Kitabı oku: «Stracone złudzenia», sayfa 21
– Odźwierna ani nikt nie widział nas? – spytała Koralia.
– Nie, czekałam na panią.
– Wiktoria nic nie wie?
– Ani dudu! – odparła Berenice.
W dziesięć godzin później, koło południa, Lucjan obudził się pod wzrokiem Koralii, która patrzała nań, jak śpi! Poeta zrozumiał ją. Aktorka była jeszcze w strojnej wieczorowej sukni, zupełnie poplamionej, z której miała uczynić relikwię. Lucjan uznał poświęcenie, delikatność prawdziwej miłości, która wymagała nagrody: spojrzał na Koralię. W jednej chwili Koralia, rozebrana, wśliznęła się jak wąż do łóżka. O piątej z wieczora poeta spał kołysany boskimi rozkoszami, ujrzał przez chwilę pokój aktorki, rozkoszny twór zbytku, cały biały i różowy, świat cudów i zalotnego wykwintu, przewyższający jeszcze to, co Lucjan widział u Floryny. Koralia już wstała; o siódmej musiała być w teatrze. Przypatrzyła się jeszcze swemu poecie uśpionemu rozkoszą, upiła się, nie mogąc się napaść tą szlachetną miłością, która kojarzyła zmysły z sercem i serce ze zmysłami, aby je wraz doprowadzić do szczytu upojeń. To ubóstwienie, które pozwala kochankom być dwojgiem tu na ziemi, a w niebie miłości tworzyć jednię, było jej rozgrzeszeniem. Której zresztą kobiecie nadziemska piękność Lucjana nie byłaby starczyła za wymówkę? Klęcząc przy łóżku, szczęśliwa miłością wolną od wszelkiej domieszki, aktorka czuła się jakby uświęcona. Rozkosze te zmąciło wejście Berenice.
– Camusot! – krzyknęła. – Wie, że pani jest.
Lucjan zerwał się, myśląc, z wrodzoną szlachetnością, o tym, aby nie szkodzić Koralii. Berenice odsunęła portierę. Wpadł do rozkosznej gotowalni567, gdzie Berenice i jej pani przeniosły z niesłychaną chyżością ubranie Lucjana. Kiedy kupiec wszedł do pokoju, buty poety uderzyły oko Koralii: Berenice ustawiła je przed ogniem dla wygrzania, oczyściwszy je potajemnie. Obie zapomniały o tych butach, będących niby aktem oskarżenia. Berenice wyszła, zamieniwszy z panią niespokojne spojrzenie. Koralia zanurzyła się w kozetce i wskazała Camusotowi fotel. Zacny człowiek, który ubóstwiał Koralię, patrzał na buty i nie śmiał podnieść oczu na kochankę.
„Czy mam się obrazić o tę parę butów i rozstać z Koralią? To by była, w istocie, przesadna wrażliwość. Buty są wszędzie. Te byłyby bardziej na miejscu na wystawie u szewca albo na bulwarach, zażywając przechadzki na nogach mężczyzny. Natomiast tu, bez nóg, powiadają wiele rzeczy sprzecznych z paragrafem wierności. Ha, trudno, mam pięćdziesiąt lat: powinienem być ślepy jak amor”.
Ten kompromisowy monolog daremnie szukałby usprawiedliwienia. Owa para butów to nie były rozpowszechnione dziś trzewiki, których do pewnego stopnia człowiek roztargniony mógłby nie zauważyć; była to, jak przepisywała ówczesna moda, para wysokich butów, bardzo wykwintnych, z pomponikami, które lśniły się na obcisłych pantalonach568, prawie zawsze jasnego koloru, i w których przedmioty odbijały się jak w zwierciadle. Tak więc buty kłuły w oczy poczciwego kupca i, powiedzmy też, kłuły go zarazem w serce.
– Co panu? – spytała Koralia.
– Nic – odparł.
– Zadzwoń – rzekła Koralia, uśmiechając się z tchórzostwa Camusota. – Berenice – rzekła do Normandki, skoro ta się zjawiła – pamiętaj o haczykach, abym mogła wreszcie włożyć te przeklęte buty. Nie zapomnij przynieść mi ich wieczorem do garderoby.
– Jak to!… Twoje buty?… – rzekł Camusot, oddychając swobodniej.
– A cóż pan sądzi? – spytała wyniośle. – Och, ty grubasie głupi, ty może myślałeś?… Ach, on byłby zdolny przypuszczać!… – rzekła do Berenice. – Mam męską rolę w sztuce Iksa, a nigdy nie przebierałam się za mężczyznę. Szewc teatralny przysłał mi te buty, abym się przyzwyczajała chodzić, nim dostarczy mi bucików wykonanych na miarę; włożyłam je, ale tak mi dolegały, żem zdjęła, a i tak trzeba będzie włożyć znowu.
– Nie kładź, skoro cię cisną – rzekł Camusot, którego buty te cisnęły również, ale w serce.
