Kitabı oku: «Stracone złudzenia», sayfa 24
– Ha! – wykrzyknął Lucjan, któremu wszystkie żyły zaczęły pulsować i który uczuł rozkosz zadowolonej zemsty – postawiłem im tedy nogę na brzuchu! Sprawiłeś w tej chwili, że ubóstwiam moje pióro, ubóstwiam moich przyjaciół, ubóstwiam złowrogą potęgę prasy. Nie pisałem jeszcze sam ani słowa o Rybce i o Czapli. Pójdę, kochasiu – rzekł, biorąc Blondeta wpół – tak, pójdę, ale wówczas, kiedy ta para uczuje ciężar tej rzeczy tak lekkiej!
Wziął pióro, którym skreślił artykuł o Natanie, i potrząsnął nim.
– Jutro cisnę im dwie małe kolumienki na głowę. Później zobaczymy. Nie lękaj się niczego, Koralio; nie chodzi o miłość, ale o zemstę, i chcę, aby była zupełna.
– To mi człowiek! – rzekł Blondet. – Gdybyś wiedział, Lucjanie, jak rzadkim jest spotkać podobny wybuch w zużytym paryskim świecie, mógłbyś się ocenić. Będzie z ciebie tęgie ladaco – rzekł, posługując się nieco energiczniejszym wyrażeniem – jesteś na drodze, która prowadzi do władzy.
– Wypłynie – rzekła Koralia.
– Ba! Dość już zrobił drogi w sześć tygodni.
– A kiedy będzie go dzielić od jakiego berła tylko szerokość trupa, może sobie uczynić stopień z ciała Koralii – dodała.
– Kochacie się jak w złotym wieku – rzekł Blondet. – Winszuję ci artykułu – podjął, patrząc na Lucjana – pełen jest nowych myśli. Zdobyłeś sobie ostrogi630.
Lousteau, Hektor Merlin i Vernou zaszli odwiedzić Lucjana, który uczuł się mile pogłaskany ich względami. Felicjan przyniósł Lucjanowi sto franków honorarium. Dziennik poczuwał się do obowiązku wynagrodzenia pracy tak udanej, aby pozyskać sobie autora. Koralia, widząc zebraną kapitułę631 dziennikarzy, posłała po śniadanie do Cadran-Bleu, najbliższej restauracji; skoro Berenice oznajmiła, że wszystko gotowe, zaprosiła gości do pięknej jadalni. Przy śniadaniu, kiedy szampańskie uderzyło do wszystkich głów, odsłoniła się racja wizyty, jaką składali Lucjanowi koledzy.
– Nie masz zamiaru – rzekł Lousteau – robić sobie nieprzyjaciela z Natana? Natan jest dziennikarzem, ma przyjaciół, wypłatałby ci jaką psotę przy twojej pierwszej publikacji. Czy nie masz zamiaru wydać Gwardzisty Karola Dziewiątego? Widzieliśmy Natana dziś rano, jest w rozpaczy; ale ty kropniesz artykulik, w którym bryźniesz mu w twarz samymi pochwałami.
– Jak to? Po moim artykule przeciw jego książce chcecie…? – spytał Lucjan.
Blondet, Merlin, Lousteau, Vernou przerwali mu homerycznym śmiechem632.
– Zaprosiłeś go tutaj na kolację pojutrze? – rzekł Blondet.
– Artykuł – ciągnął Lousteau – nie jest podpisany. Felicjan, który nie jest taki nowicjusz jak ty, miał tę oględność, aby podznaczyć go literą C, którą możesz odtąd podpisywać artykuły w jego dzienniku, należącym do skrajnej lewicy. My wszyscy jesteśmy w opozycji. Felicjan okazał tę delikatność, iż nie chciał wiązać twoich przyszłych przekonań. W kramiku Hektora, który jest prawe centrum, możesz podpisywać L. Atakuje się anonimowo, ale można podpisać pochwałę.
– Nie chodzi o podpis – rzekł Lucjan – ale nie mam nic do powiedzenia na korzyść książki.
– Wierzyłeś zatem w to, coś pisał? – rzekł Hektor.
– Tak.
– Och, mój chłopcze – rzekł Blondet – uważałem cię za tęższego! Nie, słowo honoru daję, patrząc na twoje czoło, przypisywałem ci wszechmoc podobną tej, jaką mają wielkie umysły, których potężna organizacja zdolna jest ujmować każdą rzecz pod jej dwoistą postacią. Moje dziecko, w literaturze wszelka idea ma swoją prawą i lewą stronę; nikt nie może przysiąc, która jest lewa. Wszystko jest dwustronne w dziedzinie myśli. Idee mają dwie twarze. Janus633 jest mitem krytyki i symbolem geniuszu. Jedynie Bóg jest trójkątem! Co stawia Moliera i Corneille’a634 w rzędzie mistrzów, jeśli nie ta zdolność mówienia „tak” ustami Alcesta, a „nie” ustami Filinta635; Augusta i Cynny636? Rousseau w Nowej Heloizie napisał list za i przeciw pojedynkowi; czy ważyłbyś się rozstrzygnąć, jakie było jego prawdziwe mniemanie? Kto z nas mógłby wydać sąd między Klaryssą a Lowelasem637, Achillesem a Hektorem? Który z nich jest bohaterem Homera? Jaka była intencja Richardsona? Krytyka powinna oglądać dzieła pod wszelkim kątem. Słowem, my jesteśmy wielcy protokolanci.
