Kitabı oku: «Małe niedole pożycia małżeńskiego», sayfa 4
VII. Wspominki i żale
Po kilku latach małżeństwa, miłość twoja staje się tak umiarkowaną, że Karolina usiłuje niekiedy wieczorem obudzić ją za pomocą drobnych, wyzywających aluzji. Jest w tobie coś spokojnego i flegmatycznego, co drażni wszystkie prawowite małżonki. Kobiety widzą w tym rodzaj obrazy; biorą one niedbałą beztroskę szczęścia za zarozumiałą pewność, gdyż nigdy nie biorą w rachubę możliwości lekceważenia ich nieocenionych wdzięków: cnota ich doprowadzona jest wówczas do wściekłości, iż bierze się ją tak dosłownie.
W tym położeniu, które jest wewnętrzną treścią języka małżeńskiego i do którego zarówno mężczyzna, jak kobieta dochodzą niezawodnie, żaden mąż nie śmie przyznać otwarcie, że pasztet z kuropatw zaczyna go nudzić; lecz apetyt jego wymaga już niewątpliwie pewnych warunków tualety72, podrażnień nieobecności, pobudzeń myślą o przypuszczalnej rywalizacji.
Wówczas prowadzisz na przechadzce żonę twoją pod rękę, nie przyciskając jej jednak do boku z pełnym obawy i troskliwości skupieniem skąpca trzymającego swój skarb. Rozglądasz się na prawo i na lewo, oglądasz wystawy bulwarów, przytrzymując swą żonę ramieniem luźnym i nieuważnym, tak jak gdybyś holował wielki statek normandzki. Bądźmy ze sobą szczerzy, moi przyjaciele! Gdyby, idąc za twoją żoną, jakiś uliczny wielbiciel, przypadkiem lub rozmyślnie otarł się o nią zbyt blisko, nie miałbyś najmniejszej ochoty dochodzenia motywów owego przechodnia; zresztą żadnej kobiecie nie postanie w głowie doprowadzać dwóch ludzi do sprzeczki dla takiej drobnostki. Ta drobnostka, przyznajmy i to jeszcze, czyż to nie jest nader pochlebne dla jednej i dla drugiej strony?
Doszedłeś do tego punktu, jednak nie posuwasz się dalej. Mimo to, w głębi twego serca i twego sumienia drzemie straszliwa myśl: Karolina zawiodła twoje oczekiwania, Karolina ma braki, które w czasie przypływu morza pod znakiem miodowego miesiąca zostawały ukryte pod wodą, lecz które odpływ fali odsłonił w całej nagości. Nieraz zdarzyło ci się uderzyć o te rafy, nieraz rozbijały się o nie twoje nadzieje; twoje marzenia młodego bezżennego mężczyzny (gdzie te czasy szczęśliwe!) nie jeden raz patrzyły na strzaskaną łódź pełną fantastycznych bogactw: najcenniejsze towary poszły na dno, pozostał balast małżeństwa. Słowem, aby się posłużyć wyrażeniem bardziej potocznym, w rozmowach, jakie prowadzisz sam ze sobą na temat swojego małżeństwa, powiadasz sobie, patrząc na Karolinę: To nie to, czego się spodziewałem!
Pewnego wieczoru, na balu, w towarzystwie, w domu przyjaciół, mniejsza zresztą gdzie, spotykasz uroczą młodą dziewczynę, piękną, dobrą i rozumną; dusza! och! dusza anielska! piękność czarująca! Ten nieskazitelny krój owalu jej twarzy, te rysy, które tak długo oprą się nietknięte działaniu życia, to czoło wdzięczne i marzycielskie! Nieznajoma jest posażna, jest wykształcona, pochodzi ze znacznej rodziny; wszędzie umie być na swoim miejscu, umie błyszczeć lub ukryć się w cieniu; słowem przedstawia w całej świetności i blasku obraz wymarzonej istoty, twojej żony, tej, którą czujesz się zdolny kochać stale i niezmiennie; pochlebiałaby wszystkim twoim próżnostkom, rozumiałaby i wspierałaby cudownie wszystkie twoje cele i zamiary. Do tego jest serdeczna i wesoła – ta młoda dziewczyna, która budzi wszystkie twoje najszlachetniejsze uczucia, która rozpala wszystkie przygasłe pragnienia.