– Pewnie – rzekła Berenice – że lepiej by pani zrobiła, zamiast się dręczyć jak przed chwilą; aż pani płakała, proszę pana! O, gdybym ja była mężczyzną, nigdy bym nie pozwoliła płakać kobiecie, którą bym kochała! Lepiej by pani zrobiła, zamawiając buciki z cieniutkiego safianu. Ale dyrekcja tak skąpi na wszystkim! Doprawdy, powinien by pan zamówić dla pani…
– Tak, tak – rzekł kupiec. – Dopieroś wstała? – spytał Koralii.
– W tej chwili, wróciłam dopiero o szóstej, naszukawszy się ciebie wszędzie: przez ciebie trzymałam dorożkę siedem godzin. Oto pańska troskliwość! Zapomnieć o mnie dla butelki! Muszę się szanować, skoro teraz mam grywać co wieczór, dopóki Alkad będzie robił kasę. Nie chcę zadać kłamu recenzji tego młodego człowieka.
– Piękny chłopiec – rzekł Camusot.
– Uważasz? Nie lubię tego typu mężczyzn, zanadto podobni do kobiety, przy tym taki laluś nie umie kochać jak wy, stare pierniki sklepowe. Tacy jesteście namolni!
– Czy pan będzie jadł obiad z panią? – spytała Berenice.
– Nie, niewyraźnie się dziś czuję.
– Byłeś ładnie wstawiony wczoraj. Tak, staruszku: przede wszystkim nie lubię mężczyzn, którzy piją…
– Musisz coś ofiarować temu młodemu człowiekowi – rzekł kupiec.
– Och, tak, wolę ich płacić w ten sposób, niż robić to, co Floryna. No, dalej, stare ladaco kochane, idź sobie albo kup mi powóz, abym nie potrzebowała tracić czasu.
– Jutro pojedziesz własnym powozem na obiad, który daje twój dyrektor w Rocher de Cancale. Nowa sztuka nie idzie w niedzielę.
– Chodź, muszę coś zjeść – rzekła Koralia, pociągając Camusota.
W godzinę później Lucjan otrzymał wolność z ręki Berenice, towarzyszki dziecinnych lat Koralii, istoty równie sprytnej, równie lotnej dowcipem, jak korpulentnej ciałem.
– Niech pan zostanie. Koralia wróci sama, chce nawet odprawić Camusota, jeżeli pana mierzi – rzekła Berenice do Lucjana – ale, drogie dziecię jej serca, nadto jesteś aniołem, aby chcieć jej ruiny. Powiedziała mi sama, gotowa jest rzucić wszystko, opuścić ten raik, aby żyć z tobą na poddaszu. Och! Małoż to zazdrośnicy, zawistni nakładli jej do głowy, że pan nie masz złamanego szeląga, że mieszkasz w Dzielnicy Łacińskiej! Poszłabym za wami, widzisz, prowadziłabym wam gospodarstwo. Ale pocieszyłam to biedne dziecko. Nieprawdaż, mój złoty panie, że pan ma za dużo rozumu, aby się pchać w podobne głupstwa? Och, zobaczy pan, że tamten gruby ma tylko trupa, a pan jesteś ukochany, najmilszy, bóstwo, któremu się oddaje duszę. Gdybyś wiedział, jak Koralia jest urocza, kiedy przerabia ze mną rolę! Rozkoszne dziecko, delicje! Warta była, aby Bóg jej zesłał takiego anioła, brzydziło ją już życie. Była taka nieszczęśliwa przy matce, która ją biła, sprzedała ją! Tak, panie, matka, własną córkę! Gdybym miała córkę, obsługiwałabym ją jak moją małą Koralię, z której zrobiłam niby swoje dziecko. To pierwszy raz, że się jej coś wiedzie, pierwszy raz miała porządne oklaski. Zdaje się, że z okazji tego, co pan napisał, przygotowano tęgą klakę na drugie przedstawienie. Kiedy pan spał, Braulard przyszedł tu uradzać z Koralią.
– Co za Braulard? – spytał Lucjan, któremu się zdawało, że słyszał już to nazwisko.
– Szef klaki; przyszedł porozumieć się o ustępy, które trzeba wybić. Mimo że niby przyjaciółka, Floryna mogłaby łatwo spłatać jej psikusa i zgarnąć wszystko dla siebie. Całe bulwary się trzęsą po pańskim artykule. Cóż za łóżko godne książęcych amorów!… – rzekła, kładąc na łóżku kołderkę na nogi, całą z koronek.