– Obstajesz przy tym, coś napisał? – rzekł drwiąco Felicjan. – Ależ my jesteśmy handlarze frazesów, żyjemy z naszego kramiku. Kiedy będziesz chciał stworzyć wielkie i piękne dzieło, słowem, książkę, będziesz mógł zakląć w nią swoją myśl, duszę, wżyć się w nią, bronić jej; ale artykuł, czytany dziś, zapomniany jutro, to warte dla mnie tylko tyle, ile za to płacą. Jeżeli przywiązujesz wagę do podobnych dzieciństw, niedługo zaczniesz żegnać się znakiem krzyża i wzywać Ducha Świętego, aby napisać prospekty dla księgarni.
Wszyscy dziwili się skrupułom Lucjana i do reszty podarli w strzępy jego suknię młodzieńczą, aby mu włożyć męską togę dziennikarza.
– Czy wiesz, czym pocieszył się Natan, przeczytawszy twój artykuł? – rzekł Lousteau.
– Skąd mogę wiedzieć?
– Wykrzyknął: „Artykulik mija, dzieło zostaje”. Ten człowiek przyjdzie tu za dwa dni na wieczerzę, powinien słać się u twoich nóg, całować twoje ostrogi i mówić ci, że jesteś wielkim człowiekiem.
– To byłoby zabawne – rzekł Lucjan.
– Zabawne? – odparł Blondet. – To konieczne.
– Moi drodzy, ja chciałbym, i owszem – rzekł Lucjan, nieco „zaprószony” – ale jak to zrobić?
– Otóż – rzekł Lousteau – napisz do dziennika Merlina trzy kolumny, w których odeprzesz samego siebie. Ubawiwszy się wściekłością Natana, powiedzieliśmy mu, że niebawem będzie nam dziękował za tęgą polemikę, którą sprawimy, że książkę jego rozchwytają w ciągu tygodnia. W tej chwili jesteś dlań szpiegiem, kanalią, hultajem; pojutrze będziesz wielkim człowiekiem, otwartą głową, mężem na miarę Plutarcha! Natan uściska cię jako najlepszego przyjaciela. Dauriat kapitulował, masz trzy tysiące w kieszeni: sztuka się udała. Teraz potrzebny ci szacunek i przyjaźń Natana. Wykierowany powinien być tylko księgarz. Powinniśmy prześladować i gnębić tylko naszych wrogów. Gdyby chodziło o człowieka, który zdobył imię bez nas, o niewygodny talent, który trzeba by unicestwić, nie obstawalibyśmy za podobną repliką; ale Natan to nasz kompan; sam Blondet postarał się, aby książkę zaatakowano w „Mercure”638, aby mieć przyjemność odpowiedzenia w „Debatach”. Toteż pierwsze wydanie rozeszło się w lot!
– Moi drodzy, słowo uczciwego człowieka, niezdolny jestem napisać dwóch słów pochwały o tej książce…
– Znów zarobisz sto franków – rzekł Merlin. – Natan przyniesie ci już dziesięć ludwików, nie licząc artykułu, który możesz umieścić u Finota i za który dostaniesz sto franków od Dauriata, a sto od redakcji: łącznie dwadzieścia ludwików!
– Ale co powiedzieć?