Patrzysz na Karolinę z posępną rozpaczą i oto upiorne myśli poczynają krążyć i uderzają swymi skrzydłami nietoperza, swoim dziobem sępa, swoim tułowiem ćmy o ściany pałacu, w którym niby złota lampa błyszczy twój mózg rozpalony żądzą.
PIERWSZA STROFA. – Och, po cóż ja się ożeniłem? Och, cóż to była za myśl nieszczęsna! Dałem się złapać na kilka marnych talarów73! Jak to? Więc to ma być koniec? Mogę mieć tylko jedną żonę! Och, jakiż rozum mieli Turcy! Znać, że autor Koranu pędził życie wśród pustyni!
DRUGA STROFA. – Moja żona jest cierpiąca, pokaszluje czasem nad ranem. Mój Boże, jeżeli jest w zamiarach twojej mądrości powołać Karolinę do swojej chwały, uczyń to prędko dla jej i mojego szczęścia. Ten anioł już dopełnił swoich ziemskich przeznaczeń.
TRZECIA STROFA. – Ależ ja jestem potworem! Karolina jest matką moich dzieci!
Twoja żona wraca z tobą do domu powozem, wydaje ci się wstrętna; mówi do ciebie, odpowiadasz jej półsłówkami. Pyta cię: „Co tobie jest?” Odpowiadasz: „Nic.” Karolina kaszle, namawiasz ją, aby zaraz jutro poszła do lekarza. Medycyna ma swoje przypadki…
CZWARTA STROFA. – Opowiadano mi, że jakiś lekarz, chudo zapłacony przez spadkobierców, miał wykrzyknąć bardzo nieostrożnie: „Obrzynają mi tysiąc dukatów, a zawdzięczają mi czterdzieści tysięcy franków rocznej renty!”. Och, ja bym nie liczył się z honorarium!
– Karolino – mówisz głośno – Powinnaś uważać na siebie; zawiń się w twój szal, myśl o swoim zdrowiu, moja najdroższa.
Twoja żona jest tobą zachwycona, zdajesz się nią niezmiernie interesować. Podczas gdy się rozbiera, leżysz wyciągnięty na kozetce.
Gdy opada suknia, zatapiasz się w kontemplacji boskiego zjawiska, które otwiera ci bramy z kości słoniowej fantastycznych zamków twojej wyobraźni. O czarodziejska ekstazo! Przed twoimi oczyma staje boska postać owej młodej dziewczyny!… Jest biała jak żagle czarodziejskiego okrętu, który wpływa do portów Kadyksu74 obładowany skarbami. Jej dziewicze okrągłości kuszą twoje rozmarzone spojrzenia. Twoja żona, szczęśliwa z twojego podziwu, tłumaczy sobie na swoją korzyść twoje usposobienie milczące i nerwowe. Ty zamykasz oczy i widzisz jeszcze wyraźniej twą upragnioną młodą dziewczynę, i w myśli poczynasz mówić:
PIĄTA I OSTATNIA STROFA. – Boska! Czarująca! Czy może być na świecie druga podobna kobieta? – Różo nocy płomiennych! – Wieżo z kości słoniowej! – Dziewico anielska! – Gwiazdo wieczorów i poranków!
Każdy ma swoje małe litanie; ty odmawiasz ich cztery.
