Kitabı oku: «Stracone złudzenia», sayfa 25

Yazı tipi:

– Mam dobre wina – rzekł skromnie Braulard. – Oho, idą moi entuzjaści – wykrzyknął, słysząc zachrypnięte głosy i szmer charakterystycznych kroków na schodach.

Wychodząc, Lucjan minął się z cuchnącą kohortą653 klakierów i handlarzy biletami. Wszyscy byli w kaszkietach, w wytłoczonych pantalonach, wytartych surdutach, o twarzach łajdackich, sinych, zielonkawych, ziemistych, wynędzniałych; długie brody, oczy dzikie i obleśne zarazem: ohydna klasa ludności, która żyje i roi się na bulwarach Paryża; rano sprzedaje łańcuszki bezpieczeństwa, złote precjoza po dwadzieścia pięć su, wieczorem bije brawo w blasku kinkietów; słowem, nagina się do wszystkich plugawych konieczności Paryża.

– Oto Rzymianie! – rzekł Lousteau, śmiejąc się. – Oto sława aktorek i autorów. Widziana z bliska, nie jest piękniejsza od naszej.

– Trudno – odparł Lucjan, żegnając się – zachować złudzenia co do czegokolwiek w Paryżu. Wszystko jest opodatkowane, wszystko się sprzedaje, fabrykuje, nawet powodzenie.

Gośćmi zaproszonymi przez Lucjana byli: Dauriat, dyrektor Panoramy, Matifat i Floryna, Camusot, Lousteau, Finot, Natan, Hektor Merlin i pani du Val-Noble, Felicjan Vernou, Blondet, Vignon, Filip Bridau, Marieta, Giroudeau, Cardot i Florentyna, Bixiou. Lucjan zaprosił również przyjaciół z Biesiady. Tancerka Tulia, która, jak mówiono, była dość łaskawa dla du Bruela, również znalazła się na liście, ale bez księcia; także właściciele dzienników, gdzie pracowali Natan, Merlin, Vignon i Vernou. Razem zebrało się około trzydziestu osób, jadalnia Koralii nie mogła pomieścić więcej. Około ósmej, w blasku świeczników, meble, obicia, kwiaty tego mieszkania przybrały ów odświętny wygląd, który zbytkowi paryskiemu użycza pozorów bajki. Lucjan uczuł nieuchwytne drgnienie szczęścia, zadowolonej próżności i nadziei, widząc się panem tego przybytku; nie zastanawiał się już, jak ani przez kogo spełniło się to dotknięcie różdżki. Floryna i Koralia, ubrane z szalonym zbytkiem i z artystycznym smakiem aktorek, uśmiechały się do poety z prowincji, jak dwa anioły gotowe mu otworzyć pałac marzeń. Lucjan niemalże śnił. W kilka miesięcy życie jego uległo tak gwałtownej przemianie, tak nagle przeszedł z nędzy do dostatku, iż chwilami zdejmował go niepokój, jak ludzi, którzy śniąc, czują, że śpią. Mimo to na widok tej pięknej rzeczywistości oko jego wyrażało ufność, której zawistni daliby nazwę pyszałkostwa. On sam również się zmienił. Codziennie sycony miłością, przybladł, oczy jego zamgliły się słodkim znużeniem; słowem, wedle określenia pani d’Espard, miał minę „kochaną”. Piękność jego zyskiwała na tym. Świadomość własnej potęgi i siły przebijała w fizjonomii rozświetlonej miłością i doświadczeniem. Spoglądał wreszcie twarzą w twarz literaturze i społeczeństwu, czując moc przechadzania się po nich jako władca. Temu poecie, w którym refleksja miała się obudzić dopiero pod brzemieniem niedoli, teraźniejszość zdawała się bez trosk. Powodzenie wzdymało żagle jego barki, miał na rozkazy narzędzia potrzebne dla swych zamiarów: urządzony dom, kochankę, której zazdrościł mu cały Paryż, pojazd, wreszcie nieobliczalne sumy w kałamarzu. Dusza jego, serce i umysł przeobraziły się w jednakim stopniu; nie myślał już o ważeniu środków w obliczu tak pięknych rezultatów. Ten tryb domu wyda się tak słusznie podejrzany ekonomistom, którzy stykali się z życiem paryskim, że godzi się wskazać podstawę, mimo iż wątłą, na jakiej spoczywało materialne szczęście aktorki i jej drogiego poety. Nie zdradzając się z tym, Camusot upoważnił po cichu dostawców Koralii, aby jej zostawili kredyt jeszcze trzy miesiące. Konie, służba, wszystko miało tedy iść jak czarami dla tych dwojga dzieci, śpieszących się używać i używających wszystkiego z rozkoszą. Koralia wzięła Lucjana za rękę i pokazała mu teatralną perspektywę jadalni zastawionej wspaniale, oświetlonej kandelabrami o czterdziestu świecach: oczarowała go królewskim zbytkiem deseru i menu, które było dziełem Cheveta. Lucjan pocałował Koralię w czoło, przyciskając ją do serca.

– Zwyciężę, mój aniele – rzekł – i nagrodzę ci tyle miłości i poświęcenia.

– Ba! – rzekła – jesteś zadowolony?

– Byłbym chyba bardzo niewdzięcznym!