– Oto jak mógłbyś się z tego wyplątać, moje dziecko – odparł Blondet, skupiając się. – Zawiść, która się czepia tęgich dzieł, jak robak zdrowych owoców, próbowała ukąsić tę książkę, powiesz. Aby odkryć w niej wady, krytyk musiał ukuć specjalne teorie, rozróżnić dwie literatury: idei i obrazów. Tu powiesz, mój mały, że ostatnim wyrazem sztuki pisarskiej jest zamknąć ideę w obrazie. Starając się dowieść, że obraz to cała poezja, będziesz ubolewał nad naszym językiem, który ma tej poezji tak skąpo, wspomnisz o zarzutach, jakie czynią cudzoziemcy pozytywizmowi naszego stylu, i pochwalisz pana de Canalis i Natana za usługi, jakie oddają Francji deprozaizując język. Rozbij w puch poprzednią swą argumentację, wykazując, iż postąpiliśmy naprzód od osiemnastego wieku. Wymyśl postęp (cudowna mistyfikacja dla kołtunów)! Nasza młoda literatura operuje obrazami, w których spotykają się wszystkie rodzaje, komedia i dramat, opisy, charaktery, dialog, spojone węzłami zajmującej intrygi. Powieść, która wymaga uczucia, stylu i obrazu, jest najpotężniejszym nowożytnym tworem; zajęła miejsce komedii, która w nowoczesnym społeczeństwie nie jest możliwa ze swymi starymi prawidłami. W swoich koncepcjach, które wymagają i dowcipu La Bruyère’a, i jego wnikliwego spojrzenia, obejmuje ona fakt i ideę, charaktery ujęte na modłę Moliera, wielkie dramaty Szekspirowskie i najdelikatniejsze odcienie namiętności, jedyny skarb, jaki zostawili nam poprzednicy. Toteż powieść jest o wiele wyższa od zimnej i matematycznej dyskusji, od suchej analizy osiemnastego wieku. „Powieść – rzekniesz sentencjonalnie – to epopeja, z tą poprawką, że jest zabawna”. Cytuj Korynnę, powołuj się na panią de Staël. „Osiemnasty wiek wszystko ujął w pytajnik, dziewiętnasty ma za zadanie wyciągnąć konkluzję; jakoż wyciąga ją za pomocą realności, które żyją i chodzą; wprowadza w grę namiętność, czynnik nieznany Wolterowi. (Tu tyrada przeciw Wolterowi). Co do romansów Russa, to są tylko poubierane rozumowania i systemy. Julia i Klara639 to entelechie640, nie mają ciała ani kości”. Możesz haftować na ten temat i powiedzieć, że winni jesteśmy pokojowi i Burbonom literaturę młodą i oryginalną, bo pamiętaj, że piszesz w dzienniku prawego centrum. Naigrawaj się z fabrykantów systemów. Wreszcie możesz wykrzyknąć w pięknym uniesieniu: „Oto jak ocena naszego kolegi roi się od błędów, od kłamstw! I czemu? Aby poniżyć piękne dzieło, aby oszukać publiczność i dojść do tego wniosku: Książka, która idzie, nie idzie. Proh pudor!641” Koniecznie proh pudor! To szanowne przekleństwo podnieca czytelnika. Wreszcie lamentuj nad upadkiem krytyki! Konkluzja: „Jest tylko jedna literatura, literatura książek zajmujących. Natan wszedł na nową drogę, zrozumiał swoją epokę i odpowiada jej potrzebom. Potrzebą epoki jest dramat. Dramat jest pragnieniem wieku, w którym polityka jest nieustającym mimodramem. Czyż nie mieliśmy – powiesz – w ciągu dwudziestu lat czterech dramatów: Rewolucji, Dyrektoriatu, Cesarstwa i Restauracji?” Stąd toczysz się wartko w dytyramb642 pochwały i oto drugie wydanie rozchwytane! Oto jak: w przyszłą sobotę napiszesz ćwiartkę w naszym tygodniku i podpiszesz ją „de Rubempré”, nazwiskiem. W tym ostatnim artykule powiesz: „Właściwością pięknych dzieł jest, że wzniecają bogate dyskusje. W tym tygodniu taki a taki dziennik powiedział to a to o książce Natana, ten a ten odpowiedział mu na to wymownie”. Krytykujesz obu krytyków: C. i L., mówisz mi mimochodem komplement z okazji mego pierwszego artykułu w „Debatach” i kończysz, twierdząc, że książka Natana jest najpiękniejszym dziełem epoki. To nie obowiązuje do niczego, to się mówi o wszystkich książkach. Zarobiłeś czterysta franków w ciągu tygodnia, oprócz przyjemności, iż gdzieś po drodze napisałeś prawdę. Ludzie rozsądni przyznają słuszność albo panu C., albo L., albo Rubemprému, może wszystkim trzem! Mitologia, która niewątpliwie jest jednym z największych wymysłów ludzkich, umieściła prawdę na dnie studni643: czyż nie trzeba wiader, aby ją wyciągnąć? Dałeś publiczności trzy zamiast jednego. Ecco644, mój chłopcze. A teraz naprzód, marsz!
Lucjan był oszołomiony; Blondet ucałował go w oba policzki, mówiąc:
– Idę do budy.
Każdy poszedł do swojej budy. Dla tych mocnych ludzi dziennik był tylko budą. Wszyscy mieli się spotkać wieczorem w Galeriach Drewnianych, gdzie Lucjan zamierzał wstąpić, aby podpisać umowę z Dauriatem. Floryna i Lousteau, Lucjan i Koralia, Blondet i Finot obiadowali w Palais-Royal, gdzie du Bruel podejmował dyrektora Panorama-Dramatique.