Zapaliła świece. Przy świetle Lucjan, oszołomiony, w istocie miał wrażenie, iż znalazł się w zaczarowanym pałacu. Najbogatsze tkaniny „Złotego Kokona”, wybrane przez Camusota, dostarczyły materii na obicia i draperie okienne. Poeta stąpał po królewskim dywanie. Palisander mebli odbijał powierzchnią swych rzeźb igrające po nim błyski światła. Biały marmurowy kominek lśnił kosztownymi drobiazgami. Dywanik przed łóżkiem był z puchu łabędzia, lamowany sobolami. Czarne aksamitne pantofle, wysłane purpurowym jedwabiem, mówiły o rozkoszach, jakie czekały poetę Stokroci. Rozkoszna lampa zwisała z jedwabnego stropu. W cudownych żardinierach jaśniały wyborowe kwiaty, wdzięczne paprocie, bezwonne kamelie. Wszędzie same obrazy niewinności. Jak sobie wyobrazić w tej ramie aktorkę i teatr? Berenice zauważyła oszołomienie Lucjana.
– Ładnie? – rzekła spieszczonym głosem. – Nie lepiej wam będzie kochać się tu niż na poddaszu? Wstrzymaj ją pan od tego szaleństwa – ciągnęła, przysuwając przed Lucjana bogaty stoliczek zastawiony potrawami odkradzionymi z obiadu pani, by kucharka nie mogła podejrzewać obecności kochanka.
Lucjan spożył z apetytem obiad podany przez Berenice na rzeźbionym srebrze, na malowanych talerzach po ludwiku sztuka. Zbytek ten działał na jego duszę tak, jak dziewczyna z ulicy, z nagą, połyskującą piersią i dobrze obciągniętymi białymi pończochami, działa na wypuszczonego z liceum uczniaka.
– Szczęśliwy ten Camusot! – wykrzyknął.
– Szczęśliwy? – podjęła Berenice. – Och! Oddałby pewnie swój majątek, żeby być na pańskim miejscu i zamienić swą łysinę na te blond kędziory.
Zachęciła Lucjana, któremu podała najrozkoszniejsze wino, jakie Bordeaux wypielęgnowało dla bogatego Anglika, aby wrócił do łóżka, czekając na Koralię, i przespał się tymczasem nieco. W istocie łóżko to, które tak podziwiał, kusiło Lucjana. Berenice wyczytała to pragnienie w oczach poety, uczuła się szczęśliwa za swą panią. O wpół do jedenastej Lucjan obudził się pod przepojonym miłością spojrzeniem. Koralia stała nad nim w najrozkoszniejszym negliżu. Poeta przespał się, pijany był już tylko pragnieniem. Berenice wysunęła się, pytając:
– O której jutro?
– O jedenastej; przyniesiesz nam śniadanie do łóżka. Nie ma mnie dla nikogo przed drugą.
O godzinie drugiej nazajutrz aktorka i jej kochanek byli już ubrani; siedzieli naprzeciw siebie, jak gdyby poeta przyszedł złożyć wizytę swej protegowanej. Koralia ukąpała, uczesała, skropiła, ubrała Lucjana; posłała dlań do Colliau po tuzin pięknych koszul, tuzin halsztuków, tuzin chustek, tuzin par rękawiczek w cedrowej skrzynce. Słysząc turkot powozu, rzuciła się z Lucjanem do okna. Oboje ujrzeli Camusota wysiadającego ze wspaniałego pojazdu.
– Nie myślałam – rzekła – aby można było tak znienawidzić jakiegoś człowieka i jego zbytku…
– Jestem zbyt biedny, aby pozwolić, byś się rujnowała przeze mnie – rzekł Lucjan, przechodząc w ten sposób pod kaudyńskie jarzmo569.
– Kotusiu najsłodszy – rzekła, przyciskając Lucjana do serca – kochasz mnie tedy? – Zaprosiłam pana – rzekła do Camusota, wskazując Lucjana – aby mnie odwiedził dziś rano, myśląc, że przejedziemy się po Polach Elizejskich dla spróbowania powozu.
– Jedźcie sami – rzekł smutnie Camusot – nie będę z tobą na obiedzie; to imieniny żony, zapomniałem.
– Biedny Musot, toż się wynudzisz! – rzekła, skacząc na szyję kupcowi.
Była pijana ze szczęścia, że sama pierwszy raz wsiądzie z Lucjanem do tego pięknego pojazdu, że sama z nim pojedzie do Lasku; w przystępie radości robiła wrażenie, że kocha Camusota, którego obsypała tysiącem czułości.
– Chciałbym móc ci dawać codziennie powozy! – rzekł biedny człowiek.
– Dalej, panie, już druga – rzekła aktorka do Lucjana, a równocześnie, widząc jego zawstydzenie, pocieszyła go cudownym gestem.