Nazajutrz żona twoja jest promieniejąca, przestała kaszleć, nie potrzebuje już lekarza; jeżeli co jej grozi, to chyba zbytek zdrowia; przekląłeś ją cztery razy w imię owej młodej dziewczyny i cztery razy ona cię błogosławiła. Nic nie wie, że w głębi twego serca trzepotała się mała rybka z gatunku krokodylów, zamknięta w naczyniu miłości małżeńskiej, jak tamta w swoim szklanym słoju.
Parę dni temu żona twoja wyrażała się o tobie przed panią de Fischtaminel w sposób dość dwuznaczny; dziś, podczas wizyty waszej pięknej przyjaciółki, Karolina kompromituje cię powłóczystymi i wilgotnymi spojrzeniami, jakie zwraca w twoją stronę; wychwala cię, czuje się szczęśliwą.
Wychodzisz z domu wściekły, szalejesz, na szczęście spotykasz na bulwarze przyjaciela, przed którym możesz wylać swą żółć.
– Słuchaj mnie, nie żeń się nigdy! Wolisz patrzeć jak twoi spadkobiercy wynoszą twoje meble w czasie, gdy ty jeszcze rzęzisz75, wolisz wić się w agonii przez dwie godziny, żebrząc na próżno o szklankę wody, wolisz ginąć dobijany powolnie przez okrutną dozorczynię, podobną do tej, którą tak strasznie przedstawił Henry Monnier w swoim obrazie malującym ostatnie chwile starego kawalera! Nie żeń się pod żadnym pozorem!
Na szczęście nie spotykasz już więcej czarującej młodej dziewczyny! Ocalony jesteś od piekła, do którego prowadziły cię twoje zbrodnicze myśli, grzęźniesz na nowo w czyśćcu swojego szczęścia małżeńskiego; natomiast zaczynasz zwracać uwagę na panią de Fischtaminel, którą jeszcze za swoich kawalerskich czasów uwielbiałeś, nie mogąc do niej dotrzeć.
IX. Spostrzeżenie
Skoro dopłyniesz do tego punktu długości lub szerokości geograficznej oceanu małżeńskiego, wówczas zjawia się drobne cierpienie, chroniczne, przerywane, dosyć podobne do napadowego bólu zębów… Już widzę, jak mnie zatrzymujesz, aby mi zadać pytanie: „W jaki sposób rozpoznaje się wymiary geograficzne na tym morzu? Kiedy mąż może wiedzieć, że znajduje się w tym punkcie nautycznym76; i czy jest jaki77 sposób, aby uniknąć jego raf podwodnych78?”.
Otóż, chciej zrozumieć, że w tym punkcie można się znaleźć równie dobrze po dziesięciu miesiącach, jak po dziesięciu latach małżeństwa: zależy to od chyżości79 okrętu, od jego żagli, od wiatru, od siły prądów, a przede wszystkim od składu jego załogi. Istnieje jednak ta przewaga, że marynarze mają tylko jeden sposób przebycia tego punktu, zaś mężowie mają ich tysiąc.
PRZYKŁADY. – Karolina, która z twojej eks-koteczki, twojego eks-skarbu, zmieniła się po prostu w twoją żonę, opiera się o wiele zanadto na twoim ramieniu, przechadzając się po bulwarach, lub też uważa za dystyngowańsze80 wcale nie podawać ci ręki.
Albo zwraca uwagę na mężczyzn mniej lub więcej młodych, mniej lub więcej dobrze ubranych, podczas gdy poprzednio nie widziała nikogo, nawet wówczas gdy bulwar był czarny od kapeluszy i deptany przez więcej butów niż trzewiczków.
Albo, gdy wracasz do domu, mówi: „To nic, to tylko pan”, zamiast słów: „Ach! To ty, Adolfie!” wymawianych poprzednio z gestem, spojrzeniem, akcentem, które budziło u ludzi patrzących na nią z zachwytem myśl: „Oto szczęśliwa kobieta!” (Ten wykrzyknik dzieli się u żony na dwa okresy: pierwszy, w czasie którego jest szczerą, drugi, w którym jej „Ach, to ty Adolfie” jest już tylko obłudą. Skoro wykrzykuje: „To nic, to tylko pan!”, nie trudzi się już nawet, aby grać komedię).