– Mają słuszność – wykrzyknął Lucjan – ludzie powinni być narzędziami w rękach tęgich chwatów. Czterysta franków za trzy artykuły! Doguereau zaledwie chciał mi je dać za książkę, która kosztowała mnie dwa lata pracy.
– Bądź krytykiem – rzekła Koralia – baw się! Czyż ja się nie przebieram dziś za Andaluzyjkę, jutro za Cygankę, pojutrze za chłopca? Rób jak ja, fikaj im kozły za ich pieniądze i żyjmy szczęśliwie.
Lucjan, oczarowany paradoksem, dosiadł swą inteligencją tego kapryśnego muła, syna Pegaza645 i oślicy Balaama646. Jął galopować po błoniach myśli podczas przejażdżki w Lasku i odkrył nowe piękności w tezie Blondeta. Zjadł obiad jak człowiek, który czuje się szczęśliwy, podpisał u Dauriata umowę, mocą której odstępował mu na zupełną własność rękopis Stokroci, nie przewidując w tym żadnego podstępu; wreszcie wstąpił do dziennika, gdzie nakreślił dwie kolumny, i wrócił na ulicę Vendôme. Nazajutrz rano uczuł, iż wczorajsze myśli wykiełkowały w jego głowie, jak bywa w mózgach pełnych soku, jeszcze nie zużytych. Lucjan z rozkoszą obmyślał nowy artykuł, wziął się z zapałem do pracy. Pióro jego znalazło piękności płynące z tarcia słów. Był dowcipny i drwiący, wzniósł się nawet do oryginalnych poglądów na uczucie, myśl i obraz w literaturze. Umysł jego, wrażliwy i lotny, odnalazł, aby pochwalić Natana, pierwsze wrażenia doznane przy czytaniu książki w bibliotece publicznej. Z krwawego i cierpkiego krytyka, z przezabawnego kpiarza Lucjan zmienił się w poetę w ostatnich kilku zdaniach, które kołysały się majestatycznie niby kadzielnice przed ołtarzem.
– Sto franków, Koralio! – rzekł, ukazując osiem ćwiartek zapisanych, gdy aktorka się ubierała.
Korzystając z werwy, nakreślił od niechcenia zapowiedziany Blondetowi pamflecik na barona du Châtelet i panią de Bargeton. Zakosztował tego ranka jednej z najmilszych dziennikarzom tajemnych rozkoszy: rozkoszy ostrzenia złośliwości, szlifowania zimnej klingi, która wbije się w serce ofiary, a zarazem rzeźbienia rękojeści dla czytelników. Publiczność podziwia misterną robotę tej rękojeści, nie czuje żądła, nie wie, że dyszące zemstą ostrze konceptu ryje się w skrwawionej umiejętnie miłości własnej, przeszytej tysiącem ciosów. Ta straszliwa rozkosz, posępna i samotnicza, smakowana bez świadków, jest niby pojedynkiem z nieobecnym, zabijanym na odległość ukłuciem pióra, jak gdyby dziennikarz miał ów fantastyczny talizman bajek arabskich. Paszkwil to geniusz nienawiści, nienawiści, która czerpie sok ze wszystkich złych namiętności, tak samo jak miłość skupia w sobie wszystkie przymioty. Dlatego nie ma człowieka, który by nie był dowcipny w zemście, jak nie ma takiego, którego by nie upajała miłość. Mimo łatwości, pospolitości tego dowcipu we Francji, trafia on zawsze do smaku. Artykulik ten miał doprowadzić i doprowadził do szczytu reputację złośliwości i niegodziwości dzienniczka; wszedł aż do dna dwu serc, zranił głęboko panią de Bargeton, eks-Laurę, i barona du Châtelet, rywala Lucjana.
– No, dalej, teraz do Lasku; konie zaprzężone, niecierpliwią się – rzekła Koralia – nie trzeba się zabijać pracą.
– Zawieźmy artykuł o Natanie do Hektora. Stanowczo dziennik jest jak włócznia Achillesa, goi rany, które zadaje647 – rzekł Lucjan, poprawiając jeszcze kilka wyrażeń.
Para kochanków pomknęła i ukazała się w całej świetności temu Paryżowi, który niegdyś wyparł się Lucjana, a który obecnie zaczynał się nim zajmować. Zająć Paryż sobą, kiedy się zrozumiało ogrom tego miasta i trudność stania się w nim czymś, to źródło upajającej rozkoszy, która też odurzyła Lucjana.