Koralia zbiegła po schodach, pociągając Lucjana, który słyszał z dala sapanie przemysłowca; wlókł się za nimi jak foka, nie mogąc ich doścignąć. Poeta doświadczył najbardziej upajającej rozkoszy: Koralia, którą szczęście robiło uroczą, ściągała zachwycone oczy strojem pełnym smaku i elegancji. Paryż Pól Elizejskich podziwiał tę parę. W alei Lasku Bulońskiego powóz ich spotkał pojazd pań d’Espard i de Bargeton, które zmierzyły Lucjana z wyrazem zdziwienia, a którym on rzucił wzgardliwe spojrzenie poety przeczuwającego swą sławę i żądnego sycić się swą potęgą. Chwila, w której tym rzutem oka mógł wypluć na te dwie kobiety uczucie zemsty, jakie wyrosło w jego sercu, była jedną z najsłodszych w życiu i rozstrzygnęła może o jego losie. Lucjan stał się na nowo pastwą furii pychy; zapragnął wypłynąć w świecie, znaleźć wspaniały odwet; wszystkie małości społeczne, zdeptane niegdyś nogami pracowitego druha Biesiady, wyłoniły się w jego duszy. Zrozumiał całą doniosłość ataku podjętego dlań przez Stefana; Lousteau szedł na rękę jego namiętnościom, gdy Biesiada, ów zbiorowy mentor, czyniła wrażenie, że pragnie je unicestwić na korzyść nudnych cnót i prac, które Lucjan zaczynał uważać za bezużyteczne. Pracować! Czyż to nie jest śmierć dla dusz chciwych użycia? Toteż z jakąż łatwością pisarze osuwają się w far niente570, słodycze łatwego i wykwintnego życia aktorek i kurtyzan! Z jakąż łatwością zapamiętują się w rozkoszach kulinarnych! Lucjan czuł nieprzepartą ochotę snuć dalej godziny tych dwóch szalonych dni.
Obiad w Rocher de Cancale był rozkoszny. Lucjan zastał wszystkich gości Floryny, prócz ambasadora, księcia i tancerki oraz prócz Camusota. W miejsce nieobecnego kupca przybyło dwóch sławnych aktorów oraz Hektor Merlin w towarzystwie uroczej kochanki, znanej pod mianem pani du Val-Noble, najpiękniejszej i najwytworniejszej z owych kobiet, które tworzyły wówczas w Paryżu wyjątkowe społeczeństwo istot skromnie dziś nazwanych loretkami571. Lucjan, który od czterdziestu ośmiu godzin żył w raju, dowiedział się o powodzeniu swego artykułu. Widząc, iż go fetują, podziwiają, poeta nabrał pewności siebie; sypał iskrami, stał się owym Lucjanem de Rubempré, który przez kilka miesięcy błyszczał w literaturze i w świecie artystów. Finot, ten człowiek niezaprzeczonej zręczności w odgadywaniu talentów, który wietrzył je jak Sinobrody572 zapach świeżego ciała, chodził koło Lucjana, starając się go wciągnąć w huf dziennikarzy, którymi dowodził. Lucjan wziął się na lep pochlebstw. Koralia zauważyła manewry tego pożeracza mózgów i chciała przestrzec Lucjana, aby się miał na baczności.
– Nie zobowiązuj się, kochanie – szepnęła swemu poecie – zaczekaj; chcą cię wyzyskać, pomówimy o tym wieczorem.
– Ba – rzekł Lucjan – czuję się na siłach, aby być równie twardy i przebiegły jak oni.
Finot, któremu ani w głowie było poróżnić się z Hektorem Merlinem o jego psikusa, zapoznał dziennikarza z Lucjanem. Koralia i pani du Val-Noble poczęły się kumać z sobą, obsypywały się czułościami i uprzejmościami. Pani du Val-Noble zaprosiła Lucjana i Koralię na obiad. Hektor Merlin, najniebezpieczniejszy ze wszystkich dziennikarzy obecnych na tym obiedzie, był to mały człowieczek, suchy, o zaciśniętych wargach, dławiący w sobie niepomierną ambicję, zazdrość bez granic, delektujący się wszystkim złem, jakie działo się dokoła niego, korzystając ze swarów, które podsycał, mający wiele inteligencji, mało woli, ale zastępujący wolę instynktem, który wiedzie arywistów573 w sfery oświetlone złotem i potęgą. Obaj z Lucjanem uczuli do siebie wzajemną antypatię; nietrudno wytłumaczyć, czemu. Merlin miał to nieszczęście, iż mówił do Lucjana głośno to, co Lucjan myślał po cichu. Przy deserze zdawało się, iż węzły najserdeczniejszej przyjaźni łączą tych ludzi, z których każdy uważał się za wyższego od drugich. Lucjan jako nowo przybyły był przedmiotem ich zalotów. Rozmawiano z całym wylaniem574. Hektor Merlin jedyny nie brał udziału w ogólnym weselu. Lucjan spytał go o powód tej wstrzemięźliwości.
– Hm, patrzę na pana, jak wchodzisz w świat literatury i dziennika, pełen złudzeń. Wierzysz w przyjaciół. My wszyscy jesteśmy przyjaciółmi lub wrogami, wedle okoliczności. Pierwsi godzimy w siebie bronią, która powinna by nam służyć tylko dla gnębienia obcych. Przekonasz się niedługo, że nie zdobędziesz nic pięknymi uczuciami. Jeśli z natury jesteś dobry, stań się zły. Bądź drapieżny z wyrachowania. Jeżeli nikt ci nie zdradził tej naczelnej maksymy, ja ci ją zdradzę; a nie jest to byle co. Aby być kochanym, nie rozstawaj się nigdy z kochanką, nie wycisnąwszy jej trochę łez z oczu; aby dojść do czegoś piórem, rań cały świat, nawet przyjaciół, wyciskaj łzy miłości własnej, cały świat będzie ci się łasił.
