Kitabı oku: «Stracone złudzenia», sayfa 22
– Przejdźmy do gabinetu – rzekł Felicjan, wstając – chodzi zapewne o sprawy literackie.
– Tak i nie – odparł Lousteau. – Mój stary, chodzi o kolację.
– Przyszedłem – rzekł Lucjan – prosić pana w imieniu Koralii.
Na to imię pani Vernou podniosła głowę.
– …Na kolację od dziś za tydzień – ciągnął Lucjan. – Zastanie pan to samo towarzystwo co u Floryny, z dodatkiem pani du Val-Noble, Merlina i kilku innych. Będzie partyjka.
– Ale, mój drogi, mamy tego dnia iść do pani Mahoudeau – rzekła żona.
– Co ma jedno z drugim? – rzekł Vernou.
– Gdybyśmy nie poszli, czułaby się dotknięta, a zależy ci na niej, kiedy chodzi o eskont weksli księgarzy.
– Słyszysz, mój drogi, ta kobieta nie rozumie, że kolacja zaczynająca się o północy nie przeszkadza iść na wieczór, który kończy się o jedenastej! I ja żyję, pracuję w tym domu! – dodał.
– Ma pan tyle wyobraźni! – odparł Lucjan, który tym słówkiem zrobił sobie z Felicjana śmiertelnego wroga.
– Zatem – podjął Lousteau – przychodzisz, ale to nie wszystko. Pan de Rubempré zostaje jednym z naszych, popieraj go zatem w swoim dzienniku; przedstaw go jako chwata zdolnego uprawiać wielką literaturę, aby mógł umieścić przynajmniej dwa artykuły na miesiąc.
– Owszem, jeżeli chce przystać do nas, atakować naszych wrogów, a bronić przyjaciół, z prawem wzajemności, wspomnę o nim dziś wieczór w Operze – odparł Vernou.
– Zatem do jutra, stary – rzekł Lousteau, ściskając rękę Felicjana z oznakami gorącej przyjaźni. – Kiedy wychodzi twoja książka?
– Ba – rzekł ojciec rodziny – to zależy od Dauriata; ja skończyłem.
– Jesteś zadowolony?
– Tak i nie…
– Podgrzejemy sukces – rzekł Lousteau, wstając i składając ukłon żonie kolegi.
To nagłe wyjście umotywowane było wrzaskami dwojga dzieci, które posprzeczały się i zaczęły sobie wzajem ochlapywać twarze zupą, czerpiąc ją pełnymi łyżkami.
– Widziałeś, moje dziecko – rzekł Stefan do Lucjana – kobietę, która nie wiedząc o tym, czyni wiele spustoszeń w literaturze. Biedny Vernou nie może nam przebaczyć swojej żony. Powinno by się go uwolnić od niej w dobrze zrozumianym interesie publicznym. Uniknęlibyśmy potoku jadowitych krytyk, wycieczek przeciw wszystkim sukcesom i wszystkim reputacjom. Co począć z taką kobietą, obciążoną dwojgiem potwornych smarkaczy? Widziałeś Rigaudina w Domu na loterii584 Picarda; otóż tak samo jak Rigaudin, Vernou nie będzie się bił, ale sprawi, że inni będą się bili; wydziobałby sobie oko, byle w zamian wydziobać oba najlepszemu przyjacielowi; ujrzysz go depczącego każdego trupa, chichoczącego nad każdym nieszczęściem, atakującego książąt, hrabiów, margrabiów, szlachtę, bo jest plebejuszem, atakującego bezżenne sławy z przyczyny swej żony, prawiącego wciąż o moralności, mówiącego kazania o szczęściu domowym i obowiązkach obywatela. Słowem, ten tak moralny krytyk nie przepuści nikomu, nawet dzieciom. Żyje przy ulicy Mandar z żoną, która mogłaby grać „mamamuszi” w Mieszczaninie szlachcicem Moliera585, oraz z dwojgiem małych Verniątek, brzydkich jak grzech śmiertelny; sili się smagać szyderstwem Dzielnicę Saint-Germain, gdzie nigdy noga jego nie postanie, i każe margrabinom przemawiać językiem, jakim mówi jego żona. Oto człowiek, który bez ustanku naszczekuje na jezuitów, znieważa dwór, wmawia weń intencje wskrzeszenia pańszczyzny, prawa starszeństwa586 i który gotów jest głosić wojny krzyżowe w imię równości, on, który nikogo nie uważa za równego sobie. Gdyby był kawalerem, gdyby mógł błyszczeć, gdyby miał wzięcie poetów-rojalistów wysiadujących synekury, upstrzonych krzyżami Legii, byłby optymistą. Dziennikarstwo składa się z tysiąca podobnych pobudek. To wielki taran, wprawiany w ruch przez drobne nienawiści. Masz teraz ochotę do żeniaczki? Vernou nie ma już serca, żółć wszystko w nim zalała. Toteż jest on dziennikarzem w każdym calu, dwurękim tygrysem, który rozdziera wszystko, jak gdyby pióro jego cierpiało na wściekliznę.
