Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 13
Ono…
Mieszkają tu – o piętro niżej.
On jest dorożkarzem, a ona „wielką damą”: po niemiecku mówi i od dziecka w kapeluszu chodziła.
Mańka chodzi do magazynu. Mańka powiedziała rodzicom, że całą noc w magazynie szyła, bo suknię wykończały. A tymczasem ojciec się dowiedział, że łgała. Bo Wikcia spotkała koleżankę z tej samej pracowni i wie, że sukni żadnej nie było i nocnej roboty nie było. A Grosik wygadał się przed ojcem Mańki.
– Gdzie byłaś, noo?… Gdzieś ty całą noc była?… Powiedz mi, gdzie ty byłaś?… – pyta ojciec groźnie.
Dziewczyna siedzi na kuferku w czerwonej halce, nogę na nogę założyła, twarz ukryła w dłoniach i niby płacze.
– Ja się ciebie pytam, gdzie byłaś – coo?… Ja się ciebie pytam, gdzieś ty, flądro, nocowała?… Już ty się nie bój: ja z ciebie wyznanie wytrzęsę.
Stoi nad dziewczyną groźny, ogromny, czerwony z gniewu, w czapce dorożkarskiej, z numerem na głowie.
– Już ja tylko na ciebie kija poszukam, bo pasa dla ciebie za szkoda.
Chłopcy siedzą, jeden na łóżku przy stole, a drugi obok mnie na krześle. I jeszcze jeden chłopak od sąsiadów. – Bośmy lekcję mieli akurat.
Matka koło lampki blaszanej, pochylona nad robotą, przyszywa łatę do spodni.
– A ja ci to mówię i powiadam, że już sobie teraz domu paskudzić nie pozwolę. To darmo. Nie pozwolę sobie domu paskudzić, ty latajcu, tyy. – Dosyć tego dobrego. – Won z domu i już. Won mi z domu na ulicę – na róg – wont!
Pochwycił ją za ramię.
– Niech ojciec puści – krzyknęła z bólu.
– Ja ciebie puszczę; nago i boso puszczę, koszulę zedrę – ty lafiryndo, tyy! – Ja ci będę żółte buciki za czternaście złotych kupował, żebyś się kawalerom podobała? Oni i tak ciebie wezmą. – Naukę ci będę dawał? Do łajdactwa szycie ci niepotrzebne. – Ona w nocy pracuje, córeczka – a pracuje, pracuje. – Won do chłopa – niech ciebie teraz nocuje – jednej gęby od miski ubędzie. – Ale on ma już dosyć: przegoni…
– Ja u koleżanki nocowałam – mówi Mańka.
– A ta koleżanka brodę miała czy tylko wąsy?… A jak tu do ciebie przyjdzie jaka koleżanka kiedy, to ja ją tak…
I uderzył Mańkę pięścią w pochylony grzbiet, ale nieśmiało – nie z całej siły.
Zerwała się matka ze stołka – czerwona – drapieżna.
– Nie rusz jej – rozumiesz?
Wyprostował się. Zwrócił się całą postacią ku żonie. Nogi szeroko rozstawił.
– Aha! – to to taaak?
– Ano tak… Uuuch, ty zbóju!
– Aha! – to tak? To ja zbój. Ano dobrze: to ja zbój.
– Mańka, wyjdź.
– Nie, moja pani. Niech ona sobie posiedzi, a ja z mamą zrobię swój rachunek. Ba, ja zbój, a mama bardzo godna osoba i wielka dama.
– A większa od ciebie.
– Pewnie że większa. Ooo, tak – większa.
– A większa od ciebie.
– No tak – bo ja zbój… Bo żona ukradła, a mąż nie chciał, żeby mu się na złodziejskim chlebie popsuła, więc poszedł na karę. A ona sobie od trzynastego lata chłopakami handlowała.
– A ty może myślisz, że jakbym była co dobrego, tobym za znajdę wyszła?
– A ja ci już mówiłem, że jak ja znajda, to ja może hrabski syn.
– A tak: hrabia ci plackiem siedzi na chamskim pysku, a matka haczykiem ryje po śmietnikach.
– Ty mojej matki nie tykaj.
– A ty znasz swoją matkę, że się tak o nią wystawiasz?