– Ten uśmiech płaci mi wszystko – odparła, zbliżając wężowym ruchem usta do ust Lucjana.

Zastali Florynę, Stefana Lousteau, Matifata i Camusota narządzających stoliki do gry. Przyjaciele Lucjana schodzili się: wszyscy ci ludzie nazywali się już przyjaciółmi Lucjana! Grano od dziewiątej do północy. Szczęściem dla siebie, Lucjan nie znał żadnej gry; ale Lousteau przegrał tysiąc franków i pożyczył je od Lucjana, który nie wyobrażał sobie, aby się mógł wymówić, skoro przyjaciel żąda. Koło dziesiątej zjawili się Michał, Fulgencjusz i Józef. Lucjan, który podszedł do nich, znalazł twarze dość chłodne i poważne, aby nie rzec niechętne. D’Arthez nie mógł przyjść, kończył swoją książkę. Leon Giraud zajęty był pierwszym numerem nowego pisma. Biesiada wysłała swoich trzech artystów, którzy mogli się czuć mniej nieswojo od innych wśród orgii.

– I cóż, drodzy – rzekł Lucjan, przybierając lekki ton wyższości – przekonacie się, że mały pajac może się stać wielkim politykiem.

– Serdecznie pragnę, abym się omylił – rzekł Michał.

– Żyjesz z Koralią w oczekiwaniu czegoś lepszego? – spytał Fulgencjusz.

– Tak – odparł Lucjan tonem, który silił się uczynić swobodnym. – Koralia miała poczciwego starego kupca, który ją ubóstwiał, ale wylała go za drzwi. Jestem szczęśliwszy od twego brata Filipa, który nie umie dać sobie rady z Marietą – dodał, spoglądając na Józefa Bridau.

– Słowem – rzekł Fulgencjusz – stałeś się obecnie człowiekiem jak drudzy, zrobisz karierę.

– Człowiekiem, który, w jakiejkolwiek sytuacji, dla was zostanie zawsze ten sam – rzekł Lucjan.

Michał i Fulgencjusz spojrzeli po sobie, wymieniając drwiący uśmieszek, który Lucjan spostrzegł i który objaśnił mu śmieszność jego frazesu.

– Koralia jest cudownie piękna – wykrzyknął Bridau. – Cóż by to mógł być za wspaniały portret!

– I dobra – rzekł Lucjan. – Słowo honoru, anielska jest; ale zrób jej portret; weź ją, jeżeli chcesz, za model swojej Wenecjanki, którą starucha przyprowadza senatorowi.

– Każda kobieta, która kocha, jest anielska – rzekł Michał Chrestien.

W tej chwili Raul Natan rzucił się na Lucjana z furią przyjaźni, wziął go za ręce i uścisnął je.

– Mój dobry przyjacielu, nie tylko jesteś wielkim człowiekiem, ale co więcej, masz duszę, co dziś jest rzadsze od geniuszu – rzekł. – Umiesz być przyjacielem. Krótko mówiąc, jestem twój na życie i śmierć, nie zapomnę nigdy tego, coś w tym tygodniu zrobił dla mnie.

Lucjan, uszczęśliwiony pochlebstwami człowieka, którym zajmowała się fama, spojrzał na przyjaciół z Biesiady z odcieniem wyższości. Przyczyną wybuchu Natana stała się użyczona mu przez Merlina korekta artykułu, który miał się ukazać nazajutrz.

– Zgodziłem się napaść na ciebie – rzekł Lucjan do ucha Natana – jedynie pod warunkiem, że sam będę mógł odpowiedzieć. Jestem zawsze twój, możesz na mnie liczyć.

Wrócił do przyjaciół z Biesiady, szczęśliwy z okoliczności usprawiedliwiającej poniekąd frazes, z którego śmiał się Fulgencjusz.

– Niech się pojawi książka d’Artheza, a jestem w tym położeniu, że mogę mu być użytecznym. Ta jedna okoliczność skłoniłaby mnie do pozostania w dzienniku.

– Czy jesteś w nim wolny? – rzekł Michał.

– O tyle, o ile jest nim człowiek nieodzowny – odparł z fałszywą skromnością Lucjan.

Około północy biesiadnicy siedli do stołu, zaczęła się orgia. Rozmowy były swobodniejsze niż u Matifata, nikt bowiem nie przypuszczał rozbieżności uczuć między trzema wysłannikami Biesiady a przedstawicielami dzienników. Te młode umysły, zdeprawowane szkołą paradoksu, zaczęły zmagać się z sobą i podrzucać jak piłkę najstraszliwsze aksjomy swoistego kodeksu, który płodziło naówczas dziennikarstwo. Klaudiusz Vignon, który pragnął zachować krytyce jej dostojny charakter, zaczął powstawać przeciw tendencji małych dzienniczków do osobistych wycieczek, mówiąc, że z czasem pisarze dojdą do tego, iż zaczną zagryzać sami siebie wzajem. Lousteau, Merlin i Finot wzięli otwarcie w obronę ten system walki, twierdząc, iż stanie się on jak gdyby stemplem, za pomocą którego będzie się cechować654 talent.

– Wszyscy, którzy oprą się tej próbie, to ludzie naprawdę tędzy – rzekł Lousteau.

– Zresztą – wykrzyknął Merlin – podczas owacji zgotowanych wielkim ludziom trzeba około nich, jak około triumfatorów rzymskich, koncertu zniewag655.