– To ofiara ginofobii587. Ma talent?
– Ma spryt. To chodzący artykuł. Vernou płodzi artykuły, zawsze będzie robił artykuły i nic tylko artykuły. Najuporczywsza praca nie zdoła nigdy skleić książki z jego kartek. Felicjan niezdolny jest począć dzieło, rozłożyć proporcje, połączyć harmonijnie osoby za pomocą planu, który rozpoczyna się, zawiązuje i zmierza do głównego punktu; ma idee, ale nie zna faktów; bohaterowie jego to utopie filozoficzne albo liberalne; wreszcie, styl odznacza się szukaną oryginalnością, jego wydęte zdanie padłoby na płask, gdyby je krytyka nakłuła szpileczką. Toteż obawia się ogromnie dzienników, jak wszyscy ci, którzy potrzebują hałasu reklamy, aby się utrzymać na powierzchni.
– Ależ to gotowy felieton! – wykrzyknął Lucjan.
– Z tych, moje dziecko, które trzeba sobie mówić, ale nigdy nie trzeba ich pisać.
– Stajesz się naczelnym redaktorem – rzekł Lucjan.
– Gdzie mam cię wysadzić? – spytał Lousteau.
– U Koralii.
– Aha, jesteśmy zakochani – rzekł Lousteau. – Cóż za błąd! Zrób z Koralii to, co ja robię z Floryny, spiżarnię, ale wolność ponad wszystko!
– Świętego zawiódłbyś do piekła – rzekł, śmiejąc się, Lucjan.
– Piekło ojczyzną szatanów – odparł Lousteau.
Lekki, błyszczący ton nowego przyjaciela, sposób, w jaki odnosił się do życia, paradoksy jego, zmieszane z maksymami paryskiego makiawelizmu, mimowiednie działały na Lucjana. W teorii poeta uznawał niebezpieczeństwo tych poglądów, w praktyce pojmował ich użyteczność. Dobiwszy do bulwaru du Temple, przyjaciele postanowili, iż spotkają się między czwartą a piątą w redakcji, gdzie zjawi się bez wątpienia i Hektor Merlin. Lucjan w istocie tonął w rozkoszach szczerej miłości kurtyzany, z rasy kobiet, które wpijają pazury w najczulsze miejsca duszy, naginając się z nieprawdopodobną gibkością do wszystkich pragnień, schlebiając leniwym nałogom i czerpiąc w nich swą siłę. Miał już we krwi rozkosze Paryża, polubił łatwe, obfite i wystawne życie, jakie aktorka stwarzała mu u siebie. Zastał Koralię i Camusota pijanych radością. Teatr Gymnase ofiarował jej od Wielkanocy engagement, którego warunki, sformułowane jasno, przewyższały nadzieje Koralii.
– Panu zawdzięczamy ten triumf – rzekł Camusot.
– Och! Z pewnością, gdyby nie on, Alkad zrobiłby klapę, nie byłoby prasy i tkwiłabym na bulwarach jeszcze sześć lat.
Skoczyła mu na szyję w obecności Camusota. Wybuch aktorki miał coś dziwnie miękkiego w swej żywości, tkliwego w rozigraniu: kochała! Jak wszyscy ludzie w chwili wielkiego bólu, Camusot opuścił oczy i spostrzegł na szwie butów Lucjana kolorową nitkę używaną przez modnych szewców, znaczącą się ciemnożółtym kolorem na czarnej błyszczącej cholewce. Oryginalny kolor tej nitki zaprzątał był Camusota podczas monologu o niewytłumaczonej obecności pary butów przed kominkiem Koralii. Wyczytał, czarnymi literami na białej i miękkiej skórce podszewki, adres głośnego wówczas szewca: „Gay, ulica Michodière”.
– Panie – rzekł do Lucjana – ma pan bardzo piękne buty.
– Wszystko ma piękne – rzekła Koralia.
– Chciałbym się przenieść do pańskiego szewca.
– Och – rzekła Koralia – jak to trąci kramikiem pytać każdego o adresy! Chcesz nosić modne buciki, dobre dla młodego? Ładny będzie z ciebie chłoptaś! Zachowaj swoje buty z cholewami, odpowiednie dla obywatela na stanowisku, który ma żonę, dzieci i kochankę.
– Gdyby pan zechciał zdjąć jeden but na próbę, wyświadczyłby mi pan niezmierną grzeczność – rzekł uparcie Camusot.
– Nie potrafiłbym go potem włożyć bez haczyków – rzekł Lucjan, rumieniąc się.
– Berenice przyniesie, znajdą się – rzekł kupiec piekielnie jowialnym tonem.
– Camusot – rzekła Koralia, rzucając mu spojrzenie przepełnione bezlitosną wzgardą – miej pan odwagę swojej nikczemności! No, powiedz wszystko. Uważasz, że buty pana de Rubempré podobne są do moich? Zabraniam panu zdejmować – rzekła do Lucjana. – Tak, panie Camusot, tak, to najzupełniej te same, które owego dnia stały przed kominkiem: ten pan, ukryty w mojej gotowalni, czekał na nie, spędził noc tutaj. Czy to myślałeś, powiedz? Myśl, owszem, bardzo proszę. To szczera prawda. Oszukuję pana. Cóż dalej? Tak mi się podoba!