Hektor Merlin był rad, widząc z miny Lucjana, że słowa jego wchodzą w neofitę jak ostrze sztyletu. Zaczęto grać. Lucjan przegrał wszystko, co miał. Wyszedł, uprowadzony przez Koralię, słodycze miłości dały mu zapomnieć o straszliwych wzruszeniach gry, która później miała w nim znaleźć jedną ze swych ofiar. Nazajutrz, wychodząc od kochanki i wracając do Dzielnicy Łacińskiej, znalazł w sakiewce całą przegraną sumę. Ta pamięć dziewczyny osmuciła go zrazu; chciał biec do aktorki i zwrócić dar, który go upokarzał; ale był już na ulicy La Harpe, powlókł się dalej ku hotelowi. Idąc, wracał wciąż myślą do postępku Koralii, ujrzał w nim dowód macierzyństwa, jakim u tych kobiet barwi się miłość. U nich namiętność obejmuje wszystkie uczucia. Tak brnąc w myślach, Lucjan znalazł wreszcie furtkę, mówiąc sobie: „Kocham ją, będziemy żyli z sobą, nie opuszczę jej nigdy”.
Któż, o ile nie jest Diogenesem, nie zrozumiałby wrażeń Lucjana, kiedy wstępował po zabłoconych i cuchnących schodach, kiedy usłyszał zgrzyt klucza w zamku, kiedy ujrzał brudną podłogę i nędzny kominek w pokoju, ohydnym swą nagością i nędzą. Znalazł na stole rękopis swego romansu i parę słów od Daniela:
Nasze grono jest prawie że zadowolone z Twego dzieła, drogi poeto. Możesz je przedstawić, ich zdaniem, z większą niż wprzódy ufnością, przyjaciołom i wrogom. Czytaliśmy świetną recenzję z Panorama-Dramatique, musisz budzić tyle zazdrości w świecie literackim, ile żalu wśród nas.
Daniel
– Żalu? Co on chce powiedzieć? – rzekł Lucjan, zdziwiony tonem wyszukanej grzeczności, jaki panował w liście.
Byłże już obcym w Biesiadzie? Pochłonąwszy rozkoszne owoce, jakie mu podała Ewa z raju kulis, tym więcej przykładał wagi do szacunku i przyjaźni druhów z ulicy des Quatre-Vents. Jakiś czas trwał w zadumie, ogarniając myślą swą teraźniejszość w tej izdebce i przyszłość w pokoju Koralii. Rzucony na pastwę wahań, zaszczytnych i hańbiących na przemian, usiadł i zaczął badać własne dzieło, zwrócone mu przez przyjaciół. Jakież było jego zdumienie! Rozdział po rozdziale, biegłe i oddane pióro tych wielkich, mimo iż nieznanych jeszcze ludzi zmieniło jego nędzę w bogactwa. Dialog pełny, zwarty, zwięzły, drgający życiem zastąpił jego gawędy; uczuł, do jakiego stopnia były one czczym gadulstwem w porównaniu do tych rozmów, tchnących duchem epoki. Jego portrety, nieco miękkie, nabrały wyrazu i koloru; wiązały się z ciekawymi zjawiskami ludzkiego życia za pomocą obserwacji fizjologicznych, będących zapewne dziełem Bianchona, ujętych subtelnie i głęboko. Opisy, wprzód gadatliwe, stały się pełne treści i życia. Oddał druhom dziecię niewydarzone, licho odziane, a odnajdował rozkoszną dziewczynę w białej sukni, z różową szarfą dokoła kibici i na szyi, czarującą istotę. Noc zastała Lucjana z oczyma mokrymi od łez; szlachetność ta przygniatała go; czuł wartość podobnej lekcji, podziwiał te poprawki, które szerzej mu otwierały oczy na literaturę i sztukę niż cztery lata lektury, porównań i studiów. Poprawienie źle naszkicowanego kartonu, dotknięcie mistrza na żywym dziele zawsze mówią więcej niż teorie i obserwacje.
– Co za przyjaciele! Co za serca! Jakiż jestem szczęśliwy! – wykrzyknął, ściskając rękopis.
Pociągnięty uniesieniem właściwym poetycznym i wrażliwym naturom, pobiegł do Daniela. Wstępując na schody, czuł się jednakże mniej godny tych serc, których nic nie zdołało sprowadzić ze ścieżki honoru. Jakiś głos mówił mu, że gdyby Daniel pokochał Koralię, nie zgodziłby się na Camusota. Znał też głęboką odrazę Biesiady do dziennikarzy, a sam się już po trosze do nich liczył. Zastał przyjaciół, z wyjątkiem Meyraux, który wyszedł właśnie, w rozpaczy malującej się na wszystkich twarzach.