Albo, jeżeli wracasz do domu nieco później niż zwykle (o jedenastej, dwunastej), ona… chrapie!!! Szkaradna oznaka.
Albo wkłada przy tobie pończochy… (W małżeństwie angielskim, zdarza się to w życiu małżeńskim lady81 tylko raz jeden; nazajutrz opuszcza ojczyznę z jakimś captain'em82 i… nie myśli już o wkładaniu pończoch.
Albo… ale zatrzymajmy się na tym.
To wszystko odnosi się do marynarzy lub mężów obeznanych ze znajomością czasu małżeńskiego.
X. Bąk małżeński
Otóż pod tą linią, tak bliską znaku niebieskiego, którego mianem dobry gust nie pozwala się nam posłużyć do żartu pospolitego i niegodnego tej tak subtelnej książki, zjawia się straszliwa mała niedola, w niezmiernie pomysłowej przenośni nazwana przez autora Bąkiem małżeńskim, ze wszystkich much, komarów, mustyków83, tarakanów84, pcheł i skorpionów najbardziej dokuczliwym, zwłaszcza że nie wynaleziono dotąd przeciw niemu żadnego środka ochrony. Bąk ten nie kąsa natychmiast; zaczyna od brzęczenia nad uszami, ty zaś zrazu nie zdajesz sobie sprawy, co to takiego.
Tak na przykład, bez żadnego à propos85, tonem najnaturalniejszym w świecie, Karolina mówi: „Pani Deschars miała wczoraj bardzo ładną suknię…”.
– Tak, ona ma dużo gustu – mówi Adolf bez żadnej wiary w to, co mówi.
– Dostała ją od męża – odpowiada Karolina, wzruszając ramionami.
– A, tak…
– A, tak; suknię za czterysta franków. Z najlepszego aksamitu.
– Czterysta franków! – wykrzykuje Adolf, przybierając pozę apostoła Tomasza.
– Tak, ale są dwa staniki do zmiany i…
– Ostro idzie pan Deschars! – odpowiada Adolf, chcąc ratować się żartem.
– Nie wszyscy mężowie mają jego delikatność – odpowiada Karolina sucho.
– Jaką delikatność?…
– No… tę, aby pamiętać o dwóch stanikach, tak żeby można nosić suknię jako dekoltowaną, wówczas gdy tamten będzie już niemodny.
Adolf powiada sobie w duchu: „Karolina chce sukni”.
Biedny człowiek!…
W jakiś czas potem pan Deschars dał świeże obicia i firanki w pokoju swojej żony. Później pan Deschars kazał przerobić według nowej mody brylanty swojej żony. Pan Deschars nie wychodzi nigdy z domu bez żony lub nie pozwala żonie nigdzie iść, żeby jej sam nie odprowadził.
Cokolwiek byś przyniósł Karolinie w upominku, nigdy to nie dorówna temu, co ofiarował swojej pan Deschars. Jeżeli pozwolisz sobie na najmniejszy gest, na najmniejsze słowo nieco żywsze, jeżeli podniesiesz głos na chwilę, usłyszysz natychmiast to zdanie jadowite i syczące:
– Pan Deschars nie zachowałby się z pewnością w ten sposób! Bierz sobie za przykład pana Descharsa.
Słowem, idiotyczny pan Deschars zjawia się w twoim małżeństwie bez ustanku i przy każdej sposobności.
Te słowa: „Spytaj się, czy pan Deschars pozwoliłby sobie kiedykolwiek…” jest prawdziwym mieczem lub, co gorsza, szpilką Damoklesa86, zaś twoja miłość własna jest tą poduszeczką, w którą żona twoja ustawicznie szpilkę tę wbija, wyjmuje i wbija na nowo pod całym mnóstwem pretekstów różnorodnych i nieoczekiwanych, używając przy tym zawsze słów najbardziej przyjacielskich i minek najbardziej pieszczotliwych.