Usiadła bez gniewu, z miną najswobodniejszą w świecie, patrząc na Camusota i Lucjana, którzy nie śmieli spojrzeć na siebie.
– Uwierzę tylko w to, co sama zechcesz – rzekł Camusot. – Nie żartuj, zbłądziłem, przyznaję.
– Albo jestem bezwstydną ladacznicą, która za pierwszym spotkaniem rzuciła się temu panu na szyję, albo biedną nieszczęśliwą istotą, pierwszy raz świadomą prawdziwej miłości, za którą upędzają się wszystkie kobiety. W obu wypadkach trzeba mnie albo rzucić, albo wziąć, jak jestem – rzekła, miażdżąc kupca gestem królowej.
– Byłażby to prawda? – rzekł Camusot, który z zachowania Lucjana poznał, że Koralia nie żartuje, i który żebrał, aby go oszukano.
– Kocham Koralię – rzekł Lucjan.
Słysząc te słowa, powiedziane wzruszonym głosem, Koralia skoczyła na szyję poety, utuliła go i obróciła głowę w stronę kupca, ukazując mu cudowną grupę miłosną, jaką tworzyła z Lucjanem.
– Biedny Musot, zabierz wszystko, co mi dałeś, nie chcę nic od ciebie, kocham jak szalona tego dzieciaka, nie za jego talent, ale za urodę. Wolę nędzę z nim niż miliony z tobą.
Camusot padł na fotel, utopił twarz w rękach i trwał w milczeniu.
– Czy chce pan, abyśmy sobie poszli? – rzekła z nieprawdopodobnym okrucieństwem.
Lucjan uczuł zimno w plecach, czując, iż spada na nie kobieta, aktorka i gospodarstwo.
– Zostań tu, zachowaj wszystko, Koralio – rzekł kupiec słabym i bolesnym głosem, płynącym z głębi duszy – nie chcę ci nic odbierać. Włożyłem wprawdzie sześćdziesiąt tysięcy w to urządzenie, ale nie mógłbym ścierpieć myśli, że moja Koralia jest w nędzy. A jednak znajdziesz się w nędzy, i to niedługo. Mimo iż ten pan posiada zapewne świetne talenty, nie potrafią ci one zapewnić egzystencji. Oto co nas czeka wszystkich, nas starych! Pozwól mi, Koralio, odwiedzić cię niekiedy: mogę ci być użyteczny. Zresztą, wyznaję, niepodobieństwem byłoby mi żyć bez ciebie.
Pokora tego biedaka, wyzutego z całego szczęścia w chwili, gdy zdało mu się ono najpewniejsze, wzruszyła Lucjana, ale nie Koralię.
– Przychodź, biedny Musot, przychodź, ile masz ochotę – rzekła – będę cię lepiej znosiła, nie musząc cię oszukiwać.
Camusot zdawał się rad, iż nie wygnano go z raju ziemskiego, gdzie bez wątpienia miał cierpieć, ale gdzie spodziewał się wrócić z czasem do wszystkich praw, polegając na przypadkach paryskiego życia i na pokusach, jakie otoczą Lucjana. Stary wyga, osiwiały w handlu, pomyślał, że prędzej czy później ten piękny młodzieniec dopuści się jakiej niewierności; aby go móc szpiegować, aby go zgubić w sercu Koralii, chciał zostać ich przyjacielem. Ta podłość prawdziwego uczucia przeraziła Lucjana. Camusot zaprosił młodą parę na obiad do Véry’ego w Palais-Royal, oni zaś nie odmówili.
– Co za szczęście! – wykrzyknęła Koralia, skoro Camusot odszedł. – Skończyły się ciupy w Dzielnicy Łacińskiej, będziesz mieszkał tu, nie będziemy się rozstawać; weźmiesz, dla zachowania pozorów, mieszkanko przy ulicy Charlot, i niech żyje miłość.
Odtańczyła swój hiszpański taniec z furią, w której malowała się niepohamowana namiętność.
– Pracując usilnie, mogę zarobić pięćset franków na miesiąc – rzekł Lucjan.
– Mam tyleż samo w teatrze, nie licząc feu588. Camusot będzie mnie zawsze ubierał, kocha mnie! Mając tysiąc pięćset franków miesięcznie, będziemy żyli jak krezusy.
– A konie, woźnica, służba? – rzekła Berenice.
– Będę robiła długi – wykrzyknęła Koralia.
I znów zaczęła tańczyć gigę589 z Lucjanem.
– Trzeba w takim razie przyjąć propozycję Finota – wykrzyknął Lucjan.
– Dalej – rzekła Koralia – ubieram się i odwożę cię do redakcji; zaczekam w powozie na bulwarach.