– Znam czy nie znam – to moje dzieło – a tym mi tym w oczy nie parz. A takie ojcowite258, jak ty, to ja na każdym rogu za złotówkę dostanę. – Ja, głupi, siedzę, a ona sobie z łapaczem259 karnawał odprawia.
– To już milcz!
– A nie: ja na ulicę wyjdę i będę krzyczał.
– Sam sobie wstyd zrobisz, ty chamska duszo.
– Ano to zrobię sobie wstyd… Ja wszystko zrobię. Teraz to już wszystko zrobię… Ja się będę użerał, mało sobie rąk nie urobię: a to jadę za wolno, a to za prędko jadę, a to płać karę, a to siedź w areszcie, a to córusi żółte trzewiki kup – a po co? – I jeszcze się dziwię, że błogosławieństwa na moją pracę nie ma. A to ręce mogą mi uschnąć od pracy – i nic z tego nie będzie. A jak ma Pan Bóg błogosławić? Jak tu same tylko świństwa się odprawiają! – Ja już teraz nie wierzę, że mi ten materacyk ukradli – ja nic nie wierzę. On, Szwab, drań, umyślnie tak wyspekulował. Żyd w sądzie uczciwie świarczył260. – I o ten groch, to aż się za głowę złapał. „Nyy, powiada, to jak to jest lokator, to on nie ma nad nim właści261 o takie głupstwo”. – Ale wy z kumem rajcowali na swoje. – „Żyd – parch, mówicie, ty się będziesz Żyda słuchał?” Ja wtedy rewirowemu na podwórzu powiedziałem: wszyscy słyszeli. A on tylko głową pokiwał; a jak mi powiestkę przyniósł, to ja mu znowu powiedziałem: „panie naczelniku, niech pan tylko powie, czy to tak idzie”. A on tylko mówi: „ja waszych dzieł tu nie znam, no to bardzo, mówi, stranno262 wszystko”. Ale teraz to ja już wiem. A chłopiec bez cały tydzień ze słomiankami nie chodził. Tyś taka? – Dobrze, to i ja z tobą inaczej potańcuję. Ty mojej pracy nie szanujesz, to i ja swojej nie poszanuję. Wszystko sprzedam i wszystko przepiję.
A kobieta przez ten czas do kolacji szykowała.
– Wyszczekałeś się już? To na – żryj.
– Nie, ja muszę porządek w domu zrobić.
– Na, żryj!
– Nie, ja twojego jedzenia nie ruszę.
Zaczął wciągać kapotę.
– Nie dam ci iść.
– To ja ciebie chyba poproszę, jak nie dasz.
Zerwała z niego palto.
– Ja i z gołą głową potrafię.
– Niech pan zostanie, panie Franciszku – powiedziałem łagodnie.
– Nie, panie Janie: ja siebie znam. Ja nie jestem taki jak inni. Ja może znajda, ja może chamski syn, a moja żona i moja córka – hrabina; ale ja swoje wiem. – Ja nie będę rozbijał jak inni. – Patrz pan, panie Janie: moja ręka urobiona od pracy. Jak ja bym ją podniósł na taką gnidę, toby z niej wiórków nie pozbierał. – Już ja wolę sobie trochę wyjść na powietrze.
– A na powietrze: do szynku, ty szpitalny synu – żeby szczekać na mnie po pijanemu. – Oddawaj pieniądze.
– Pieniądze ci oddać! Ano masz, ja mam u ludzi wiarę, chociaż jestem szpitalny syn, a ty dama – ja bez pieniędzy pójdę – i ludzie za mnie założą.
– A ja ci mówię, że nie pójdziesz.
– Eee, pójdę.
– Mało na mnie naszczekałeś, teraz chcesz dziewczynę oszczekać. – Nie pójdziesz.
– Eee, chyba pójdę.
Wziął ją lekko za ramię – krzyknęła z bólu, odsunął ją z drogi – potoczyła się i głową o kant łóżka wycięła.
Chłopiec skoczył do ojca:
– Co ojciec od mamy chce, coo?
Wziął go łagodnie pod brodę:
– Ty także za matką? Ano dobrze, dobrze.
I wyszedł.
Kobieta zerwała się z ziemi, podbiegła do córki i wycięła ją trzy razy z całej siły w twarz.