Adolf cięty przez bąka małżeńskiego tak długo aż wreszcie cały pokryty jest ukłuciami, ucieka się wreszcie do środka używanego w dobrej policji, w sztuce rządzenia, w strategii. (Patrz dzieło Vaubana o obleganiu i obronie fortec.) Bierze na oko panią de Fischtaminel, kobietę jeszcze młodą, elegancką, nieco zalotną i przykłada ją (zbrodniarz, od dawna już miał na to ochotę) jako środek przyżegający na naskórku Karoliny, nadzwyczaj drażliwym i czułym.
O wy, którym zdarzyło się nieraz wykrzyknąć: „Nie wiem, o co właściwie chodzi mojej żonie!…”, ucałujecie tę stronicę filozofii transcendentalnej, bo znajdziecie w niej klucz do charakteru wszystkich kobiet!… Ale znać je choćby tak dobrze jak ja je znam, to jeszcze nie znaczy znać je wiele: one same siebie nie znają! Wszakże nawet Bóg, jak wam wiadomo, oszukał się na jednej jedynej, nad którą miał panować i którą sam zadał sobie trud stworzyć.
Karolina lubi kłuć Adolfa bezustannie szpileczkami, ale prawo zapuszczenia od czasu do czasu żądła osy w ciało swego małżonka jest przywilejem zastrzeżonym wyłącznie dla żeńskiej połowy. Adolf staje się potworem, jeżeli odważy się wypuścić na swoją żonę choćby jedną muszkę. Co u Karoliny jest przemiłą zabawą, żartem mającym osłodzić pożycie domowe, a przede wszystkim wypływającym z najczystszych intencji, to samo u Adolfa staje się okrucieństwem godnym Karaiba, zapoznawaniem serca kobiety i z góry powziętym zamiarem zrobienia jej przykrości. To na przykład nie ma żadnego znaczenia:
– Więc tak bardzo przepadasz za panią de Fischtaminel? – pyta Karolina. – Cóż u niej tak podziwiasz, u tej pajęczycy, jej dowcip? Jej maniery?
– Ależ Karolino…
– Och, nie próbuj wypierać się tego dziwacznego gustu – powiada, wstrzymując słowa przeczenia na ustach Adolfa – ja nie od dzisiaj spostrzegam, że tobie się ta tyczka bardziej podoba ode mnie (pani de Fischtaminel jest szczupła). Dobrze! życzę szczęścia… Prędko przekonasz się o różnicy.
Czy rozumiesz? Tobie nie wolno jest posądzić Karoliny o najmniejszą słabostkę dla pana Descharsa (grubego, czerwonego na twarzy, byłego notariusza), podczas gdy ty kochasz się w pani de Fischtaminel! I wówczas Karolina, ta Karolina, której brak inteligencji stał się dla ciebie przyczyną tylu cierpień, Karolina, która nabrała pewnego obycia w świecie, Karolina staje się dowcipną: kąsają cię dwa bąki w miejsce jednego.
Nazajutrz zapytuje cię, przybierając minkę fałszywie dobroduszną: „Jakżeż stoją twoje sprawy u pani de Fischtaminel?”.
Skoro zabierasz się do wyjścia, powiada ci: „Idź, idź na ciepłe nóżki; nie żałuj sobie”.
Albowiem w nienawiści dla rywalki wszystkie kobiety, nawet księżniczki, posługują się obelgami i dochodzą aż do języka przekupek z Hal87; każda broń dla nich jest dobra.
Chcieć przekonać Karolinę, że się myli i udowadniać jej, że pani de Fischtaminel jest ci obojętną, kosztowałoby cię zbyt wiele. Byłaby to niedorzeczność, której żaden rozumny człowiek nie dopuści się w swoim pożyciu: w tym próżnym przedsięwzięciu powaga męża szczerbi się i zużywa.