Lucjan siadł na sofie, patrzał na aktorkę robiącą toaletę i pogrążył się w smutnych refleksjach. Byłby wolał raczej zostawić Koralii wolność niż brać na siebie takie zobowiązania; ale była tak piękna, tak ślicznie zbudowana, tak ponętna, iż poeta dał się uwieść malowniczym pozorom życia cyganerii i rzucił rękawicę w twarz Fortuny. Berenice miała się zająć przeprowadzeniem i instalacją Lucjana. Następnie triumfująca, piękna, szczęśliwa Koralia porwała ukochanego poetę i przejechała przez cały Paryż, aby dotrzeć na ulicę Saint-Fiacre. Lucjan wbiegł lekko po schodach i z pańską miną wkroczył do redakcji. Pomidor, wiecznie z plikiem stemplowanego papieru na głowie, oraz stary Giroudeau oznajmili mu, z miną dość obłudną, że nie ma nikogo.
– Ależ współpracownicy muszą się gdzieś spotykać, aby się porozumieć co do numeru – rzekł.
– Prawdopodobnie, ale redakcja mnie nie obchodzi – rzekł kapitan gwardii, który wziął się do sprawdzania opasek ze swym wiecznym: hum, hum!
W tej chwili przypadkiem – szczęśliwym czy nieszczęśliwym? – Finot wszedł, aby wtajemniczyć wuja w rzekomą abdykację i polecić mu dozór swoich interesów.
– Nie ma co robić dyplomacji z panem, należy do dziennika – rzekł do wuja Finot, ściskając równocześnie rękę Lucjana.
– A, pan należy?… – wykrzyknął Giroudeau, zdziwiony gestem siostrzeńca. – No no, drogi panie, nietrudno panu przyszło się dostać.
– Chcę z panem omówić warunki, aby pana nie wykiwał nasz Stefanek – rzekł Finot, obejmując Lucjana bystrym spojrzeniem. – Będzie pan brał po trzy franki od kolumny wszelkiego tekstu, włącznie ze sprawozdaniami z teatrów.
– Nikomu jeszcze nie dawałeś takich warunków! – rzekł Giroudeau, patrząc ze zdumieniem na Lucjana.
– Będzie miał cztery bulwarowe teatrzyki, masz dbać o to, aby mu nikt jego lóż nie zwędził i aby bilety oddawano mu do rąk. Radzę panu mimo to kazać je sobie odsyłać do domu – rzekł, zwracając się do Lucjana. – Zobowiązuje się pan dostarczać, poza krytyką, dziesięć artykułów do działu „Rozmaitości”, w przybliżeniu na dwie kolumny, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, przez rok. Czy to panu dogadza?
– Owszem – rzekł Lucjan, który miał ręce spętane okolicznościami.
– Wuj – rzekł Finot, zwracając się do kasjera – zredaguje umowę i podpiszemy, wychodząc.
– Kogo mam zaszczyt?… – spytał Giroudeau, wstając i uchylając czarnej jedwabnej czapeczki.
– Lucjan de Rubempré, autor recenzji z Alkada – odparł Finot.
– Młodzieńcze – wykrzyknął stary wojskowy, uderzając w czoło Lucjana – masz tu kopalnię złota. Nie jestem literatem, ale pański artykuł przeczytałem od deski do deski, zrobił mi przyjemność. Takich mi dawajcie! To się nazywa humor. Zaraz sobie pomyślałem: „To nam ściągnie abonentów!” I przyszli, przyszli. Sprzedaliśmy pięćdziesiąt numerów.
– Czy moja umowa ze Stefanem Lousteau spisana w podwójnym egzemplarzu i gotowa do podpisu? – rzekł Finot do wuja.
– Tak – odparł Giroudeau.
– Połóż na umowie z panem wczorajszą datę, aby Lousteau już był związany tymi warunkami.
Finot ujął pod ramię nowego współpracownika z pozorami koleżeństwa, które zachwyciło poetę, i pociągnął go na schody, mówiąc:
– Masz tedy pozycję zapewnioną. Przedstawię cię sam moim pracownikom. Następnie wieczór Lousteau wprowadzi cię do teatrów. Możesz zarobić sto pięćdziesiąt franków miesięcznie w dzienniczku, który będzie prowadził Lousteau: toteż staraj się żyć z nim dobrze. Już dziś ten hultaj będzie miał pretensje do mnie, że mu związałem co do pana ręce: ale pan masz talent, nie chcę, abyś był zdany na łaskę „naczelnego”. Co się nas tyczy, może mi pan dać do dwóch arkuszy na miesiąc do mego tygodnika, ofiaruję panu dwieście franków. Nie mów nikomu o tym układzie, zadziobaliby mnie dawniejsi, już podrażnieni sukcesem przybysza. Palnij, w tych rozmiarach, cztery artykuły, podpisz dwa nazwiskiem, a dwa pseudonimem, aby nie wyglądało, że odbierasz chleb innym. Zawdzięczasz swą pozycję Blondetowi i Vignonowi, którzy uważają, że masz przyszłość. Dlatego nie daj się zjeść w kaszy. Zwłaszcza strzeż się przyjaciół. Co do nas obu, zawsze możemy się porozumieć. Idź na rękę mnie, ja będę szedł tobie. Masz za czterdzieści franków lóż i biletów do sprzedania i za sześćdziesiąt książek do spuszczenia. Ten drobny przemysł oraz artykuły dadzą ci czterysta pięćdziesiąt franków miesięcznie. Mając głowę na karku, potrafisz wycisnąć co najmniej dwieście franków ponadto z księgarzy, którzy ci będą opłacać recenzje i prospekty. Ale jesteś mój, nieprawdaż? Mogę liczyć na pana?