– Ba – rzekł Lucjan – wszyscy, z których się będzie drwiło, gotowi w takim razie uwierzyć w swój triumf.

– Przysiągłby ktoś, że mówisz o sobie! – wykrzyknął Finot.

– Faciamus experimentum in anima vili656 – wtrącił Lucjan.

– I biada tym, których dziennik nie będzie zaczepiał, którym rzuci wieńce w początkach kariery! Ci będą siedzieć jak święci w swoich niszach, nikt nie zwróci na nich uwagi – rzekł Vernou.

– Powie się im jak Champcenetz657 margrabiemu de Genlis, gdy zbyt miłośnie patrzył na jego żonę: „Idźcie, dobry człowieku, jużeście dostali” – rzekł Blondet.

– We Francji sukces zabija – rzekł Finot. – Jesteśmy zbyt zazdrośni jedni o drugich, aby nie chcieć zapomnieć i nie przyczyniać się do zapomnienia triumfów drugiego.

– To fakt, że jedynie walka daje życie w literaturze – rzekł Klaudiusz Vignon.

– Jak w naturze, gdzie wynika z dwóch zmagających się zasad – wykrzyknął Fulgencjusz. – Tryumf jednej nad drugą to śmierć.

– Jak w polityce – dorzucił Michał Chrestien.

– Właśnieśmy tego dowiedli – rzekł Lousteau. – Dauriat sprzeda w tym tygodniu dwa tysiące egzemplarzy Natana. Czemu? Bo książka zaczepiona spotyka się z tęgą obroną.

– W jaki sposób podobny artykuł – rzekł Merlin, wyjmując korektę jutrzejszego dziennika – nie zmusiłby do rozchwytania edycji?

– Przeczytajcie mi artykuł – rzekł Dauriat. – Jestem księgarzem wszędzie, nawet przy kolacji.

Merlin odczytał triumfalny artykuł Lucjana, który spotkał się z oklaskiem.

– Czyż ten artykuł mógłby powstać bez pierwszego? – spytał Lousteau.

Dauriat wydobył korektę trzeciej krytyki i przeczytał ją. Finot słuchał z uwagą tego artykułu, przeznaczonego do drugiego numeru jego tygodnika, i, w roli naczelnego redaktora, przesadził w entuzjazmie.

– Panowie – rzekł – gdyby Bossuet658 żył za naszych czasów, nie napisałby inaczej.

– Bardzo wierzę – rzekł Merlin. – Bossuet byłby dzisiaj dziennikarzem.

– Za zdrowie Bossueta Drugiego! – rzekł Klaudiusz Vignon, podnosząc szklankę i skłaniając ironicznie głowę przed Lucjanem.

– Za zdrowie mego Krzysztofa Kolumba! – odparł Lucjan, wznosząc zdrowie Dauriata.

– Bravo! – krzyknął Natan.

– Czy to przydomek?659 – spytał złośliwie Merlin, spoglądając na Lucjana i na Finota.

– Jeżeli pójdziecie tym trybem – rzekł Dauriat – nie będziemy mogli wam nadążyć; panowie – rzekł, wskazując na Matifata i Camusota – przestaną was rozumieć. Żart jest jak wełna; skoro ją prząść zbyt cienko, pęka, powiedział Bonaparte.

– Panowie – rzekł Lousteau – jesteśmy świadkami faktu poważnego, niepojętego, niesłychanego, w istocie zdumiewającego. Czy nie podziwiacie szybkości, z jaką nasz przyjaciel zmienił się z prowincjała w dziennikarza?

– Był urodzonym dziennikarzem – rzekł Dauriat.

– Moje dzieci – rzekł wówczas Finot, wstając i trzymając butelkę szampańskiego – wszyscy popieraliśmy i wspomagali początki naszego amfitriona660 w karierze, która przeszła wszelkie oczekiwania. W dwa miesiące zdobył sobie ostrogi pięknymi artykułami, których nie potrzebuję wymieniać; proponuję, aby go ochrzcić formalnie dziennikarzem.

– Dajcie wieniec z róż, aby stwierdzić jego podwójne zwycięstwo – rzekł Bixiou, spoglądając na Koralię.

Koralia dała znak służącej, która poszła poszukać starych sztucznych kwiatów w pudełkach aktorki. Ledwie gruba Berenice przyniosła kwiaty, którymi przystroili się pociesznie co najpijańsi, w mig uwito wieniec z róż. Finot, jako arcykapłan, wylał kilka kropel szampańskiego na piękną jasną głowę Lucjana, wymawiając z przekomiczną powagą sakramentalne słowa.

– W imię Stempla, Kaucji i Grzywny, ja ciebie chrzczę dziennikarzem. Niechaj artykuły będą ci lekkie.

– I płacone bez odliczania białego! – rzekł Merlin.

W tej chwili Lucjan ujrzał zasmucone twarze Michała Chrestien, Józefa Bridau i Fulgencjusza Ridal, którzy wzięli kapelusze i wyszli wśród wrzawy złorzeczeń.

– A to mi osobliwi goście! – rzekł Merlin.

– Fulgencjusz był dobry chłopiec – dodał Lousteau – ale oni przewrócili mu w głowie morałami.

– Kto? – spytał Klaudiusz Vignon.