Och, Adolfie, doszedłeś, na swoje nieszczęście, do tej pory roku, którą tak trafnie ochrzczono latem św. Marcina w małżeństwie88. Niestety! Trzeba ci teraz (miłe zadanie!) zdobywać na nowo twoją żonę, twoją Linkę, objąć ją czule ramieniem i starać się odgadywać jej życzenia; żyć podług jej zachceń, zamiast żyć podług swojej woli! Odtąd w tym mieści się cała kwestia.
XI. Ciężkie roboty
Postawmy tu tezę, która, naszym zdaniem, jest starą prawdą nieco odświeżoną:
Pewnik
Większość ludzi ma zazwyczaj choć trochę sprytu, jakiego wymaga trudna sytuacja, jeżeli nawet nie posiadają całego zrozumienia danej sytuacji.
Co do mężów, którzy absolutnie nie dorośli do swojej sytuacji, niepodobna się nimi zajmować: tu nie ma już żadnej walki, spadają po prostu do licznej kategorii Zrezygnowanych.
Adolf powiada sobie zatem: „Kobiety są jak dzieci: pokażcie im kawałek cukru, a zobaczycie, jak odtańczą przed wami wszystkie pantomimy wykonywane przez łakomych dzieciaków, ale trzeba, aby zawsze mieć cukierek pod ręką, aby go trzymać wysoko i… aby im nie przeszedł smak na cukierki. Paryżanki (Karolina jest paryżanką) są niezmiernie próżne, są przy tym łakome!… Nie można inaczej rządzić ludźmi, zjednywać sobie przyjaciół, jak tylko opanowując ich wady, schlebiając ich słabostkom; zatem – mam moją żonę w ręku!”.
W kilka dni później, Adolf, który w ciągu tego czasu odnosił się do żony ze zdwojoną czułością, przemawia do niej w te słowa:
– Wiesz co, Linko, trzeba by się jakoś rozerwać! Włóż swoją nową suknię (taką, jak ma pani Deschars) i… słowo daję, może byśmy poszli zobaczyć jakieś głupstwo w Rozmaitościach.
Propozycje tego rodzaju wprawiają zawsze prawowite małżonki w jak najlepszy humor. Karolinie nie trzeba tego dwa razy powtarzać! Tymczasem Adolf zamówił po cichu u Borrela w Rocher de Cancale89 mały wykwintny obiadek na dwie osoby.
– Skoro już idziemy do Rozmaitości, zjedzmy obiad w jakiej knajpie! – wykrzykuje nagle Adolf na bulwarach z taką miną, jak gdyby ta szczęśliwa improwizacja przyszła mu nagle do głowy.
Karolina, uszczęśliwiona tym pozorem romantycznej przygody, wślizguje się do małego saloniku, gdzie zastaje nakryty stolik i wykwintną zastawę, jaką Borrel ofiarowuje ludziom dość bogatym, aby pozwolić sobie na ten lokal, przeznaczony dla wielkich tego świata, którzy chcą się na chwilę zabawić w zwykłych śmiertelników.
