o spustoszeniach ognia. Myśli te, obudzone na widok tego człowieka, były równie gorące w mojej duszy, jak były zimne na jego twarzy.
Między każdym kontredansem11 skrzypek i flet, poważnie zajęci szklanką i butelką, zawieszali instrument na guziku zrudziałego surduta, sięgali ręką do małego stoliczka pomieszczonego pod oknem, gdzie znajdowała się ich kantyna12, i ofiarowywali Włochowi pełną szklankę, której nie mógł wziąć sam, stół bowiem znajdował się za jego krzesłem. Za każdym razem klarnecista dziękował im przyjaznym skinieniem. Ruchy ich miały tę precyzję, która zawsze zdumiewa u ślepców, dając złudzenie, że widzą. Zbliżyłem się, aby się im przysłuchać: ale kiedy byłem blisko, zauważyli mnie, nie uczuli zapewne we mnie robotnika i zamilkli.
– Skąd wy jesteście, wy, co gracie na klarnecie?
– Z Wenecji – odparł ślepy z lekkim akcentem włoskim.
– Czyście się urodzili ślepi, czy też oślepliście z…
– Z przypadku – odparł żywo – przeklęta jaskra.
– Wenecja to piękne miasto, zawsze miałem ochotę tam pojechać.
Fizjonomia starca ożywiła się, zmarszczki jego drgnęły, zdawał się silnie wzruszony.
– Gdybym ja tam z panem pojechał, nie straciłby pan swego czasu – rzekł.
– Nie mówcie mu o Wenecji – rzekł do mnie skrzypek – bo nasz doża13 zacznie swoje sztuki, a trzeba wiedzieć, że jaśnie książę ma już dwie butelki w żondołku14!
– No jazda, ojcze Canard – rzekł flecista.
Wszyscy trzej zaczęli grać, ale przez czas trwania czterech kontredansów Wenecjanin węszył mnie niejako, odgadywał moje niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Fizjonomia jego straciła martwy wyraz smutku; jakaś nadzieja rozjaśniła wszystkie jego rysy, wślizgnęła się niby błękitny płomień w jego zmarszczki. Uśmiechnął się i wytarł sobie czoło, to harde i straszliwe czoło; wreszcie stał się wesoły, jak człowiek, którego podłechtano15 w tkliwy punkt.
– Ile macie lat? – spytałem.
– Osiemdziesiąt dwa!
– Od jak dawna jesteście ślepi?
– Będzie niedługo pięćdziesiąt lat – odparł z akcentem świadczącym, że żale jego tyczyły się nie tylko straty wzroku, ale jakiejś wielkiej władzy, z której go wyzuto.
– Czemu nazywają was dożą? – spytałem.
– Et, żarty – rzekł. – Jestem patrycjuszem weneckim i byłbym został dożą jak każdy inny.
– Jakże się pan nazywa?
– Tutaj: ojciec Canet. Nigdy mego nazwiska nie umieli inaczej wpisać w rejestry; ale po włosku to „Marco Facino Cane, książę Varese”.
– Jak to, pan pochodzi od owego sławnego kondotiera16 Facino Cane17, którego łupy przeszły na książąt Mediolanu?
– E vero18 – odparł. – W owym czasie, aby nie być zabitym przez Viscontich, syn Canego schronił się do Wenecji i wpisał się do Złotej księgi19. Ale nie ma już Cane, tak samo jak nie ma Księgi! – Uczynił gest przerażający swym wygasłym patriotyzmem i wstrętem do rzeczy ziemskich.
– Ale skoro pan był senatorem weneckim, musiał pan być bogaty; w jaki sposób mógł pan postradać majątek?
Na to pytanie podniósł głowę, jak gdyby po to, aby mi się przypatrzyć ruchem istotnie tragicznym, i odpowiedział:
– Nieszczęścia!
Nie myślał już o piciu, odsunął szklankę wina, którą mu w tej chwili podawał stary flecista, po czym spuścił głowę. Te szczegóły mogły jedynie podsycić mą ciekawość. W czasie kontredansa, którego odegrały te trzy automaty, patrzyłem na starego weneckiego szlachcica z uczuciami, jakie pożerają dwudziestoletniego młodzieńca. Widziałem Wenecję i Adriatyk, widziałem ją w ruinach na tej zrujnowanej twarzy. Przechadzałem się po tym mieście, tak drogim jego mieszkańcom; wędrowałem od Rialto20 do Wielkiego Kanału21, od riva Schiavoni22 do Lido23, wracałem do katedry tak oryginalnej i wspaniałej, patrzyłem na okna Casa d'Oro24, z których każde ma inny ornament; oglądałem stare pałace tak bogate w marmury; słowem wszystkie te cudy, z którymi uczony sympatyzuje tym więcej, iż barwi je wedle ochoty i nie depoetyzuje swoich marzeń obrazem rzeczywistości. Odtwarzałem sobie bieg życia tego potomka największego z kondotierów, szukając w nim śladów jego nieszczęść oraz przyczyn tego głębokiego fizycznego i moralnego upadku, który jeszcze dodawał piękności iskrom dumy i szlachetności zbudzonym w tej chwili. Myśli nasze spotykały się z pewnością, sądzę bowiem, że ślepota czyni wrażliwość ducha o wiele czulszą, nie pozwalając uwadze rozpraszać się na zewnętrzne przedmioty. Niedługo czekałem na dowód naszej wzajemnej sympatii. Facino Cane przestał grać, wstał, podszedł do mnie i rzekł: „Wyjdźmy!” Słowo to podziałało na mnie jak tusz25 elektryczny. Podałem mu ramię i wyszliśmy.