– Moje kochanie – rzekła aktorka – wstąpmy do krawca przynaglić twoje ubrania i przymierzyć je, o ile są gotowe. Jeżeli pójdziesz do swoich cacanych damul, chcę, abyś zakasował tego potwora de Marsay, młodego Rastignaca i wszystkich Ajuda-Pintów, Maksymów de Trailles, Vandenesse’ów, słowem wszystkich elegantów. Pamiętaj, że jesteś kochankiem Koralii. Ale nie spłatasz mi jakiego figla, co?…
W dwa dni później, w wilię kolacji wydanej przez Lucjana i Koralię dla przyjaciół, teatrzyk Ambigu wystawiał nową sztukę, z której Lucjan miał pisać sprawozdanie. Zjadłszy obiad, kochankowie udali się piechotą z ulicy Vendôme do Panorama-Dramatique, szli przez bulwar du Temple po stronie kawiarni Tureckiej, która w owym czasie stanowiła jeden z modniejszych punktów. Lucjan słyszał zachwyty nad swoim szczęściem i nad pięknością kochanki. Jedni mienili Koralię najpiękniejszą kobietą w Paryżu, drudzy znajdowali, iż Lucjan jest jej godny. Poeta czuł się w swoim środowisku. To było jego życie. Biesiadę zaledwie że pamiętał! Te wielkie duchy, ci ludzie, których tak podziwiał dwa miesiące temu, dziś rodzili w nim pytanie, czy oni nie byli trochę głupiutcy ze swymi pojęciami i swym purytanizmem648. Miano dudków, rzucone lekko przez Koralię, wykiełkowało w umyśle Lucjana i wydało owoce. Odprowadziwszy Koralię do garderoby, krążył chwilę po kulisach, gdzie przechadzał się jak sułtan: wszystkie aktorki pieściły go spojrzeniami i słówkami pełnymi pochlebstwa.
„Trzeba iść do Ambigu pełnić swoje rzemiosło” – rzekł sobie.
W Ambigu sala była pełna; nie było miejsca dla Lucjana. Lucjan udał się za kulisy, czyniąc cierpkie wymówki, że go nie ulokowano. Sekretarz, który nie znał go jeszcze, oświadczył, iż posłano dziennikowi dwie loże, i odprawił poetę z kwitkiem.
– Będę pisał o sztuce wedle tego, ile usłyszę – rzekł Lucjan, dotknięty.
– Jaki pan głupi! – rzekła pierwsza amantka do reżysera. – To amant Koralii.
Natychmiast sekretarz zwrócił się do Lucjana i rzekł:
– Niech pan będzie łaskaw zaczekać, pomówię z dyrektorem.
Tak więc najdrobniejsze szczegóły dowodziły Lucjanowi potęgi dziennika i pieściły jego próżność. Dyrektor przybył i uzyskał od księcia de Rhétoré i tancerki Tulii, którzy zajmowali lożę na proscenium, że zaprosili Lucjana do siebie. Książę zgodził się, poznając Lucjana.
– Doprowadził pan dwie osoby do rozpaczy – rzekł młody człowiek, opowiadając o baronie du Châtelet i pani de Bargeton.
– Cóż dopiero będzie jutro? – rzekł Lucjan. – Dotychczas przyjaciele moi bawili się nimi jak woltyżerowie, ale dzisiejszej nocy strzelam ostrymi kulami. Jutro zobaczycie, czemu sobie drwimy z Poteleta. Artykuł zatytułowany jest: „Potelet w tysiąc osiemset jedenastym a Potelet w tysiąc osiemset dwudziestym pierwszym”. Châtelet będzie typem ludzi, którzy zaparli się swego dobroczyńcy, przechodząc do Burbonów. Skoro dam im uczuć wszystko, co mogę, pójdę do pani de Montcornet.
Podczas rozmowy z księciem Lucjan sypał iskrami dowcipu; pragnął za wszelką cenę dowieść młodemu magnatowi, jak grubą omyłkę popełniły panie d’Espard i de Bargeton, lekceważąc go; ale zdradził niechcący swoją słabostkę, próbując podtrzymać swoje prawa do nazwiska de Rubempré, kiedy przez złośliwość książę de Rhétoré nazwał go panem Chardonem.
– Powinien by pan – rzekł książę – zostać rojalistą. Pokazałeś, że masz talent, pokaż teraz, że masz głowę. Jedynym sposobem uzyskania dekretu króla, który by panu wrócił tytuł i nazwisko macierzystych przodków, jest prosić o to w nagrodę usług oddanych dynastii. Liberały nigdy cię nie zrobią hrabią! Widzisz pan, Restauracja da sobie w końcu radę z prasą, jedyną naprawdę niebezpieczną potęgą. Nadto długo zwlekano, już powinna by mieć kaganiec na pysku. Skorzystaj pan z ostatnich chwil tej wolności, aby się okazać groźnym. Za kilka lat nazwisko i tytuł będą we Francji bogactwem pewniejszym niż talent. Może pan w ten sposób mieć wszystko: talent, szlachectwo i urodę; świat będzie przed tobą otworem. Bądźże więc na razie liberałem, ale jedynie po to, aby dobrze sprzedać swój rojalizm.