– Co wam jest, drodzy? – rzekł Lucjan.
– Dowiedzieliśmy się przed chwilą o strasznej katastrofie; największy umysł epoki, najukochańszy przyjaciel, ten, który przez dwa lata był naszym światłem…
– Ludwik Lambert – rzekł Lucjan.
– Znajduje się w stanie katalepsji575, która nie zostawia żadnej nadziei – rzekł Bianchon.
– Umrze z ciałem bez czucia, a głową w niebie – dodał uroczyście Michał Chrestien.
– Umrze, jak żył – rzekł d’Arthez.
– Miłość, wkradłszy się jak ogień w przestworza jego mózgu, zażegła w nim pożar – rzekł Leon Giraud.
– Tak – rzekł Józef Bridau – wzbiła go aż do stref, w których tracimy go z oczu.
– My to jesteśmy godni pożałowania – rzekł Fulgencjusz Ridal.
– Wyleczy się może! – wykrzyknął Lucjan.
– Sądząc z tego, co mówi Meyraux, nie ma nadziei. Głowa jego jest teatrem zjawisk, nad którymi medycyna nie ma władzy.
– Istnieją wszak środki… – rzekł d’Arthez.
– Tak – rzekł Bianchon – jest tylko kataleptykiem, my możemy go zrobić idiotą.
– Nie móc ofiarować geniuszowi Zła głowy w zamian za tę głowę! Oddałbym moją własną! – krzyknął Michał.
– A co by się stało z federacją europejską? – rzekł d’Arthez.
– Och, prawda – rzekł Michał Chrestien – nim się należy do jednego człowieka, należy się do ludzkości.
– Szedłem tu z sercem pełnym podzięki dla was wszystkich – rzekł Lucjan. – Zamieniliście mój liczman576 w ważkie złoto.
– Podzięki! Za kogo nas bierzesz? – rzekł Bianchon.
– Przyjemność była po naszej stronie – dodał Fulgencjusz.
– Zatem jesteś dziennikarzem? – rzekł Leon Giraud. – Rozgłos twego pierwszego występu doszedł aż do Dzielnicy Łacińskiej.
– Jeszcze nie – odparł Lucjan.
– Chwała Bogu! – rzekł Michał Chrestien.
– Mówiłem wam przecie – dodał d’Arthez. – Lucjan jest z tych serc, które znają wartość czystego sumienia. Czyż to nie jest pokrzepiający wiatyk577: kłaść co wieczora głowę na poduszce, mogąc sobie rzec: „Nie sądziłem niczyich dzieł; nie sprawiłem nikomu zgryzoty; dowcip mój nie wdzierał się jak sztylet w duszę żadnego prostaczka; żart mój nie zmącił niczyjego szczęścia, nie zakłócił nawet szczęśliwej głupoty, nie nękał niesprawiedliwie geniuszu; gardziłem łatwym triumfem złośliwości; zwłaszcza nie skłamałem nigdy swoim przekonaniom”.
– Ale – rzekł Lucjan – można chyba zachować to wszystko, nawet pracując w dzienniku. Gdybym ostatecznie miał tylko ten sposób do życia, musiałbym się go chwycić.
– Och! Och! Och! – rzekł Fulgencjusz, podnosząc ton przy każdym wykrzykniku. – Kapitulujemy!
– Będzie dziennikarzem – rzekł poważnie Leon Giraud. – Ach! Lucjanie, gdybyś chciał być z nami, w chwili gdy mamy stworzyć dziennik, w którym nigdy prawda ani sprawiedliwość nie będą obrażone, gdzie będziemy rozszerzać nauki pożyteczne dla ludzkości, może…
– Nie będziecie mieli ani jednego abonenta – odparł makiawelicznie Lucjan, przerywając Leonowi.
– Będą mieli pięciuset, wartych pięciuset tysięcy – odparł Michał Chrestien.
– Trzeba wam będzie kapitałów – podjął Lucjan.
– Nie – rzekł d’Arthez – ale poświęcenia.
– Przysiągłby ktoś, że to sklep z pachnidłami – wykrzyknął Michał Chrestien, wąchając komicznym ruchem głowę Lucjana. – Widziano cię w powozie wybitym jedwabiami, zaprzężonym w rumaki godne dandysa, z kochanką iście książęcą, Koralią.
– Więc cóż – rzekł Lucjan – czy w tym co złego?
– Mówisz tak, jakbyś się poczuwał! – krzyknął Bianchon.
– Pragnąłbym dla Lucjana – rzekł d’Arthez – Beatrycze, szlachetnej kobiety, która by go podtrzymała w życiu…
– Ależ Danielu, czy miłość nie jest wszędzie jednaka? – rzekł poeta.
– Och – rzekł republikanin – w tym jestem arystokratą. Nie mógłbym nigdy kochać kobiety, którą aktor całuje na oczach publiczności, kobiety, którą „tykają” za kulisami, która płaszczy się wobec parteru i mizdrzy się do niego, która tańczy, podkasując spódniczki, i przebiera się po męsku, aby pokazać to, co ja pragnę sam jeden mieć prawo oglądać. Albo gdybym kochał podobną kobietę, opuściłaby teatr, a ja oczyściłbym ją moją miłością.