Lucjan uścisnął rękę Finota z wylewem niesłychanej radości.
– Niech nie wygląda, żeśmy się porozumieli – rzekł Finot Lucjanowi do ucha, otwierając drzwi do izdebki na piątym piętrze, w głębi długiego korytarza.
Lucjan ujrzał Stefana Lousteau, Felicjana Vernou, Hektora Merlina i jeszcze dwóch dziennikarzy, których nie znał. Siedzieli przy stole przykrytym zielonym suknem, przy dobrym ogniu, na krzesłach lub fotelach; palili cygara i śmiali się. Stół był zarzucony papierami, stał na nim prawdziwy kałamarz pełen atramentu, pióra dość liche, ale dzielnie wprawiane w ruch przez dziennikarzy. Przybysz zrozumiał, że tutaj wysmaża się wielkie dzieło.
– Panowie – rzekł Finot – celem zebrania jest wprowadzenie na moje miejsce i stanowisko druha naszego, Stefana Lousteau: obejmuje naczelną redakcję dziennika, który ja zmuszony jestem opuścić. Ale mimo iż moje poglądy ulegają zmianie, nieuchronnej dla objęcia redakcji tygodnika, którego przeznaczenie znacie, przekonania moje zostały te same i jesteśmy nadal przyjaciółmi. Jestem wam szczerze oddany i liczę na wzajemność. Okoliczności są zmienne, zasady są stałe. Zasady są osią, na której kręci się igła politycznego barometru.
Współpracownicy parsknęli jednogłośnym śmiechem.
– Któż ci podsunął te aforyzmy? – spytał Lousteau.
– Blondet – odparł Finot.
– Wiatr, deszcz, burza, pogoda – rzekł Merlin – wszystko po kolei.
– Zresztą – rzekł Finot – nie brnijmy w metafory: każdy, kto zechce umieścić u mnie artykuł, znajdzie Finota. Ten pan – rzekł, przedstawiając Lucjana – należy do waszego grona. Podpisałem z nim, Lousteau.
Każdy wyraził parę pochlebnych słów Finotowi z powodu jego wyniesienia i nowych przeznaczeń.
– Jedziesz zatem oklep ku przyszłości na grzbiecie tygodnika – rzekł jeden z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
– Byle nie na naszym…
– Pozwolisz nam nadal przypiekać naszym wrogom?
– Ile tylko zechcecie! – rzekł Finot.
– Och – rzekł Lousteau – dziennik nie może się cofać. Pan Châtelet obraził się, nie popuścimy go cały tydzień.
– Co się stało? – spytał Lucjan.
– Przyszedł żądać zadośćuczynienia – rzekł Vernou. – Ekspiękniś Cesarstwa trafił na starego Giroudeau, który z najzimniejszą krwią wskazał jako autora artykułu Filipa Bridau, Filip zaś poprosił barona o wskazanie czasu i broni. Na tym sprawa utknęła. Obecnie gotujemy się przeprosić barona w jutrzejszym numerze. Każde zdanie jest pchnięciem sztyletu.
– Gryźcie go do żywego, zgłosi się do mnie – rzekł Finot. – Zaskarbię sobie jego względy, poskramiając was; ma stosunki w ministerium, capnie się przy tej okazji jakąś profesurkę albo traficzkę590. Bardzo szczęśliwie, że dał się wciągnąć do gry. Kto z was chce napisać w moim tygodniku zasadniczy artykuł o książce Natana?
– Daj Lucjanowi – rzekł Lousteau. – Hektor i Vernou kropną sprawozdania w swoich pismach.
– Żegnam was, panowie, spotkamy się oko w oko u Barbina591 – rzekł Finot, śmiejąc się.
Lucjan uszczknął parę komplementów z okazji wstępu do groźnego ciała dziennikarzy, Lousteau przedstawił go jako człowieka, na którego można liczyć.
– Lucjan prosi was gromadnie, panowie, na wieczerzę do swej damy, pięknej Koralii.
– Koralia przechodzi do Gymnase – rzekł Lucjan do Stefana.
– Hej, panowie, rozumie się samo przez się, że będziemy popierali Koralię, hę? We wszystkich dziennikach umieścicie parę wierszy o nowym engagement i o jej talencie. Podniesiecie takt i zręczność dyrekcji Gymnase; czy możemy jej przyznać i inteligencję?