Książę prosił Lucjana, aby przyjął zaproszenie na obiad, jakie zamierzał mu przesłać ambasador, z którym wieczerzał u Floryny. W jednej chwili Lucjan uległ czarowi refleksji młodego panka oraz szczęściu, iż otwierają się przed nim drzwi salonów, z których kilka miesięcy temu czuł się na zawsze wygnany. Podziwiał potęgę myśli. Prasa i inteligencja są tedy dźwignią obecnego społeczeństwa. Lucjan zrozumiał, że Lousteau już może żałuje, iż otworzył mu wrota świątyni; sam czuł już, z własnego popędu, potrzebę trudnych do przebycia zapór dla tych, którzy się cisną z prowincji do Paryża. Gdyby poeta jakiś przyszedł do niego, tak jak on się rzucił w ramiona Stefana, nie śmiał pytać sam siebie, z jakim by się spotkał przyjęciem. Młody książę spostrzegł głęboką zadumę Lucjana i nie omylił się co do przyczyn: odsłonił ambitnemu chłopcu, bez określonej woli, ale nie bez pragnień, cały horyzont polityczny, tak jak dziennikarze ukazali mu z krużganka świątyni, niby zły duch Jezusowi, świat literatury i jego bogactwa. Lucjan nieświadom był małego spisku uknutego przez ludzi, których dzienniczek w tej chwili ranił, spisku, w którym pan de Rhétoré maczał palce. Młody książę przeraził salon pani d’Espard, prawiąc cuda o talentach i dowcipie Lucjana. Uproszony przez panią de Bargeton, aby wysondował dziennikarza, miał nadzieję spotkać go w Ambigu-Comique. Ani wielki świat, ani dziennikarze nie kryli żadnych głębin, nie wierzcie w jakieś uplanowane zdrady. Ani jedna, ani druga strona nie układała planu; makiawelizm ten działa, można rzec, z dnia na dzień i polega na tym, aby być zawsze przytomnym, gotowym na wszystko, umieć wyzyskać tak złe, jak i dobre, śledzić chwilę, w której namiętność wyda im człowieka. Na kolacji u Floryny młody książę poznał charakter Lucjana, brał go na lep próżności i ćwiczył się na nim jako przyszły dyplomata.
Po przedstawieniu Lucjan pobiegł na ulicę Saint-Fiacre napisać recenzję. Krytyka jego była z wyrachowaniem, ostra i gryząca; znajdował przyjemność w tym, aby spróbować swej siły. Melodram był lepszy niż w Panorama-Dramatique; ale dziennikarz chciał się przekonać, czy może, jak mu mówiono, zabić dobrą sztukę i dać sukces lichej. Nazajutrz, siedząc przy śniadaniu z Koralią, rozwinął dziennik, powiedziawszy jej, że w puch rozbił Ambigu-Comique. Jakież było jego zdumienie, kiedy po artykuliku o pani de Bargeton i Châtelecie ujrzał recenzję z Ambigu tak doskonale ocukrzoną przez noc, że – przy zachowaniu dowcipnego rozbioru sztuki – wypadała zeń konkluzja pochlebna. Sztuce wróżono wielkie powodzenie. Trudno odmalować wściekłość Lucjana; postanowił rozmówić się ze Stefanem. Uważał się już za nieodzownego i obiecywał sobie, iż nie da sobą rządzić, wyzyskiwać się jak dudek. Aby rozwinąć całą swą potęgę, napisał artykuł, w którym streszczał i ważył wszystkie sądy o książce Natana: artykuł przeznaczony był do przeglądu Dauriata i Finota. Następnie, raz się rozgrzawszy, nakreślił jedną z sylwetek swego cyklu „Rozmaitości” dla małego dzienniczka. W pierwszym kipieniu werwy młodzi dziennikarze płodzą artykuły z miłością i oddają w ten sposób niebacznie wszystkie swoje kwiaty. Dyrektor Panorama-Dramatique dawał premierę nowego wodewilu, aby zostawić Florynie i Koralii wolny wieczór. Przed kolacją miała być partyjka. Lousteau wstąpił po recenzję napisaną zawczasu o sztuce, którą Lucjan widział na generalnej próbie, aby być zupełnie spokojnym o numer. Kiedy Lucjan przeczytał mu jedną z tych uroczych impresji z bruku Paryża, które stworzyły powodzenie pisma, Stefan ucałował poetę z dubeltówki, nazywając go opatrznością dzienników.
– Czemu zatem pozwalasz sobie zmieniać ducha moich artykułów? – rzekł Lucjan, który nakreślił tę świetną stronicę jedynie po to, aby dać większą siłę swym wyrzutom.
– Ja? – wykrzyknął Lousteau.
– Któż tedy zmienił moją recenzję?