Kobiety na obiadach proszonych jedzą zazwyczaj mało: czują się skrępowane w swoim ukrytym pancerzu, mają na sobie sznurówkę od wielkich występów, znajdują się w obecności kobiet, których oczy są zarówno niebezpieczne jak ich języki. Lubią one nie tyle jeść smacznie, co wykwintnie: wysysać nóżkę raka, ogryzać udko przepiórki, pokosztować skrzydełka kapłona90, zacząć zaś od kawałka świeżutkiej ryby, której smak zaostrzony jest jednym z tych sosów, będących chwałą francuskiej kuchni. Francja króluje we wszystkim swoim smakiem: w rysunku, w modach itd. Otóż sos jest tryumfem smaku w kuchni. Zatem czy gryzetka91, czy mieszczanka, czy księżna, każda wrażliwa jest na urok umiejętnie obmyślonego obiadku, podlanego doskonałym winem, zakończonego owocami takimi, jakie widuje się tylko w Paryżu, zwłaszcza gdy potem idzie się strawić ten mały obiadek w jakimś teatrzyku, w wygodnej loży, słuchając głupstw mówionych na scenie i tych, które ktoś szepce do ucha jako komentarz do tych, które słyszy się ze sceny. Tak; ale rachunek restauracji wynosi sto franków, loża kosztuje trzydzieści, powóz, tualeta92 (świeże rękawiczki, kwiaty itd.) tyleż. Ogółem cała ta rozrywka wypada więc na jakie sto sześćdziesiąt franków, coś na kształt czterech tysięcy franków miesięcznie, jeżeli się często odwiedza operę komiczną93, teatr włoski i wielką operę. Cztery tysiące franków miesięcznie to stanowi dziś procent od dwóch milionów kapitału. Ale cóż?… Honor małżeński tego wymaga.
Karolina opowiada swoim przyjaciółkom rzeczy, które uważa za nadzwyczaj pochlebne, ale które wywołują skrzywienie na twarzy rozumnego męża.
– Od jakiegoś czasu Adolf jest wprost nadzwyczajny. Nie wiem, czym zasłużyłam na tyle dobroci z jego strony, ale doprawdy przechodzi sam siebie. A przy tym umie jeszcze podnieść cenę każdego daru za pomocą tych uprzejmości, za którymi tak przepadamy, my kobiety… W poniedziałek zaprowadził mnie do Rocher de Cancale, wczoraj znowu postanowił mi udowodnić, że Véry ma kuchnię wcale nie gorszą od Borrela, a przy deserze wręczył mi bilet do loży w Operze. Dawano Wilhelma Tella, którego po prostu ubóstwiam.
– Jesteś bardzo szczęśliwa, moja droga – odparła pani Deschars sucho i z widoczną zawiścią.
– Zapewne, ale sądzę, że kobieta, która wypełnia wszystkie swoje obowiązki, zasługuje na to szczęście.
Kiedy to okrutne zdanie pojawi się na ustach zamężnej kobiety, jasną jest rzeczą, że ona wypełnia swoje obowiązki na wzór uczniaków, aby otrzymać spodziewaną nagrodę. W kolegium94 pragnie się zdobyć wolną niedzielę, w małżeństwie kosztowności, szale. O miłości nie ma więc już mowy!
– Co do mnie, moja droga – (pani Deschars jest podrażniona) – ja jestem rozsądniejsza. Mój mąż próbował także popełniać te szaleństwa95, ale położyłam temu koniec. Cóż robić, mamy dwoje dzieci i przyznaję, że wydatek stu lub dwustu franków jest rzeczą, z którą, jako matka rodziny, muszę się liczyć.
– Ech! Moja droga pani – rzekła pani de Fischtaminel – ja znów uważam, że lepiej, aby mężowie trochę się polampartowali96 w naszym towarzystwie, niż…
– Mężu, idziemy?… – rzekła nagle pani Deschars, wstając i żegnając się.
Zacny pan Deschars (człowiek unicestwiony przez swoją żonę) nie usłyszał przeto końca tego zdania, z którego byłby się dowiedział, że można trwonić swoje mienie w towarzystwie kobiet lekkiego życia.
Karolina, połechtana we wszystkich swoich próżnościach, zanurza się w słodycze pychy i łakomstwa, dwóch najrozkoszniejszych grzechów głównych. Adolf odzyskał nieco terenu; ale, niestety (refleksja ta godna jest wielkopostnego kazania!), grzech, jak każda rozkosz, potrzebuje wciąż nowych podrażnień. Tak samo jak samodzierżca, tak samo i grzech nie liczy za nic tysiąca rozkosznych wzruszeń wobec jednego zagiętego listka róży uciskającego go w posłaniu. Tutaj człowiek musi iść crescendo97!… I tak bez końca…