– Przyznajmy i inteligencję – rzekł Merlin. – Fryderyk592 ma tam sztukę ze Scribe’em.
– Och, w takim razie dyrektor Gymnase jest najbardziej przewidującym i najprzenikliwszym ze spekulantów – rzekł Vernou.
– Hola! A nie piszcie o książce Natana, póki się nie porozumiemy; zaraz wam powiem, czemu – rzekł Lousteau. – Trzeba nam się przysłużyć nowemu koledze. Lucjan ma dwie książki do zbycia: zbiorek sonetów i romans. Wystarczy parę artykulików, a od dziś za trzy miesiące będzie wielkim poetą! Posłużymy się jego Stokrociami, aby sponiewierać ody, ballady, medytacje, całą poezję romantyczną.
– To byłoby zabawne, gdyby jego sonety były lichotą – rzekł Vernou. – Co myślisz o swoich sonetach, Lucjanie?
– Aha, jak pan je uważa? – rzekł jeden z nieznanych.
– Tęgie są – rzekł Lousteau – słowo honoru.
– Dobrze, bardzom rad z tego – rzekł Vernou – cisnę je na łeb tym poetom z zakrystii, którzy mi już kością w gardle stają.
– Jeżeli Dauriat dziś wieczór nie weźmie Stokroci, kropniemy artykuł po artykule przeciw Natanowi.
– Ale cóż Natan na to? – wykrzyknął Lucjan.
Pięciu dziennikarzy parsknęło śmiechem.
– Będzie uszczęśliwiony – rzekł Vernou. – Zobaczysz, jak my to urządzimy.
– Zatem ten pan jest nasz? – rzekł jeden z dwóch dziennikarzy, których Lucjan nie znał.
– Tak, tak, Fryderyku, bez kawałów. Widzisz, Lucjanie – rzekł Stefan do neofity – jak my postępujemy z tobą; myślę, że i ty nie cofniesz się w potrzebie. Kochamy wszyscy Natana, i będziemy go rżnąć. A teraz podzielmy cesarstwo Aleksandrowe593. Fryderyku, chcesz Komedię Francuską i Odeon?
– Jeżeli panowie się zgodzą – rzekł Fryderyk.
Wszyscy skłonili głowy, ale Lucjan dostrzegł w oczach błyski zawiści.
– Ja zatrzymuję Operę, Włochów594 i Operę Komiczną – rzekł Vernou.
– Zatem Hektor weźmie wodewile – rzekł Lousteau.
– Jak to! Ja wcale nie będę miał teatrów? – rzekł drugi z dziennikarzy nieznanych Lucjanowi.
– Więc dobrze, Hektor zostawi ci Variétés, a Lucjan Porte-Saint-Martin – powiedział Stefan. – Oddaj mu Porte-Saint-Martin, durzy się jak wściekły w Fanny Beaupré – rzekł do Lucjana – weźmiesz w zamian Cirque-Olimpique. Ja będę miał Bobino, Funambules i panią Saqui… Co mamy do dziennika na jutro?
– Nic.
– Nic?
– Nic.
– Panowie, wystąpcie świetnie na mój pierwszy numer. Baron du Châtelet i jego rybka nie starczą na dłużej niż tydzień. Autor Samotnika już zużyty.
– Sosten-Demosten przestał być zabawny – rzekł Vernou – wszyscy go od nas przejęli.
– Tak, trzeba nam nowej padliny – rzekł Fryderyk.
– Panowie, a gdyby tak ośmieszyć cnotliwych mężów z prawicy? Gdyby napisać, że panu de Bonald czuć nogi? – wykrzyknął Lousteau.
– Może by zacząć serię portretów mówców ministerialnych? – rzekł Hektor Merlin..
– Zrób to, moje dziecko – rzekł Lousteau – znasz ich, to twoi ludzie, będziesz mógł zadowolić parę wewnętrznych antypatyjek. Skubnij Beugnota, Syrieysa de Mayrinhac595 i innych. Artykuły mogą być gotowe z góry, zdejmie nam to z głowy kłopot o numer.
– Gdybyśmy wymyślili jakąś odmowę pogrzebu596 z okolicznościami mniej lub więcej obciążającymi? – rzekł Hektor.
– Nie dojadamy resztek po wielkich dziennikach konstytucyjnych, które mają swoje fiszki z księżmi, pełne takich kaczek – odparł Vernou.
– Kaczek? – rzekł Lucjan.
– Kaczką – objaśnił Merlin – nazywamy fakt, który ma pozór rzeczywistości, ale który wymyśla się dla ożywienia kroniczki, kiedy jest mdła. Kaczka to pomysł Franklina597, który wynalazł gromochron, kaczkę i republikę. Ten dziennikarz tak dobrze wziął na kawał encyklopedystów swymi zamorskimi kaczkami, że w Historii filozoficznej Indii Raynal598 przytacza dwie takie kaczusie jako autentyczne fakty.
– Nie wiedziałem o tym – rzekł Vernou. – Cóż to za kaczki?