– Dziś już lekcji nie będziemy mieli, chłopcy – powiedziałem.
I wyszedłem za panem Franciszkiem.
*
Ani mi wesoło, ani smutno – jeno bardzo poważnie.
Kiełkuje w mej duszy coś nowego, co mnie z niewiadomym mocno splata, co dopiero żyć poczyna, a będzie silne; dopiero lekko drgnęło, a przeniknie, ogarnie, wchłonie i wolę mi pozostawi.
Czy to blask, czy dźwięk, czy woń, czy barwa? Nie wiem, czy bierze mnie ono w opiekę, czy ode mnie wymaga pomocy i opieki, by rosnąć i krzepnąć. I pełen jestem niepokoju.
Jeśli to iskra mała, która się żarzy, należy ją podsycać, by nie zgasła, a łagodnie, aby nie zagłuszyć. – Jeśli płomyk niepewny się kolebie, muszę baczyć, by nie umarł. – Jeśli jest to biały płatek śnieżny, chłód mu potrzebny, by nie stopniał; jeśli roślinka wątła, światła i ciepła dać należy; jeśli dźwięk dzwonka srebrzystego, przestrzeń mu potrzebna, by nie zamilkł, granice owej przestrzeni, by nie uleciał, aby nie powrócić więcej.
Pragnąłbym wiedzieć, czym jest, co się w duszy mojej poczęło – i boję się, by wiedząc, nie spłoszyć, i obawiam, by nie rozpłynęło się, nim ujrzę.
Rośnij, maleństwo, choć mi nie przyniesiesz szczęścia; aleś mi tak bliskie i drogie i wiele przecierpiałem, zanim szepnęłoś, że jesteś. – Jam ciebie szukał, a ty czemu tak późno, tajemnico maleńka, ukochana, poranna? – Życie bez ciebie było mi jednym akordem, wiecznie jednym i nudnym; a drzewa mi były szare, myśli, ludzie, kwiaty, życie – wszystko szare.
Ty mi szczęścia nie dasz, ale cię kocham i tęsknię.
Powiedz mi, proszę, czym jesteś? – Albo nie: nic nie mów i rośnij duże i silne, moje ty wdzięczne… A ja nazywać cię będę w duszy: „ono” – i „moje”…
Bal
Chrzest i bal składkowy: rubla od osoby.
Ojciec, pan Tomasz, niecierpliwie oczekiwany, przyjechał dorożką dopiero o siódmej godzinie. Zapraszając gości, wstąpił na kieliszek z tym i owym. Wesół wrócił. – Miał kram: w cyrkule brakło jakiegoś papieru, więc nie chcieli wydać pozwoleństwa na chrzest. – Antoniowie nie przyjdą, bo dzieciaki im chore. Adam będzie, ale sam, bo mieszkania nie chce zostawić.
Są chrzestni, są świadkowie. Niemowlę w czystej poduszce i białym czepku. – Dwie dorożki. – Jedziemy.
Chcieli nazwać dzieciaka Manią, ale babka się uparła: „jak ma manić, to niech lepiej już kradnie”. Uparta baba, a liczyć się z nią trzeba: ma sklep i ze trzysta rubli gotówki – bogata stara.
– Anna, to Anna. Byle prędzej, bo się zapóźnimy.
Dzieci z całego domu zalegają sień i schody – skaranie czyste – przeprowadzają nas do bramy i jeszcze za dorożką biegną i gwiżdżą przeraźliwe.
– Prędzej, bo zapóźnimy…
Kancelaria kościelna. – Ponura izba: kraty, księgi – jak w cyrkule. – Już tylko jedna grupa osób z dzieckiem – i my. – Tamtych zapisują.
Imię? – Nazwisko? – Które dziecko? – Mężatka?
– Panna – brzmi cicha odpowiedź.
– Lat? – Dziewiętnaście. – Zajęcie? – Służąca.
Zapisał, kazał podpisać; kto niepiśmienny, podznaczył krzyżykiem – wreszcie wydał kartkę do kasjera.
– No?! – (Kolej na nas). – Dzieciak ma już osiem miesięcy? Dlaczego jeszcze nie chrzczony – coo?
– Tak jakoś – mówi pan Tomasz.