– Mój drogi – rzekł Stefan, śmiejąc się – nie znasz jeszcze tajemnic redakcji. Ambigu bierze u nas dwadzieścia abonamentów, z których dostarczamy tylko dziewięć: dyrektor, kapelmistrz, reżyser, ich kochanki i trzej współwłaściciele teatru. Każdy z bulwarowych teatrzyków płaci w ten sposób dziennikowi osiemset franków. Tyleż przedstawiają loże, które dają Finotowi, nie licząc abonamentu aktorów i autorów. Hycel wybija w ten sposób osiem tysięcy franków z samych bulwarów. Z małych teatrów możesz sądzić o dużych! Rozumiesz? Musimy być bardzo pobłażliwi.
– Rozumiem, że nie mam prawa pisać tego, co myślę…
– Ech! Cóż ci to szkodzi, skoro i ty masz swój udział? – wykrzyknął Lousteau. – Zresztą, mój drogi, co masz za pretensję do tego teatru? Trzeba jakiejś przyczyny, aby zerżnąć sztukę. Rżnąc, aby rżnąć, skompromitowalibyśmy pismo. Później, kiedy dziennik atakowałby z racją, nie robiłby już żadnego efektu. Czy dyrektor ci w czym uchybił?
– Nie zatrzymał mi miejsca.
– Dobrze – rzekł Lousteau. – Pokażę twój artykuł dyrektorowi, powiem, żem go złagodził, i lepiej na tym wyjdziesz, niż gdybyś go ogłosił. Poproś go jutro o bilety, podpisze ci czterdzieści in blanco649 na cały miesiąc, a ja cię zaprowadzę do człowieka, z którym się porozumiesz co do ulokowania ich; kupi je od ciebie z opustem pięćdziesiąt na sto od ceny przy kasie. Na biletach robi się ten sam handel co na książkach. Zobaczysz innego Barbeta, szefa klaki, mieszka niedaleko stąd, mamy czas, chodź.
– Ale, mój drogi, Finot uprawia haniebne rzemiosło, ściągając na niwie myśli takie dwuznaczne podatki. Wcześniej czy później…
– Ech! Czy ty spadłeś z księżyca? – wykrzyknął Lousteau. – Za kogo ty bierzesz Finota? Pod jego fałszywą dobrodusznością, pod tą miną Turcareta650, pod powłoką ignorancji i głupoty siedzi w nim cała chytrość kramarza, z jakiego wyszedł. Czyś nie widział w biurze dziennika, w klatce z nagłówkiem „Kasa”, żołnierza Cesarstwa, wujaszka Finota? Ten wuj jest nie tylko uczciwym człowiekiem, ale ma to szczęście, iż uchodzi za głupca. Otóż on jest z góry skompromitowany we wszystkich transakcjach pieniężnych. W Paryżu człowiek ambitny wygrał los na loterii, jeśli ma przy sobie kreaturę, która godzi się przyjąć tę wątpliwą rolę. W polityce, jak w dziennikarstwie, jest mnóstwo wypadków, w których szef nie powinien wchodzić w grę. Gdyby Finot stał się figurą polityczną, wuj zostałby jego sekretarzem i pobierałby na swój rachunek kontrybucje, jakie urzędy nasze ściągają od wielkich afer. Giroudeau, którego na pierwszy rzut oka wzięłoby się za głupca, ma właśnie na tyle sprytu, aby być nieodgadniętym. Stoi na straży, abyśmy nie byli co dzień pastwą krzyków, pretensji, debiutantów, reklamacji, i nie sądzę, by miał równego sobie w którym dzienniku.
– Tak – rzekł Lucjan – widziałem go przy robocie.
Stefan i Lucjan udali się na ulicę Faubourg-du-Temple, gdzie naczelny redaktor zatrzymał się przed okazałym domem.
– Czy pan Braulard jest u siebie? – spytał odźwiernego.
– Jak to, pan? – rzekł Lucjan. – Szef klaki jest panem?
– Mój drogi, Braulard ma dwadzieścia tysięcy franków renty, klientelę jego tworzą wszyscy autorowie dramatyczni bulwarów: mają u niego bieżący rachunek jak u bankiera. Bilety autorskie i inne gratisówki to towar; Braulard zajmuje się jego lokatą. Popracuj trochę w statystyce: użyteczna nauka, byle jej nie nadużywać. Licząc po pięćdziesiąt biletów na wieczór z każdego teatru, masz dwieście pięćdziesiąt dziennie; jeżeli jeden w drugi warte są po dwa franki, Braulard płaci sto dwadzieścia pięć franków dziennie autorom i kupuje widoki zarobienia tyluż. Tak więc same bilety autorskie dają mu blisko cztery tysiące na miesiąc, razem czterdzieści osiem tysięcy rocznie. Przyjmij dwadzieścia tysięcy straty, bo nie zawsze może umieścić wszystkie bilety.