– Młodzi ludzie pełni namaszczenia, którzy zbierają się w tinglu661 filozoficznym i religijnym przy ulicy des Quatre-Vents i trapią się ogólnym sensem ludzkości – rzekł Blondet.

– Och, och, och!

– …Starają się dociec, czy obraca się ona dokoła siebie – ciągnął dalej Blondet – czy też posuwa się naprzód. Byli w wielkim kłopocie między linią prostą a krzywą, trójkąt biblijny wydał im się nonsensem, wówczas zjawił się między nimi jakiś prorok, który oświadczył się za spiralą.

– Ostatecznie, jeżeli to głupstwo, trzeba przyznać, iż bywają głupstwa niebezpieczniejsze – wykrzyknął Lucjan, który chciał bronić Biesiady.

– Bierzesz tego rodzaju teorie za czcze słowa – rzekł Felicjan Vernou – ale przychodzi chwila, w której zmieniają się one w strzały z fuzji albo w gilotynę.

– Dopiero znajdują się w punkcie – rzekł Bixiou – szukania myśli opatrznościowej szampańskiego wina, sensu humanitarnego pantalonów ze strzemiączkami i małego zwierzątka, które porusza światem. Zbierają z ziemi upadłych wielkich ludzi, jak Vico, Saint-Simon, Fourier662. Bardzo się boję, aby nie zawrócił w głowie poczciwemu Józkowi Bridau.

– Oni są przyczyną – rzekł Lousteau – że Bianchon, mój krajan i kolega, boczy się na mnie od jakiegoś czasu…

– Czy tam uczą gimnastyki i ortopedii ducha? – spytał Merlin.

– Możliwe – odparł Finot – skoro Bianchon wziął się na ich facecje663.

– Ba – rzekł Lousteau – i tak będzie wielkim lekarzem!

– Wszak ich widomą głową jest niejaki d’Arthez – rzekł Natan – ów niepozorny młody człowiek, który ma połknąć nas wszystkich?

– To geniusz! – zawołał Lucjan.

– Wolę kieliszek kseresu664 – rzekł z uśmiechem Klaudiusz Vignon.

W tej chwili każdy objaśniał sąsiadowi własny charakter. Kiedy inteligentni ludzie dojdą do tego, iż chcą eksplikować665 samych siebie, dawać klucz do swego serca, pewne jest, że rumak pijaństwa unosi ich w pełnym galopie. W godzinę potem biesiadnicy, stawszy się najlepszymi przyjaciółmi, mianowali się wielkimi ludźmi, ludźmi mocnymi, do których należy przyszłość. Lucjan, w roli gospodarza, zachował jeszcze nieco przytomności: słuchał sofizmatów666, które wniknęły weń i dokończyły dzieła demoralizacji.

– Moje dzieci – rzekł Finot – stronnictwo liberalne musi ożywić swą polemikę; w tej chwili nie ma nic do wystrzelenia przeciw rządowi, a pojmujecie, w jakim kłopocie znajduje się wówczas opozycja. Kto z was chce napisać broszurę, w której będzie żądał przywrócenia praw starszeństwa, abyśmy mogli podnieść krzyk przeciw tajemnym zamysłom dworu? Broszura dobrze płatna.

– Ja – rzekł Hektor Merlin – to wchodzi w zakres moich przekonań.

– Twoje stronnictwo powiedziałoby, że je kompromitujesz – odparł Finot. – Felicjanie, kropnij ty broszurę. Dauriat wyda, zachowamy tajemnicę.

– Ile? – spytał Vernou.

– Sześćset franków! Podpiszesz „hrabia C…”

– Stoi! – rzekł Vernou.

– Chcecie zatem wznieść kaczkę do wyżyn polityki? – spytał Lousteau.

– To sprawa Chabot667 przeniesiona w sferę idei – rzekł Finot. – Wmawia się w rząd intencje i judzi się przeciw niemu opinię.

– Nigdy nie potrafię wyjść ze zdziwienia, patrząc, że rząd pozostawia ster myśli hultajom takim jak my – rzekł Klaudiusz Vignon.

– Jeżeli ministerium popełni to głupstwo, aby zstąpić w arenę – rzekł Finot – uderzymy w surmy wojenne; jeżeli się zacieknie, rozjątrzymy kwestię, pchniemy ją między masy. Dziennik nie ryzykuje nic, gdy władza ma zawsze wszystko do stracenia.

– Francja pozostanie bezsilna do dnia, w którym dziennik będzie wyjęty spod praw – rzekł Klaudiusz Vignon. – Robicie z dnia na dzień postępy – rzekł do Finota. – Staniecie się jezuitami, z tą różnicą, że bez wiary, bez przewodniej myśli i jedności.

Wszyscy skierowali się do zielonych stolików. Brzask świtu przyćmił niebawem płonące świece.

– Twoi przyjaciele z ulicy des Quatre-Vents byli smutni jak skazańcy – rzekła Koralia do kochanka.

– Jak sędziowie – odparł poeta.

– Oho! Sędziowie są zabawniejsi, to numery! – odparła Koralia.