– Historia o Angliku, który sprzedał swoją oswobodzicielkę, Murzynkę, uczyniwszy ją wprzód matką, aby wydobyć z niej więcej pieniędzy. Następnie wzniosła obrona młodej dziewczyny brzemiennej, która w końcu wygrała sprawę. Kiedy Franklin przybył do Paryża, przyznał się u Neckera599 do swych kaczek, ku wielkiej konfuzji paryskich filozofów. I oto jak nowy świat po dwakroć zakaził stary.
– Dziennik – rzekł Lousteau – uważa za prawdziwe wszystko, co jest prawdopodobne. To nasze założenie.
– Sąd karny postępuje nie inaczej – rzekł Vernou.
– A zatem dziś wieczór, o dziewiątej, tutaj – rzekł Merlin.
Wszyscy powstali, uścisnęli sobie ręce i zamknięto posiedzenie wśród objawów wzruszającej serdeczności.
– Cóżeś ty zadał Finotowi – rzekł Stefan do Lucjana, schodząc – że zawarł z tobą pisemną umowę? Jesteś jedyny, z którym wiąże się w ten sposób.
– Ja? Nic, sam mi się ofiarował – rzekł Lucjan.
– Ostatecznie, choćbyś i miał z nim swoje układy, byłbym z tego bardzo kontent, tym silniejsi będziemy obaj.
Na parterze Stefan i Lucjan spotkali Finota, który wziął Stefana do reprezentacyjnego gabinetu.
– Podpisz pan umowę, aby nowy redaktor myślał, że datuje się od wczoraj – rzekł Giroudeau, podsuwając Lucjanowi dwa arkusiki stemplowego papieru.
Podczas czytania umowy Lucjan usłyszał między Stefanem a Finotem dość żywą dyskusję, której tematem były dochody „w naturze”. Stefan chciał mieć udział w tych podatkach, ściąganych przez starego Giroudeau. Musiało dojść do porozumienia, gdyż dwaj przyjaciele opuścili redakcję w zupełnej zgodzie.
– O ósmej w Galeriach Drewnianych, u Dauriata – rzekł Stefan do Lucjana.
W tej chwili zjawił się jakiś młody człowiek żądny pracy w piśmie, z tą samą spłoszoną i niespokojną miną, jaką Lucjan miał kiedyś. Lucjan ujrzał z tajoną przyjemnością, jak Giroudeau używał sobie na neoficie; słuchał żarcików, którymi stary wojskowy zwodził swego czasu i Lucjana; własny interes uczynił mu zupełnie zrozumiałym ten manewr, który stawiał zapory niemal nie do przebycia między debiutantami a poddaszem, do którego wnikali wybrańcy.
– Nie ma zbytku pieniędzy dla współpracowników – rzekł do kapitana.
– Gdyby was było więcej, każdy z was miałby mniej – odparł Giroudeau. – Ot, co!
Ekswojskowy puścił w ruch ołowianą laskę, wyszedł z wiekuistym „hum, hum” i nie taił zdumienia, widząc, jak Lucjan wsiada do pięknego pojazdu czekającego na bulwarach.
– Teraz wy jesteście żołnierze, a my cywile – rzekł stary wiarus.
– Słowo daję, mam wrażenie, że ci młodzi ludzie to najpoczciwsi chłopcy w świecie – rzekł Lucjan do Koralii. – Jestem tedy dziennikarzem, z gwarancją zarobienia sześciuset franków miesięcznie, pracując jak koń; ale ulokuję moje dwa dzieła i stworzę nowe; przyjaciele zorganizują mi bajeczny sukces! Zatem puszczamy się na bystre wody!
– Zdobędziesz świat, jedyny; ale nie bądź tak dobry, jak jesteś piękny, zarżnąłbyś się. Bądź z ludźmi szelmą, to daje pozycję.
Koralia i Lucjan pojechali do Lasku, gdzie znów spotkali margrabinę d’Espard, panią de Bargeton i barona Châtelet. Pani de Bargeton obrzuciła Lucjana powłóczystym spojrzeniem, które mogło uchodzić za ukłon. Camusot zamówił paradny obiad, Koralia, czując się wolna, była tak miła dla biednego kupca, że nie pamiętał, aby przez czternaście miesięcy ich stosunku widział ją kiedykolwiek tak uroczą i powabną.
„Trudno – rzekł sobie w duchu – porozumiejmy się jakoś, mimo wszystko!”
Camusot ofiarował tajemnie Koralii, iż przepisze na jej imię sześć tysięcy renty z kapitału, jaki posiadał w obligacjach państwowych, w sekrecie przed żoną, jeżeli zechce być nadal jego kochanką; godził się przymknąć oczy na amory z Lucjanem.
– Zdradzać takiego anioła?… Ale spójrz na niego, biedny szympansie, i spójrz na siebie! – rzekła, wskazując na poetę, którego Camusot spoił lekko, dolewając mu wina.
Camusot postanowił czekać, aż nędza odda mu z powrotem kobietę, którą nędza mu już raz wydała.