– Wy zawsze wszystko tak jakoś, a ja potem będę odpowiadał za to? – Nie wiecie to, praw nie znacie – pierwszy raz to dziecko podajecie?
Pan Tomasz prawa zna i nie pierwsze dziecko podaje: wsunął skromnego półrubla.
– Niech nam pan nie utrudnia – powiada.
Pisarz mruknął niechętnie pod nosem.
– Trzeba napisać, że ojciec był nieobecny. A dzieciak ślubny?
– Myślę, że ślubny.
– To się spieszcie… Do kasy z tą kartką.
Znów kartka… i już przed Oblicze Pana nad Pany.
Półcień. Cisza. Chłód. Ksiądz siedzi na uboczu i czyta. Czekamy: ich nieślubne – i nasze ślubne. – Spojrzał na zegarek, wziął gruby modlitewnik – podają mu stułę.
Wśród ciszy ponurej rozlega się znużony, senny głos modlitwy.
– Czego żądasz od kościoła?
– Wiary – odpowiada szmer.
– Wiara coć dawa?
– Żywot wieczny.
Przewraca grube karty książki, tchnie w twarz uśpionego niemowlęcia i czyni nad nim znak krzyża dwukrotny. – Pomarszczoną rękę nad nim wznosi i sól do ust jego wkłada. Maleństwo otwiera zdziwione oczy i ssać poczyna.
Zbliżamy się do ołtarza…
– Czy niemowlę wierzy?
– Tak, wierzy.
– Ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna…
Dziecko płacze: będzie się chowało.
Podają świece. – Znów szept niezrozumiały.
Dziadek wyciąga rękę po napiwek. – Wychodzimy: tamci z nieślubnym usuwają się we drzwiach z drogi; my wychodzimy pierwsi.
Matka czeka nas w domu; chrzestna oddaje dziecko:
– Wzięłam żydówkę, nic dobrego, oddaję wam chrześcijankę.
– Dziękuję.
Uściski, życzenia. – Stół zastawiony.
– Daj nam Boże.
– Najlepszego. – Chaim263. – Siulim.
Pijemy po jednym, drugim, czwartym.
– Jak Zochę chrzcili, a ksiądz się nad nią pochylił, to go mało za nos nie złapała. – A u Ruskich większa jest ceremonia przy chrzcie. – A lepiej jest przyjść późno, bo nie taki tłok; a ksiądz poustawia cały rząd i myli się w imionach.
Grosik wcześniej wrócił z miasta; Wilczek przybrał się w odświętną tabaczkową kapotę; oboje Tomaszowie, pralniczka z mężem i córką, Maj z żoną, Tarczewski z żoną i siostrą i jeszcze parę innych osób – tylko kawalerów mało. – Wikcia i Mania powinny już były wrócić z magazynu; ale pewnie robota wypadła i pani zatrzymała je po fajrancie.
Adama nie widać.
– Może byś skoczył po niego?
– Nie potrzeba: jak obiecał, to przyjdzie.
U Tomaszów kolacja, a u nas – tańce. Łóżka wyniesione do sionki; szafy, kufry, komoda – do sąsiadów. Pod ścianami oparte na stołkach deski do prasowania. – W kącie wyrostek – muzykant z harmonią.
Po przekąsce idziemy na górę. Rozpoczynają się tańce. Grosik z Tomaszową, Tomasz z bogatą babką-teściową, stary Wilczek z żoną, pan Tarczewski z pralniczką. – Warczy wesoła „Oj-ra” – zabawa leniwie się ożywia. – Młodzieży brak – bo kto ma dać rubla, to woli trzy ruble puścić z kolegami za domem – taka to dzisiaj młodzież.
Pani Tomaszowa lubi się bawić, choć ma już siedmioro dzieci; natańczyła się ona za młodu. Dla niej urządzali specjalne zabawy na Kępie; wtedy jeszcze na Kępie nie było „grandy” jak teraz. – I Grosik, pierwszy tancerz w pułku, ale z słabą głową – już zbyt głośno przytupuje po sześciu kieliszkach, a raz w raz ciągnie kogoś na dół na przepitkę.
– Znów będzie breweriował264.