– A gdyby nie mogła opuścić teatru?
– Umarłbym ze zgryzoty, z zazdrości, z tysiąca mąk. Nie można wydrzeć miłości z serca, tak jak się wyrywa ząb.
Lucjan sposępniał, zamyślił się.
„Kiedy się dowiedzą, że się godzę na Camusota, będą mną gardzić” – pomyślał.
– Ot, co tu gadać – rzekł nieubłagany republikanin z okrutną dobrodusznością – możesz być wielkim pisarzem, ale zawsze będziesz pajacem.
Wziął kapelusz i wyszedł.
– Twardy jest Michał Chrestien – rzekł poeta.
– Twardy i zbawienny jak obcęgi dentysty – rzekł Bianchon. – Michał widzi twą przyszłość, w tej chwili może płacze nad tobą na ulicy.
D’Arthez był łagodny i kojący, starał się pokrzepić Lucjana. Po upływie godziny poeta opuścił Biesiadę, nękany sumieniem, które krzyczało: „Będziesz dziennikarzem!”, jak czarownica krzyczy Makbetowi578: „Będziesz królem!”. Na ulicy spojrzał w okna cierpliwego d’Artheza, oświecone słabym światłem, i wrócił do siebie z sercem zasmuconym, duszą niespokojną. Jakieś przeczucie mówiło mu, że ostatni raz przycisnęli go do serca jego prawdziwi przyjaciele. Wchodząc w ulicę Cluny przez plac Sorbony, poznał zaprzęg Koralii. Aby ujrzeć na chwilę swego poetę, aby mu powiedzieć proste dobranoc, aktorka przebyła przestrzeń od bulwaru du Temple do Sorbony. Lucjan ujrzał swą kochankę we łzach na widok jego poddasza; chciała być biedną jak jej kochanek, płakała, układając koszule, rękawiczki, krawaty i chustki do nosa w ohydnej hotelowej komodzie. Rozpacz jej była tak wielka, tak prawdziwa, wyrażała tyle miłości, że Lucjan, któremu tak wymawiano tę miłość aktorki, ujrzał w Koralii świętą, gotową przywdziać włosiennicę nędzy. Aby przybyć tu, czarująca istota chwyciła się pozoru: uprzedziła swego kochanka, iż spółka Camusot, Koralia i Lucjan ma odwzajemnić spółce Matifat, Floryna i Lousteau ich wieczerzę, oraz spytała Lucjana, czy nie zależy mu specjalnie na jakimś zaproszeniu. Lucjan odpowiedział, iż pomówi ze Stefanem. Zabawiwszy chwilę, aktorka odfrunęła, ukrywając Lucjanowi, że Camusot czeka na dole. Nazajutrz o ósmej rano Lucjan poszedł do Stefana, nie zastał go, pobiegł do Floryny. Dziennikarz i aktorka przyjęli kamrata w ładnej sypialni, gdzie sobie usłali gniazdko małżeńskie, i wszyscy troje spożyli przednie śniadanko.
– Mój drogi – rzekł Lousteau, kiedy znaleźli się przy stole i gdy Lucjan wspomniał o projektowanej przez Koralię wieczerzy – radzę ci pójść ze mną do Felicjana Vernou, zaprosić go i zaprzyjaźnić się z nim, o ile można się zaprzyjaźnić z podobnym ziółkiem. Felicjan wprowadzi cię może do politycznego dziennika, w którym pitrasi felieton i gdzie będziesz mógł kwitnąć w zasadniczych artykułach na pierwszej stronicy. To pismo, jak i nasze, należy do partii liberalnej, będziesz liberałem, to dzisiaj hasło dnia; zresztą, gdybyś chciał przejść na stronę ministerialną, uzyskasz tym lepsze warunki, im okażesz się niebezpieczniejszym. Czy Hektor Merlin i jego pani du Val-Noble, u której bywa kilku wielkich panów, młodych dandysów i milionerów, nie prosili ciebie i Koralii na obiad?
– Owszem – odparł Lucjan – i ty także masz być z Floryną.
Podczas piątkowego pijaństwa i niedzielnego obiadu Lucjan i Lousteau doszli do tego, że byli z sobą na ty.
– Więc dobrze, spotkamy Merlina w dzienniku, to chłopak, który pójdzie rychło w ślady Finota; staraj się być z nim dobrze, winieneś go zaprosić wraz z jego damą; może ci być niebawem użyteczny. Człowiek, który tak dyszy nienawiścią jak on, potrzebuje wspólników; dopomoże ci, aby mieć w potrzebie twoje pióro.
– Pański debiut narobił dość hałasu, aby usunąć wszystkie przeszkody – rzekła Floryna do Lucjana – niech się pan śpieszy wyzyskać to, inaczej pójdziesz rychło w zapomnienie.