– Czemu?
– Och! Widzowie, którzy kupili po prostu w kasie, mają pierwszeństwo przed gratisowymi, którzy nie posiadają miejsc zarezerwowanych. Słowem, teatr zachował sobie tutaj głos decydujący. Bywają dnie ładnej pogody, a lichych spektaklów. Ogółem Braulard zarabia może trzydzieści tysięcy na tym artykule. Potem, ma swoją klakę: drugi przemysł. Floryna i Koralia siedzą u niego w kieszeni; gdyby się mu nie opłacały, nie miałyby brawa przy wejściu i zejściu ze sceny.
Lousteau udzielał tych objaśnień półgłosem, wchodząc na schody.
– Paryż jest szczególną krainą – rzekł Lucjan, widząc interes czający się we wszystkich kątach.
Schludna służąca wprowadziła dziennikarzy do pana Braularda. Handlarz biletów, siedzący na okazałym fotelu przy wielkim biurku, podniósł się, widząc Stefana. Braulard, otulony w miękką flanelową kurtę, miał pantalony ze strzemiączkami i czerwone pantofle, ni mniej ni więcej jak jaki lekarz lub adwokat. Lucjan ujrzał w nim człowieka z gminu, spasionego dostatkiem: twarz pospolita, szare oczki pełne chytrości, ręce klakiera, cera, po której orgie spłynęły jak deszcz po dachu, siwiejące włosy, głos nieco przygasły.
– Przychodzi pan zapewne w sprawie panny Floryny, a pan szanowny w sprawie panny Koralii? Poznaję pana. Niech pan będzie spokojny – rzekł do Lucjana – kupuję klientelę Gymnase, będę dbał o pańską damę i uprzedzę ją o kawałach, jakie chciano by jej płatać.
– Propozycja będzie mile przyjęta, mój drogi Braulard – rzekł Lousteau – ale na razie przychodzimy o bilety redakcyjne wszystkich bulwarowych teatrów: ja jako naczelny, pan jako sprawozdawca.
– Aha, tak, Finot sprzedał dziennik. Wiedziałem o tym. Finot jedzie ostro. Zaprosiłem go na obiad z końcem tygodnia. Jeżeli panowie uczynicie mi ten zaszczyt i przyjemność, aby przybyć również, możecie przyprowadzić swoje małżonki; zapowiada się szeroka zabawa; będziemy mieli Adelę Dupuis, Ducange’a, Fryderyka Du Petit-Méré, moją kochankę pannę Millot; będziemy śmiać się tęgo! A pić jeszcze tężej.
– Ducange musi być w opałach: przegrał proces!651
– Pożyczyłem mu dziesięć tysięcy; powodzenie Calasa652 zwróci mi je; podgrzałem je też należycie! Ducange to chłopak z talentem, da sobie radę…
Lucjanowi zdawało się, że śni, słysząc tego człowieka oceniającego talenty autorów.
– Koralia wyrabia się – rzekł Braulard tonem kompetentnego sędziego. – Jeżeli będzie grzeczna, poprę ją po cichu przeciw intrygom przy debiucie w Gymnase. Posłuchaj pan: na jej intencję rozmieszczę na galerii chwatów, którzy będą uśmiechać się i robić szmerek, aby pociągnąć oklaski. To sztuczka, która stawia aktorkę. Podoba mi się Koralia, musi pan z niej być zadowolony, to sercowa kobieta. He, he! Już ja tam potrafię wygwizdać, kogo zechcę…
– Uregulujmyż sprawę z biletami – rzekł Lousteau.
– Dobrze, zajdę po nie osobiście do pana w pierwszych dniach każdego miesiąca. Ten pan jest pańskim przyjacielem, będę go traktował na równi z panem. Masz pan pięć teatrów, dadzą panu trzydzieści biletów; to będzie coś około siedemdziesięciu pięciu franków miesięcznie. Może chce pan coś naprzód? – rzekł handlarz biletów, wracając do biurka i wyciągając zeń szufladę pełną talarów.
– Nie, nie – rzekł Lousteau – zachowamy tę deskę ratunku na czarną godzinę.
– Panie – rzekł Braulard do Lucjana – przyjdę na konferencję z Koralią w tych dniach, porozumiemy się.
Lucjan rozglądał się nie bez głębokiego zdziwienia po gabinecie, gdzie ujrzał bibliotekę, ryciny, przyzwoite urządzenie. Przechodząc przez salon, zauważył umeblowanie równie oddalone od tandety, jak od przesadnego zbytku. Jadalnia wydała mu się najlepiej zagospodarowana; śmiejąc się, podniósł ten szczegół.
– Ba! Braulard to gastronom – rzekł Lousteau. – Obiady jego, słynne w literaturze dramatycznej, są w harmonii z jego kasą.