Miesiąc spłynął Lucjanowi wśród kolacji, obiadów, śniadań, wieczorów; nieprzeparty prąd wciągnął go w wir łatwych prac i uciech. Przestał rachować. Potęga rachunku pośród komplikacji życia to znamię woli, której poeci, ludzie słabi lub powierzchowni, nie potrafią nigdy wykrzesać. Jak większość dziennikarzy, Lucjan żył z dnia na dzień, wydając w miarę, jak zarabiał, nie myśląc o stałych ciężarach paryskiego życia, tak miażdżących dla cyganów. Strój jego i wzięcie rywalizowały z najsłynniejszymi dandysami. Koralia lubiła, jak wszyscy fanatycy, stroić swoje bożyszcze; rujnowała się, aby dać ukochanemu poecie ów wytworny rynsztunek elegantów, którego tak pożądał podczas pierwszej przechadzki w Tuileriach. Miał przeto cudowne laski, zachwycającą lornetkę, diamentowe spinki, pierścionki do rannych krawatów, sygnety, olśniewające kamizelki wszystkich odcieni. Niebawem zyskał reputację dandysa. W dniu, w którym udał się na zaproszenie niemieckiego dyplomaty, metamorfoza jego wzbudziła tajoną zazdrość młodych ludzi, którzy dotąd dzierżyli berło w królestwie fashionu668 jak de Marsay, Vandenesse, Ajuda-Pinto, Maksym de Trailles, Rastignac, książę de Maufrigneuse, Beaudenord, Manerville etc.669 Światowcy zazdrośni są między sobą niegorzej od kobiet. Hrabina de Montcornet i margrabina d’Espard, na których cześć był ów obiad, wzięły Lucjana między siebie i zasypały go uprzejmościami.

– Czemu przestał pan pokazywać się w świecie? – spytała margrabina. – Miał pan wszystkie warunki, aby go rozrywano, fetowano… Muszę się wykłócić! Należała mi się od pana wizyta i dotąd czekam na nią. Kiedyś widziałam pana w Operze, nie raczyłeś odwiedzić mnie ani nawet się ukłonić…

– Kuzynka pani udzieliła mi odprawy w sposób tak niedwuznaczny…

– Nie zna pan kobiet – przerwała pani d’Espard. – Zraniłeś anielskie serce, duszę najszlachetniejszą, jaką znam. Nie wie pan, co Luiza chciała uczynić dla pana i jak troskliwie obmyśliła plan. Och! Byłoby się jej powiodło – dodała na nieme zaprzeczenie Lucjana. – Czyż mąż, który obecnie umarł, jak mu się to dawno należało, z niestrawności, nie miał jej wcześniej czy później uczynić wolną? Czy wyobraża pan sobie, że miała ochotę zostać panią Chardon? Tytuł hrabiny de Rubempré wart był, aby na niego zapracować. Widzi pan, miłość to wielka próżność, która, zwłaszcza w małżeństwie, winna być w zgodzie z innymi próżnościami. Mogłabym pana kochać do szaleństwa, to znaczy na tyle, aby wyjść za pana, a i tak byłoby mi ciężko nazywać się panią Chardon. Przyznaj pan! A teraz widział pan trudności życia w Paryżu, wiesz, ilu trzeba kołowań, aby dojść do celu; otóż niech pan zrozumie, że, jak dla nieznanego chłopca bez majątku, Luiza marzyła o faworze niemal fantastycznym, nie mogła tedy niczego zaniedbać. Panu nie brak sprytu, ale my, kiedy kochamy, mamy go więcej niż najsprytniejszy mężczyzna. Luiza chciała użyć tego pociesznego Châteleta… Zawdzięczam panu wiele przyjemności, pańskie koncepty na niego ubawiły mnie serdecznie! – wtrąciła.

Lucjan nie wiedział, co myśleć. Wtajemniczony w perfidie dziennikarstwa, nie znał jeszcze makiawelizmu świata, toteż mimo całej przenikliwości czekały go twarde lekcje.

– Jak to, pani – rzekł poeta, zaciekawiony tym zwrotem – alboż pani nie popiera Czapli?

– Ależ rozumie pan, że w świecie trzeba nam się cackać z najokrutniejszymi wrogami, udawać, że nas bawi towarzystwo nudziarzy, i często trzeba nam poświęcić, na pozór, przyjaciół, aby im tym lepiej służyć. Taki z pana jeszcze nowicjusz? W jaki sposób pan, który chcesz być pisarzem, możesz nie znać najpotoczniejszych kłamstw świata? Jeżeli moja kuzynka pozornie poświęciła pana dla Czapli, czy to nie było konieczne, aby wyzyskać ten stosunek na pańską korzyść? To figura bardzo dobrze widziana w obecnym ministerium! Aby panu zabezpieczyć możność pojednania, wytłumaczyliśmy Châteletowi, iż do pewnego stopnia pańskie ataki są dlań korzystne. Rząd postarał się wynagrodzić baronowi pańskie prześladowania. Toż des Lupeaulx powiadał kiedyś ministrom: „Podczas gdy dzienniki ośmieszają Châteleta, zostawiają w spokoju ministerium!”

– Pan Blondet zrobił mi nadzieję, że będę miała przyjemność widzieć pana u siebie – rzekła hrabina de Montcornet, korzystając z chwili, w której margrabina zostawiła Lucjana refleksjom. – Spotka pan kilku artystów, pisarzy oraz kobietę, która pała najwyższym pragnieniem poznania pana, pannę des Touches, jeden z talentów rzadkich wśród naszej płci. Zapewne zechce pan tam bywać. Panna des Touches, Kamil Maupin, jeśli pan woli, osoba bardzo bogata, posiada jeden z najwybitniejszych salonów w Paryżu: powiedziano jej, że pan jest równie piękny, jak utalentowany, umiera z ochoty poznania pana.