Dzieciaki ustawiły się w kącie między kominem a drzwiami i patrzą na zabawę – a w sionce terminatorzy pana Tomasza nie śmią wejść do izby: i tak ciasnota, ich by jeszcze tylko brakowało.
Zaszła mała sprzeczka między kobietami: o to, że piwa mało, o to, że wszystkie na zabawie, a żadnej przy kominie. Ale nie doszło dó kłótni; dopiero po balu pójdą plotki albo i co gorszego.
Izba powleka się obłokami dymu i parą gorących oddechów. – Otworzyli okno, ale wiatr ze śniegiem wpadł ze dwora i jedną lampkę zagasił, a w drugiej tak zakołysał płomieniem, że kopeć poleciał pod sufit. – Śmieje się Grosik, że pocałował w ciemności kogoś, ale kogo – nie powie. Żonę ma zazdrosną, to ją lubi przy tej okazji podrażnić.
– Chodź pan, panie Janie, na kieliszek.
– Przestań chlać, bo do kolacji zbraknie – upomina go żona.
– Jak zbraknie, to dam pięć rubli i musi się znaleźć… Choćby wszystkie monopole na świecie były zamknięte… No, chodź, Janek – niech cię choroba. – Oj, byłem ja cięty na pana, ale teraz to ani ja zazdrosny, ani nic: nie mydło, to się i nie wymydli… Bo ja to taki: jak przyjaciel, to przyjaciel: wsio popołam265… No daj pyska.
Zatoczył się, pocałował, wziął pod rękę i ciągnie na dół.
– O, są kozy. Jazda, panie Janie: ja jedną, a pan drugą.
Weszły dziewczęta: Wikcia ma buzię uśmiechniętą i śnieg topniejący we włosach. Wyrwała się i pobiegła przebrać do sąsiadów. Mańkę zagarnął Grosik i rzucił w wir tańca.
– Jak się ten Grosik upije, to nie ma z nim żadnej zabawy; ale nahałasuje się, zmęczy prędko i zaśnie.
Harmonia dusi się w spiekocie, zawodzi, jęczy.
Z szyb, ścian spływają wielkie brudne krople. Twarze giną w dymie.
Dziarski zamaszysty oberek w ciasnej i dusznej izbie kurczy się, kondensuje, by z tym większą siłą kipieć w małej przestrzeni; małe kółka stają się tym zawrotniejsze. – Hu, ha! – brzmią szerokie, nieszczere, zdławione okrzyki.
Porywa mnie ów pijany szał mięśni, aż wylękłe myśli jak stado spłoszonych gołębi rozbiegają się i tłuką o czaszkę.
– Ej, starzy – bo się rozsypiecie.
Oni nie zważają – bawią się, cieszą – karnawał. Oberek zwija się i rozkurcza, drwi i pobudza – i pcha ten tłum stłoczony spoconych ciał – pcha, miesza, kotłuje.
Z sufitu spadają gęste krople na wilgotne deski nierównej podłogi. Dzieci zasiadły na kominie, podkurczyły pod siebie nogi i patrzą w mgłę.
A z dala dobiegają odgłosy gdzieś drugiej i trzeciej zabawy…
– Wikciu, my teraz…
Opiera rękę na moim ramieniu.
Grosik prze, depcze, roztrąca. Wilczek przytupuje kręcąc się jak skrzydło wiatraka wokoło grubej pani Majowej. Przycisnąłem moje dziewczątko mocno. Twarz jej tuż przy mojej twarzy. Ktoś potrącił nas silnie, zaczepił o jej włosy – i spłynęły dwiema falami; szybkim ruchem pochwyciłem warkocze, zarzuciłem między nasze twarze, a żeby nie wyfrunęły, przycisnąłem ustami, i przez jedwabną ich siatkę przywarłem ustami do jej ust. I tak w najboleśniejszym pocałunku wirowałem z nią nieprzytomnie – pchany, bity, deptany.
– Grać – krzyczy Grosik. – Graj, do cholery, bo ja ci…
Powstrzymali go.
– Na kolację.
– Ja – mówi Grosik – tobym tak mógł tańczyć cały tydzień. Jak u nas w wojsku poświęcali znamię266, z żoną gienierała tańczyłem – i tylko mówiła: łowko, moł, tańcujesz, mołodiec267!