– Będę zatem tylko twoim przyjacielem – rzekł, całując ją w czoło.
Lucjan zostawił Koralię z Camusotem, aby się udać do Galerii Drewnianych. Jakież zmiany zaszły w jego umyśle od chwili wdarcia się w tajemnice dziennika! Wmieszał się bez obawy w tłum falujący w Galeriach, spoglądał nań wyniośle, bo miał kochankę, wszedł do Dauriata niedbałym krokiem, bo był dziennikarzem. Znalazł tam wielkie zebranie, uścisnął rękę Blondeta, Natana, Finota, całej literatury, z którą żył za pan brat od tygodnia; uważał się sam za znaczną osobistość i pochlebiał sobie, iż prześcignie kolegów; kropelka wina, którą miał jeszcze w żyłach, posłużyła mu znakomicie, skrzył się dowcipem, pokazał, że umie krakać między wronami. Mimo to Lucjan nie spotkał się z niemym lub głośnym uznaniem, jakiego się spodziewał; spostrzegł pierwszy odruch zazdrości w tym światku, nie tyle niespokojnym, ile ciekawym, jakie miejsce zajmie nowa gwiazda i ile pochłonie z powszechnego podziału. Finot, który widział w Lucjanie kopalnię do wyeksploatowania, Lousteau, który uważał, iż ma prawo do niego, byli jedyni, na których ustach poeta spotkał uśmiech. Lousteau, który już przybrał tony naczelnego redaktora, zapukał w szybę gabinetu Dauriata.
– Za momencik, mój drogi – odparł księgarz, podnosząc głowę ponad zielone firaneczki i poznając Stefana.
Momencik trwał godzinę, po której Lucjan i jego kompan weszli do sanktuarium.
– I cóż, myślał pan o sprawie naszego przyjaciela? – rzekł nowy naczelny redaktor.
– Oczywiście – rzekł Dauriat, rozpierając się sułtańsko w fotelu. – Przejrzałem zbiorek, dałem go odczytać człowiekowi wytrawnego smaku, dobremu sędziemu, sam bowiem nie mam pretensji znać się na tym. Ja, mój przyjacielu, kupuję sławę już gotową, jak ów Anglik kupował miłość. Jest pan równie tęgim poetą, jak ślicznym chłopcem, młodzieńcze – ciągnął Dauriat. – Słowo uczciwego człowieka (nie mówię: księgarza, zauważcie to!), pańskie sonety są wspaniałe, nie czuć w nich pracy, co jest naturalne, kiedy się ma natchnienie i werwę. Wreszcie umiesz pan rymować: jeden z przymiotów nowej szkoły. Pańskie Stokrocie to piękna książka, ale to nie jest interes, ja zaś mogę się zajmować jedynie szerokimi przedsięwzięciami. Sumiennie mówiąc, nie mogę wziąć pańskich sonetów, niepodobna byłoby mi pchnąć je, nie dają widoków zysku zdolnych pokryć koszty sukcesu. Zresztą, pan nie pójdziesz drogą poezji, pański tomik będzie odosobniony. Jesteś młody, młodzieńcze! Przynosisz mi wiekuisty zbiorek pierwszych wierszy, jakie wychodząc ze szkół, popełniają wszyscy literaci, na których zależy im zrazu, a z których żartują sobie później. Lousteau, pański przyjaciel, musi mieć jakiś poemat zagrzebany wśród starych skarpetek. No, powiedz, nie masz tam jakiegoś poematu, na który byłbyś przysięgał, Lousteau? – rzekł Dauriat, rzucając Stefanowi porozumiewawcze spojrzenie.
– Ba, w jakiż sposób mógłbym inaczej pisać prozą? – rzekł Lousteau.
– Ot, widzisz pan, nawet mi nigdy o tym nie mówił; to człowiek, który rozumie się na księgarstwie i na interesach – podjął Dauriat. – Dla mnie – rzekł przyjaźnie do Lucjana – kwestia nie w tym, czy pan jesteś wielkim poetą; masz w sobie wiele, bardzo wiele; gdybym był początkującym księgarzem, popełniłbym ten błąd, iż skusiłbym się na wydanie pańskich wierszy. Ale przede wszystkim dziś wspólnicy i kapitaliści odmówiliby mi kredytu; wystarczy im, żem na tym towarze stracił dwadzieścia tysięcy w przeszłym roku, nie chcą słyszeć o poezji, a to są moi tyrani. Jednakże kwestia nie w tym. Przypuszczam, że będziesz wielkim poetą, ale czy będziesz płodny? Czy będziesz znosił regularnie sonety? Czy dobijesz do dziesięciu tomów? Czy staniesz się interesem? Otóż nie, będziesz pan rozkosznym pisarzem prozą, masz za wiele dowcipu, aby go psuć przez średniówki600, możesz z łatwością zarobić trzydzieści tysięcy franków rocznie w dziennikach i nie zamienisz ich na trzy tysiące, które dałyby ci, z wielkim mozołem, hemistychy601, strofy i inne wywijasy!