Lucjanowi nie pozostało nic, jak tylko rozpłynąć się w podziękowaniach; równocześnie obrzucił Blondeta spojrzeniem zawiści. Między kobietą typu i stanowiska hrabiny de Montcornet a Koralią było tyleż różnicy, co między Koralią a dziewczyną z ulicy. Hrabina, osoba piękna, młoda i inteligentna, posiadała jako osobliwą cechę białość, właściwą kobietom Północy; matka jej była z domu księżniczka Szerbełow; toteż ambasador rozwijał dla niej najwyszukańszą uprzejmość.

Margrabina kończyła właśnie niedbale skrzydełko kurczęcia.

– Biedna Luiza – rzekła do Lucjana – ona jest panu tak życzliwa! Byłam powiernicą przyszłości, jaką dla pana marzyła; byłaby wiele zniosła, ale jakże pan ją zranił, odsyłając jej listy! Możemy przebaczyć okrucieństwa; zawsze są one dowodem pamięci; ale obojętność!… Obojętność jest jak lód podbiegunowy, ścina wszystko. No, przyznaj pan, straciłeś prawdziwe skarby z własnej winy. Po co zrywać? Gdyby nawet pańska ambicja ucierpiała, czyż nie chodzi tu o przyszłość, o nazwisko, które ci trzeba zdobyć? Luiza myślała o tym wszystkim.

– Czemuż nic nie mówiła? – odparł Lucjan.

– Ech! Boże, to ja poradziłam jej, aby pana nie wciągać do sekretu. Ot, mówiąc między nami, kiedy widziałam pana tak mało obytym w świecie, miałam obawy: lękałam się, aby pańskie niedoświadczenie, pańska nieopatrzna gorączka nie zniszczyły albo nie spaczyły jej obliczeń a naszych planów. Czy może pan dziś przypomnieć sobie samego siebie? Przyznaj pan: oglądając dziś swego sobowtóra, byłbyś mojego zdania. Nie jest pan podobny do siebie. Oto jedyny błąd, jakiśmy popełniły. Ale czyż znajdzie się jeden człowiek wśród tysiąca, który by z takim talentem jednoczył tak cudowną zdolność dostrojenia się do właściwego tonu? Nie przypuszczałam, abyś pan był tak zdumiewającym wyjątkiem. Przeobraziłeś się tak szybko, wtajemniczyłeś się tak łatwo w sekrety Paryża, że nie poznałam pana po prostu w Lasku Bulońskim miesiąc temu.

Lucjan słuchał wielkiej damy z niewymowną przyjemnością; pochlebnym słówkom towarzyszyła minka tak ufna, tak otwarta, naiwna, pani d’Espard zdawała się mu tak serdecznie życzliwa, że uwierzył w jakiś cud, podobny cudowi pierwszego wieczora w Panorama-Dramatique. Od owego szczęśliwego dnia cały świat uśmiechał się doń; Lucjan przypisywał swojej młodości moc talizmanu, zapragnął tedy wypróbować margrabinę, przyrzekając sobie, że się nie da wywieść w pole.

– Jakież były, proszę pani, te plany, które dziś stały się chimerą670?

– Luiza chciała wyjednać u króla dekret zezwalający panu nosić nazwisko i tytuł rodziny de Rubempré. Chciała pogrzebać Chardona. Ten pierwszy sukces, tak łatwy wówczas, a który dziś przekonania pańskie czynią prawie niemożliwym, przedstawiał dla pana całą fortunę. Będzie pan traktował te rzeczy jako urojenia i drobiazgi; ale my znamy życie i wiemy, jak rzetelną wartość posiada tytuł hrabiowski, o ile stroi wytwornego, czarującego młodego człowieka. Każ pan oznajmić wobec kilku młodych milionowych Angielek albo w ogóle wobec jakiejś bogatej herytiery671 pana Chardona albo hrabiego de Rubempré, wywołasz dwa wręcz przeciwne odruchy. Choćby nawet tonął w długach, hrabia zawsze znajdzie serca otwarte, uroda jego stanie się niby diament w bogatej oprawie. Na pana Chardona nie zwrócono by nawet uwagi. Nie stworzyliśmy tych pojęć, spotykamy się z nimi wszędzie, nawet wśród mieszczaństwa. W tej chwili depcze pan swój los. Patrz na tego przystojnego młodego człowieka, wicehrabiego Feliksa de Vandenesse: jest jednym z dwu osobistych sekretarzy króla. Król dosyć lubi inteligentnych młodych ludzi; ten chłopiec przybył z zapadłej prowincji z walizką nie o wiele cięższą niż pańska; pan masz tysiąc razy więcej talentu, ale czy należysz do wielkiej rodziny? Czy masz nazwisko? Zna pan referendarza des Lupeaulx; nazwisko jego przypomina pańskie, zwie się Chardin; ale nie sprzedałby za milion swego folwarczku des Lupeaulx, zostanie kiedyś hrabią des Lupeaulx, a wnuk jego będzie wielkim panem. Jeżeli dalej zechcesz postępować fałszywą drogą, na którą wszedłeś, jesteś zgubiony. Patrz pan, o ile pan Blondet okazał się rozsądniejszy! Pracuje w dzienniku, który wspiera władzę, jest dobrze widziany przez wpływowe sfery, może bez niebezpieczeństwa bratać się z liberałami, jest dobrze myślący; toteż wcześniej lub później zrobi karierę; umiał sobie wybrać przekonania i protektorów. Ta młoda osoba, pańska sąsiadka, jest z domu de Troisville, ma trzech parów Francji i dwóch posłów w rodzinie; wyszła bogato za mąż dzięki nazwisku; prowadzi otwarty dom, będzie miała wpływy i poruszy cały polityczny świat dla swego Emilka. Do czego prowadzi pana taka Koralia? Do tego, iż za kilka lat znajdziesz się przywalony długami, wyssany… Źle pan lokujesz swą miłość i źle kierujesz życiem. Oto co mówiła mi kiedyś w Operze kobieta, nad którą podoba się panu znęcać. Ubolewając nad złym użytkiem, jaki czynisz z talentu i młodości, myślała nie o sobie, ale o panu.