Wikcia ma łzy w oczach.
– Przepraszam, panno Wikciu. Ja pani powiem kiedyś… bo ja muszę dużo pani powiedzieć.
Spojrzała mi w oczy jasnym, czystym wzrokiem.
– Nic nie szkodzi. Niech pan Jan zejdzie: napije się pan Jan wódki i ja coś zjem, bo stara chciała dać herbatę, ale się spieszyłam.
– I pani nic nie jadła od obiadu?
– Ja nie byłam na obiedzie, bo miałyśmy robotę pilną.
– A ten narzeczony starej nie czepia się już?
– A co mnie to może obchodzić? – Chodźmy na dół.
Głodna, cicha pracownica….
Pierwsza grupa zasiadła do stołu. Na górze tańczą.
Wchodzi Adam. – Średniego wzrostu, krępy, łysawy, z bródką w klin – ma wyraz twarzy ostry, stanowczy, prawie niemiły. – Dziwnie odbija jego blada, poważna twarz pośród czerwonych, zaognionych twarzy biesiadników.
– Dlaczego tak późno?
– Zaczytałem się – odpowiada.
Usiadł obok mnie.
– Pan Jan, nieprawda?
– Ten sam.
– Czytał pan Faraona Prusa?
– Czytałem.
– I cóż? Ani się stary spodziewa, że napisał wielką satyrę na burżuazyjno-biurokratyczny ustrój dzisiejszych czasów. Widzi pan, co to jest talent, co to jest intuicja: on pomimo woli pcha tam, gdzie należy.
Doznałem wrażenia, jak gdyby między moim pocałunkiem a jego mową istniał jakiś związek.
Pragnąłem, aby mówił dalej: może mi to pozwoli rozwikłać splątane nici.
– Wiem, że nie znajdę prawdy bezwzględnej, wiem, że po dniach wiary ogarnie mnie znów na czas pewien znużenie i zniechęcenie. Ale rozumiem, że w myślach i uczuciach człowieka nie ma i być nie może ani spokoju, ani jednolitości. A przecież czyny muszą mieć stały kierunek i jednakie natężenie – bo inaczej nic nigdy nie da się zrobić.
– A pan sądzi, że tak można?
Nachylił się ku mnie, położył twardą rękę na stół i powiedział krótko i mocno:
– Trzeba, panie Janie – a więc można…
Posłano do Żyda po kosz piwa. Podano pieczeń z makaronem, kotlety z kartoflami.
Po kolacji Wilczek poszedł spać do Maja, żeby rano nie spóźnić fabryki. – Grosik zasnął jak kamień i położono go z dziećmi u Tomaszów.
Zabawa się rwać poczęła: brakło młodzieży. Tańczono jeszcze godzinę i drugą, ale myśl o jutrzejszym dniu roboczym płoszyła wesele. Kobiety rade by jeszcze pohasać, ale mężczyzn ciągnęło do łóżek.
Godzina druga – bal skończony. Z dala dobiegają odgłosy hulaszcze – tam nad ranem zjechało Pogotowie, bo kogoś zraniono podobno butelką: ostra musiała być butelka…
Wnosimy łóżka – byle dwa – resztę jutro się za dnia zrobi. Kobietom w głowach się kręci od wódki, od tańca i krzątaniny.
W mieszkaniu naszym nocują tylko: Wilczkowa, Grosikowa, mały Stasiek, który do końca dotrzymał, niemowlę w kołysce i ja.
Leżę z otwartymi oczami. Za oknem wicher wyje i głosi straszne prawdy, ale ja ich nie potrafię zrozumieć. Zmora tłoczy mi piersi: pianę ma na ustach i w oczach, ale ja się jej nie boję. Czasem uchwycę myśl jakąś w locie, ale mi się wnet wyrywa bez trudu i ucieka. Znużony jestem aż do bólu.