– Kapitalna sprawa, o której mówiliśmy kiedyś – podjął Lousteau – stała się ciałem! Finot, ten człowiek bez cienia talentu, jest dyrektorem i naczelnym redaktorem tygodnika Dauriata, właścicielem szóstej części, która go nic nie kosztuje, i ma sześćset franków pensji miesięcznie. Ja, mój drogi, jestem od dziś rana „naczelnym” naszego dzienniczka. Wszystko się odbyło, jak przewidywałem owego wieczoru; Floryna była wspaniała, zakasowała księcia de Talleyrand579.
– Trzymamy mężczyzn przez ich przyjemności – rzekła Floryna – dyplomaci biorą ich jedynie miłością własną; dyplomaci widzą ich w pompie, my w negliżu; jesteśmy tedy mocniejsze.
– Dobijając targu, Matifat popełnił jedyny dowcip, jaki mu się wymknął w całym żywocie pigularza: „Ostatecznie – rzekł – ten interes jest w zakresie mego przemysłu!”
– Podejrzewam Florynę, że mu go podszepnęła! – wykrzyknął Lucjan.
– Zatem, drogi adonisie580 – podjął Lousteau – zrobiłeś pierwszy krok do fortuny.
– Urodził się pan w czepku – rzekła Floryna. – Iluż młodych ludzi drepce lata całe po Paryżu, nie mogąc umieścić jednego artykułu. Będzie z panem tak jak z Emilem Blondetem. Widzę już za pół roku pańską ważną fizjonomię! – dodała z uśmieszkiem, spoglądając drwiąco na Lucjana.
– A ja! Czyż nie tkwię w Paryżu trzy lata – rzekł Lousteau – a dopiero od wczoraj Finot daje mi stałych trzysta franków na miesiąc za naczelną redakcję, pięć za kolumnę i sto za arkusz w tygodniku.
– Jakże, i pan nic na to? – zawołała Floryna, patrząc na Lucjana.
– Zobaczymy – rzekł Lucjan.
– Mój drogi – rzekł Lousteau, dotknięty – ułożyłem wszystko, jakbyś był moim bratem; ale nie odpowiadam za Finota. Finot będzie oblężony przez sześćdziesięciu obwiesiów, którzy jutro, pojutrze zaczną się licytować in minus581. Przyrzekłem za ciebie, możesz się zrzucić, jeśli chcesz. Nie oceniasz swego szczęścia – rzekł dziennikarz po pauzie. – Będziesz tym samym należał do kategorii, której członkowie atakują swoich nieprzyjaciół w kilku dziennikach i wspomagają się wzajem.
– Chodźmy przede wszystkim do Felicjana Vernou – rzekł Lucjan, któremu pilno było zapoznać się z groźnymi sępami literatury.
Lousteau posłał po kabriolet; dwaj przyjaciele pomknęli na ulicę Mandar, gdzie Vernou mieszkał na drugim piętrze w domu o ciemnej sieni. Lucjan zdumiał się, zastając tego ostrego, wzgardliwego i wybrednego krytyka w jadalnym pokoju bezgranicznie pospolitym, z lichą kraciastą tapetą w ułożone symetrycznie kwiatki, z rycinami w złoconych ramach. Krytyk siedział przy stole z kobietą zbyt brzydką, aby nie była legalną żoną, i dwojgiem drobnych dzieci, usadowionych w wysokich krzesełkach z poręczami, żeby smarkacze nie pospadali. Zaskoczony w cycowym582 szlafroku sporządzonym z starej sukni żony, Felicjan podniósł się z miną dość kwaśną.
– Po śniadaniu jesteś, Lousteau? – rzekł, podając krzesło Lucjanowi.
– Idziemy od Floryny – rzekł Stefan – tameśmy śniadali.
Lucjan nie przestawał się przyglądać pani Vernou, która podobna była do poczciwej, grubej kucharki, z dość białą cerą, ale niesłychanie pospolitej. Na nocnym czepeczku z tasiemkami miała zawiązany fular583, poza który przelewały się ściśnięte a obfite policzki. Szlafrok bez paska, spięty pod szyją, spadał luźnymi fałdami, czyniąc ją podobną do kopca. Obdarzona rozpaczliwie kwitnącym zdrowiem, dama miała policzki niemal fioletowe, a palce w kształcie kiełbasek. Ta kobieta wytłumaczyła nagle Lucjanowi zagadkę Felicjana Vernou. Chory na swoje małżeństwo, nie dość bezwzględny, aby opuścić żonę i dzieci, ale dość poeta w duszy, aby się wciąż tym dręczyć, człowiek ten nie mógł nikomu przebaczyć powodzenia, musiał być nierad ze wszystkiego, wciąż nierad z samego siebie. Lucjan zrozumiał kwaskowaty wyraz, jaki mroził tę zawistną fizjonomię, cierpkość, jaką dziennikarz zaprawiał rozmowę, zjadliwość stylu, zawsze wyostrzonego i zatrutego jak sztylet.