– Ach, gdyby to było prawdą! – wykrzyknął Lucjan.

– Jakiż interes przypuszcza pan w kłamstwie? – rzekła margrabina, obrzucając Lucjana zimnym i wyniosłym spojrzeniem, które na nowo grążyło go w nicości.

Lucjan, zmieszany, nie podjął już rozmowy, margrabina, obrażona, nie odezwała się więcej. Był dotknięty, ale uznał, iż popełnił niezręczność, i postanowił ją naprawić. Zwrócił się do pani de Montcornet i zaczął mówić o Blondecie, wysławiając talent młodego pisarza. Spotkał się z łaskawym przyjęciem hrabiny, która na znak margrabiny d’Espard zaprosiła go na swój najbliższy wieczór, pytając, czy nie ujrzałby z przyjemnością pani de Bargeton, która mimo żałoby zgodziłaby się może przyjść: nie chodzi o wielki raut, ale o małe zebranie, ot, między przyjaciółmi.

– Pani margrabina twierdzi, że wszystkie winy są po mojej stronie, kuzynce jej zatem przystoi okazać się pobłażliwą.

– Niech pan powstrzyma niedorzeczne napaści, których jest przedmiotem i które łączą jej nazwisko z człowiekiem dla niej niesympatycznym, a niebawem podpiszecie pokój. Pan mniemał podobno, że ona zaparła się pana: co do mnie, widziałam ją bardzo zasmuconą tym, że pan ją rzucił. Czy to prawda, że ona opuściła swoje strony z panem i dla pana?

Lucjan spoglądał na hrabinę z uśmiechem, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Jak pan mógł nie ufać kobiecie, która tyle dla pana poświęciła? A zresztą osoba tak piękna i rozumna jak ona miała prawo żądać, aby ją kochano mimo wszystko. Pani Bargeton kochała pana nie tyle dla pana samego, ile dla twego talentu. Niech mi pan wierzy, talent to dla kobiety więcej niż uroda – rzekła, spoglądając ukradkiem na Emila Blondeta.

Lucjan poznał w pałacu ambasadora różnice, jakie istnieją między wielkim światem a wyjątkowym światkiem, w którym żył od pewnego czasu. Te dwa przepychy nie miały z sobą żadnego podobieństwa, żadnego punktu styczności. Wysokość i rozkład pokojów w tym apartamencie, jednym z najbogatszych w Dzielnicy Saint-Germain, stare złocenia w salonach, wykwint ozdób, poważne bogactwo szczegółów, wszystko było mu nowe, obce; ale, ostrzelany ze zbytkiem, nie okazał zdziwienia. Zachowanie jego było równie odległe od pewności siebie i arogancji, jak od uniżoności i służalstwa. Poeta zrobił dobre wrażenie i podobał się tym, którzy nie mieli racji być mu nieprzyjaźni; jedynie młodsi ludzie, w których to nagłe zjawienie się poety w wielkim świecie, powodzenie jego i uroda z góry budziły zazdrość, patrzyli nań niechętnie. Wstając od stołu, podał ramię pani d’Espard, która je przyjęła. Widząc Lucjana przedmiotem względów pani d’Espard, Rastignac podszedł doń, powołując się na swój charakter krajana i przypominając pierwsze spotkanie u pani du Val-Noble. Młody szlachcic okazał chęć zbliżenia z prowincjonalnym wielkim człowiekiem, zapraszając, aby przyszedł doń którego ranka na śniadanie, i ofiarowując się zapoznać go ze złotą młodzieżą. Lucjan przyjął.

– Kochany Blondet również będzie łaskaw – rzekł Rastignac.

Ambasador przyłączył się do grupy utworzonej przez margrabiego de Ronquerolles, księcia de Rhétoré, de Marsaya, generała de Montriveau, Rastignaca i Lucjana.

– Bardzo dobrze – rzekł do Lucjana ze swą niemiecką dobrodusznością, pod którą ukrywał niebezpieczną bystrość spojrzenia – zawarł pan pokój z margrabiną d’Espard, jest panem zachwycona, a wiemy wszyscy – dodał, spoglądając po mężczyznach wkoło – że niełatwa jest w swoich gustach.