Oto nie ma we mnie ani siły czynu, ani siły chcenia – oto jestem piłką, którą życie podrzuca, uderza nią o ścianę i chwyta dla zabawy – oto jestem czółenkiem z wydartego z kajetu papieru, które chłopiec puścił na rynsztok i popycha patykiem, a lekki podmuch wiatru lub ciężar kamyka zatopi w wodzie ściekowej. Nie ma we mnie ani w życiu moim żadnego dziejowego sensu – istnienie moje z niczym się nie wiąże – odosobnione jakieś i boleśnie żartobliwe – bańka z mydła – balonik na nitce – pozłota wyschłego orzecha z choinki – nic, które myśli, rozumie całą swą bezwartość – i cierpi…
Nagle Wikcia płakać zaczyna przez sen. Ciężko chwyta powietrze. Budzi się i szlocha w głos.
– A tobie co? – pyta sennie matka.
– Śniło mi się…
– Owa, śniło się. Wariatka.
Dziewczyna umilkła – stara znów chrapać zaczyna.
– Wikciu…
Czuję, że zadrgała; tchu mi brak.
– Chodź, Wikciu, powiedz, co ci się śniło?
Mówię szeptem, niedostrzegalnymi poruszeniami drżących warg. Słyszę szmer jej kroków. Serce wali.
Usiadła na niskim stołku przy moim łóżku.
– No co?
– Śniło mi się, że ta suknia, cośmy dziś kończyły, to mi się śniło… że jak ją obszywałam, to mi się lampa przewróciła – o Jezu.
– I spaliła się?
– Nie, tylko cały przód – taka wielka plama.
– No nie płacz.
– Kiedy nie mogę.
– No nie płacz, nie płacz… nie płacz…
Gładzę jej włosy…
Rozumiałem coraz wyraźniej, że tak będzie, że się to wszystko układa od bardzo dawna – nie od tego pocałunku wcale – ale znacznie dawniej. Kto wie, czy nie dlatego jestem tu już miesiąc cały, czy nie dlatego właśnie wszystko, com tu mówił i robił, mówiłem i czyniłem – wszystko dla tej jednej chwili! – Jak to się wszystko dziwnie układa, dlaczego nie domyślałem się już wtedy, kiedy pijany Grosik zasypiał, a Wilczek szedł spać do Maja, żeby nie zapóźnić fabryki?… Dlaczego w moich notatkach prawie o niej nie wspominałem?… Dlaczego to się wszystko tak ułożyło zupełnie niezależnie od mojej woli?… Dlaczego jej się przyśniła ta suknia?… Dlaczego ja muszę być papierowym czółnem?…
– Nie płacz… nie płacz… nie płacz…
Tak mi się coś piętrzy i zapada w czaszce z głuchym łoskotem – słyszę wyraźnie jakieś gniewne pomruki – szmer – kołysanie się.
Gładzę jej włosy ruchem wahadłowym – oparła twarz o poduszkę, siedzi skurczona na stołeczku i płacze. – Ogarnęło mnie zabójcze lenistwo myśli…
Utkwiłem wzrok pod okno: tam spod okna patrzyło na nas dwoje oczu. Dziewięcioletni Stasiek nie spał – czuwał – patrzał na nas. – Dlaczego tak się stało – dlaczego ten malec nie usnął znużony – dlaczego się tak dziwnie złożyło? – On pewnie tak patrzał wiele razy, ale i dziś chciał widzieć, co będzie.
Rozróżniam teraz drobną jego postać, uniesioną nad posłaniem na ziemi.
– Połóż się, Wikciu, bo ci zimno tak siedzieć – podłoga zimna, a ty jesteś boso i w spódniczce.
Spojrzała na mnie bez łez.
– Idź, Wikciu, i zapomnij o tym, co ci się śniło.
Wstała powoli i poszła.
Mańka w kołysce zaczęła kwilić, potem płakać coraz głośniej.
– Pani Grosik, dziecko płacze!
Obudziła się.
– Ccccicho, lulaj, cccicho!
Po chwili znów cisza.
– Panie Janie – słyszę głos Grosikowej – panie Janie…
Stasiek znów się unosi ostrożnie na swym posłaniu.
Leżę nieruchomo na wznak – oddech nawet wstrzymałem; a w ręce, nogi i piersi wkręcają się powoli niewidzialne śruby. Nie czuję bólu, nie czuję nawet znużenia. Wiem, że już niedługo będzie tak, jak jest – że nie mogę być dłużej bezwartościowym „nic”, które tylko myśli i bądź co bądź cierpi chyba.
„Trzeba, panie Janie – a więc można”. – Kto mi to mówił?… Aha…