– Margrabina ubóstwia dowcip – rzekł Rastignac – a mój znakomity krajan ma go na sprzedaż.

– Niebawem sam spostrzeże, jaki zły handel uprawia – rzekł żywo Blondet – przyjdzie do nas, rychło ujrzymy go w swoim obozie.

Wszczął się dokoła Lucjana cały chór na ten temat. Ludzie poważni rzucili despotycznym tonem kilka głębokich zdań, młodzi pokpiwali sobie z liberałów.

– Zagrał, jestem pewny – rzekł Blondet – w cetno i licho672, prawica czy lewica, ale teraz będzie miał czas wybrać.

Lucjan zaczął się śmiać, przypominając sobie scenę ze Stefanem w Ogrodzie Luksemburskim.

– Wziął sobie za przewodnika – ciągnął Blondet – niejakiego Lousteau, zbira brukowych dzienników, który widzi jedynie pięć franków w każdej kolumnie, którego polityka zasadza się na wierze w powrót Napoleona i, co jeszcze głupsze, we wdzięczność i patriotyzm lewicy. Jako Rubempré, Lucjan musi mieć skłonności arystokratyczne; jako dziennikarz, powinien być za władzą; inaczej nigdy nie zostanie Rubemprém ani sekretarzem ambasady.

653.kohorta – w armii staroż. Rzymu: dziesiąta część legionu; pogard.: agresywna gromada, banda. [przypis edytorski]
654.cechować – tu: umieszczać na przedmiocie cechę, tj. znak urzędu, fabryki itp.; znakować. [przypis edytorski]
655.podczas owacji zgotowanych wielkim ludziom trzeba około nich, jak około triumfatorów rzymskich, koncertu zniewag – za zwycięskim wodzem, odbywającym w rydwanie triumf w staroż. Rzymie, stał niewolnik, powtarzający mu: „Pamiętaj, że jesteś (tylko) człowiekiem”. [przypis edytorski]
656.Faciamus experimentum in anima vili (łac.) – zróbmy doświadczenie na duszy lichej (daw. o doświadczeniach na zwierzętach). [przypis edytorski]
657.Champcenetz, Louis René Quentin de Richebourg de, zwany kawalerem de Champcenetz (1760–1794) – francuski dziennikarz, znany z dowcipu. [przypis edytorski]
658.Bossuet, Jacques-Bénigne (1627–1704) – francuski biskup, kaznodzieja i pisarz, teoretyk absolutyzmu, wybitny mówca. [przypis edytorski]
659.Czy to przydomek? – włoskie słowo bravo, jako wykrzyknik oznaczające „doskonale! świetnie!”, jako rzeczownik oznacza „najemny bandyta, zbir”. [przypis edytorski]
660.amfitrion (daw.) – gościnny pan domu, gospodarz wydający ucztę a. fundator przyjęcia; od imienia króla Tyrynsu i Teb w mit. gr. [przypis edytorski]
661.tingel (z niem., daw.) – podrzędna kawiarnia lub restauracja, miejsce występów piosenkarzy, tancerzy, striptizerek; także: tingel-tangel. [przypis edytorski]
662.Vico, Saint-Simon, FourierGiambattista Vico (1668–1744): włoski filozof, historiozof i myśliciel społeczny, prekursor nowoczesnego historyzmu i teorii rozwoju społecznego; Henri de Saint-Simon (1760–1825): francuski pisarz i filozof, socjalista utopijny; Charles Fourier (1772–1837): francuski socjalista utopijny. [przypis edytorski]
663.facecja (daw.) – żart, dowcip, anegdota. [przypis edytorski]
664.kseres (ang. sherry) – białe, wzmocnione wino hiszpańskie, zawierające 16–20% alkoholu, pochodzące z Andaluzji, z rejonu Jerez de la Frontera. [przypis edytorski]
665.eksplikować (daw., z łac.) – tłumaczyć, wyjaśniać. [przypis edytorski]
666.sofizmat – pozornie poprawne rozumowanie rozmyślnie dowodzące nieprawdziwej tezy, w rzeczywistości opierające się na zatajonym błędzie. [przypis edytorski]
667.Chabot, François (1759–1794) – francuski polityk czasów rewolucji 1789, członek Konwentu Narodowego; w lecie 1793 otrzymał wielkie łapówki od akcjonariuszy Kompanii Indyjskiej w zamian za sfałszowanie dokumentów, za część pieniędzy zawarł fikcyjne małżeństwo z córką bogatego bankiera, żeby usprawiedliwić nagłe wzbogacenie się; aresztowany i zgilotynowany. [przypis edytorski]
668.fashion (ang.) – moda, styl. [przypis edytorski]
669.etc. (łac.) – skrót od et caetera: i tak dalej. [przypis edytorski]
670.Chimera (mit. gr.) – ziejący ogniem potwór z głową lwa, ciałem kozy i ogonem węża; przenośnie: urojenie, mrzonka. [przypis edytorski]
671.herytiera (daw.) – posażna panna, dziedziczka znacznego majątku. [przypis edytorski]
672.cetno i licho – dawna gra w zgadywanie, czy druga osoba trzyma w dłoni parzystą (cetno), czy nieparzystą (licho) liczbę przedmiotów. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
900 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: