Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 14

Yazı tipi:

Na skrawkach

To pewnie ta zbrodnia, co to wczoraj chłopaki wołali po ulicy…

– A to ci przecie mówię, że ta…

Czytam pożyczoną ze sklepiku gazetę:

„W poniedziałek ubiegły w Widzewie pod Łodzią popełniono ohydną zbrodnię. W domku drewnianym na końcu Widzewa mieszkała na facjacie wdowa z trzema córkami: Agnieszką (lat 19), Józefą (lat 15) i Stanisławą (lat 12) oraz robotnicą fabryczną, Julianną. W niedzielę wieczorem wdowa wyjechała do Łodzi. Najstarsza, Agnieszka, sprowadziła do mieszkania swego kochanka, Jana (lat 19), robotnika fabrycznego, i po uprzedniej biesiadzie położyła się spać do łóżka, w którym spała najmłodsza, Stanisława. Podobny postępek starszej siostry wywołał oburzenie 12-letniej Stanisławy, która obiecała, że się poskarży matce”…

– To ona niby z nim?

– A może nie? Uuch, ty twardy łbie.

– Tylko że nie chcieli tak wyraźnie napisać.

– No już dobrze: nie przeszkadzajcie. Niech pan Jan czyta dalej.

„O godzinie 3-ciej nad ranem Jan wstał i posunął zegar na godz. 5-tą, po czym obudził Józefę i Juliannę, aby szły już do fabryki. Gdy wyszły, Agnieszka wstała i odszukawszy tłuczek żelazny, uderzyła nim 12-letnią Stanisławę dwa razy w czoło”.

– Patrzajcie no tylko…

– No cichoże, do choroby.

„Przekonawszy się, że jej nie zabiła, dała Janowi nóż, aby ją dorznął. Ten przerznął jej gardło i zaczął ranić w twarz”.

– Na własną siostrę dała nóż. A niechże cię cholera zatłucze.

– Oj, cichoże.

„Nie pomogły błagania Stanisławy, aby jej darowano życie, ręce zbrodnicze pozbawiły ją przytomności”.

– To jej nie zabili?

– Słuchajcie do końca, a potem będziecie gadać…

„Pogrzeb ofiary…”

– Ano widzisz….

„…odbył się we czwartek wieczorem. Aresztowani Jan i obie siostry, osadzeni w więzieniu łódzkim. Podczas konwojowania Agnieszki tłum kobiet z Widzewa, ustawiwszy się na szosie, sypał gradem kamieni na zbrodniarkę, którą byłyby zakamienowały, gdyby nie obrona policji”.

– I po co to to było za przeproszeniem bronić? Żyło to to jak bydlę, toby i zdechło jak bydlę.

– A kiedy musieli bronić, bo jeszcze sądu nie było.

– I na co to sąd? – Świństwo – i tyle. Chociaż i z tej małej nic by dobrego nie wyrosło.

– No cicho już: niech pan Jan dalej czyta.

– Już skończyłem.

– Bo mnie znowu mówił jeden felczer, że zbrodniarza można od razu poznać, bo oni mają specjalną głowę i uszy od urodzenia.

– Żeby mi tam felczer sto razy mówił, to ja powiem swoje: że draństwo jest draństwem – i tyle – co tam uszy?

– Ale nie: co tu się spierać? Może i mają: kto ich tam wie.

– Idź ty: ja teraz ciebie huknę w pysk, a jak cię zabiję, to mi inne uszy urosną. – Żeby jeszcze oczy, no to inna rzecz…

A gazeta przechodzi z rąk do rąk – z zastrzeżeniem, żeby oddać sklepikarce z powrotem, bo nie zechce pożyczyć na drugi raz, jak będzie znowu co ciekawego.

*

Wilczek kupił los na żydowską loterię.

– A może i wygram?

– A wygrasz: w maju na fujarce.

*

Praczki rozmawiają w pralni przy balii…

– Dla mnie, czy chłopak, czy dziewczyna – to jedno.

– A ja jakbym znowu miała dziewuchę, tobym ją znowu oddała do „Dziada”268, a sama poszłabym w mamki do Żydów. A chłopaka będę chowała.

– To wy taka kocia matka.

– Jakbym była kocia matka, tobym ją na śmietnik rzuciła.

– A może jeszcze do klozetu?

– Do klozetu nie można wrzucić dzieciaka; toście pewnie jeszcze go nie widzieli.

– Bo ja u Żydów nie mamkowałam, to i nie widziałam.

– A co wy się nią tak opiekujecie? Nie wydam jej i tak za waszego chłopaka.

– Ja się tam nie opiekuję, tylko że to grzech.

– Jak grzech, to w brzeg, a pokuta za piec. A jeszcze większy grzech mieć dzieciaka z żonatym.

Długa cisza: piorą.

– Co? może jej źle? Albo jest we szpitalu, albo gdzie na wsi.

– A dobrze, dobrze jej… Może tam gdzie nago chodzi?

– A wyście widzieli kiedy, żeby kto nago chodził?

– Wy tak gadacie, co wam ślina przyniesie.

Cisza.

– Ja to lepiej wiem od was: u nas na wsi była taka jedna; to na nią inaczej nie wołali, tylko szpitalicha.

– Bo to wasza taka dziadowska wieś… A jak nie chciała, to się mogła u mnie nie rodzić… I przestańcie już się mnie czepiać.

Cisza. Piorą.

*

– Pan Jan zanadto się z bachorami cecka. Pan Jan tłumaczy, przełoży, uprości, a to tylko ślepia wypuczy i patrzy. – Zapłacą za godzinę, a pan Jan siedzi dwie godziny. – Ja bym tam w łeb zamalował raz i drugi, toby od razu lepiej poszło do głowy.

*
 
Ten zmierzch wieczorny, przejrzysty, różowy
Jakieś mu dumki nawiewał do głowy
O wiośnie, ciszy, przyrodzie i Bogu.
Jakieś pytania o życiu, o świecie
Zmąconą falą o duszę mu biły…
 
 
Czuł, że są wyższe i czystsze uciechy
Nad wrzask pijanej ciżby i muzyki,
Nad wyuzdaną swawolę i śmiechy,
Nad brzęk kieliszków, i klątwy, i krzyki…
 
 
Postał, podumał i poszedł – do szynku. 269
 

– A taki poszedł w końcu do szynku.

Śmieją się z niego: nie chciał, nie chciał – a taki poszedł do szynku.

– Cóż, panie Grosik, ładne?

– Niczego sobie: dobry kawałek.

*

I znów, i znów pogrzeb.

Dziecko umarło garbarzowi.

Przed tygodniem biegał jeszcze pięcioletni Józik i brał w skórę od ojca.

Felczer powiedział, że wrzód na kiszce, i był ze sześć razy. Doktór spojrzał tylko na dzieciaka, powiedział, że dobrze by było do szpitala albo jak.

Chrzestny kupił trumienkę.

Ubrali Józika w białą sukienkę, w rączkę włożyli obrazek – nakryli stół obrusem – dopożyczyli od sąsiadów kwiatów i lichtarzy – ustroili doniczkami i światłem.

Drzwi otwarte. Ludzi chmara: a najwięcej to kobiet i dzieciaków z całego domu. Młodsze patrzą ze zdziwieniem, inne boczą się z lękiem, starsze przeżegnają się albo przyklękną.

Nic to: garbarzowa, tylko patrzeć, znów się rozsypie i znów będzie troje, jak było.

Dziw, że im wszystkie nie pomrą, bo skąpi są i przykrzą sobie dzieci, a takim Pan Jezus nie błogosławi. – Skąpi tacy, że aż wstyd: jak poproszą gości, to do wódki trzy razy tyle wody doleją, wygotują pieprzu i gwoździków i doprawią, żeby piekła. – Jak masz prosić, to proś, a nie chcesz prosić, to nie proś, ale gościa cyganić – to fe!

I dziś zaprosić niby to mieli, ale się wykręcili. Bo awantura była, że majster zranił chłopaka nożem w rękę za to, że wziął chleb bez sprosu270.

Mówili ludzie późnym wieczorem.

– Nie chcieli prosić, to nie; ale po co było dużo gadać?

A o majstrze mówiła Wilczkowa.

– Podlec on jest: chleba dzieciakowi żałować. Bo mnie to tak matka uczyła: daj każdemu chleb i wodę. Jak ma być zdrów, to i na chlebie będzie zdrów. Ale chleba nikomu nie żałuj.

Józik spędza pierwszą noc śnieżną, ciemną na cmentarzu, w trumience. Takie miał czyste, niebieskie, jasne oczy.

A na Brudnie tyle mogiłek…

*

Notuję coraz mniej: na karteczce, na świsteczku, na pudełku od papierosów.

Papieru szkoda, atramentu szkoda. Ci, którzy robią papier i atrament, może by się wzięli do pieczenia chleba.

A Jasiek napisał: chlep.

– Bój się Boga, chłopcze – powiadam – toś ty myślał, że zjadasz chleb przez p?

Spojrzał na mnie zdziwiony: tyle lat jadł coś innego, niż sądził. – A spracowana ręka drży mu przy pisaniu. – kiedy na niego wypadła kolej myć podłogę w warsztacie, dał koledze dziesiątkę, żeby on umył, żeby lekcji nie stracić. – A dziesiątka – to pół kolacji: pieczeni z kapustą.

*

Pan Michał mówi:

– Jak byłem w terminie, com dopiero buty czyścił – nic więcej – tom miał w tym swoją dumę, żeby się tak świeciły, jak niczyje inne. – A jak idę przez ulicę, to na nic innego nie patrzę, tylko jak kto ma buty wyczyszczone i że ja bym lepiej wyczyścił. – Od takiego szczeniaka było we mnie, żeby dobrze odrobić swoją robotę. Niech sobie mówią co chcieć – ja swojego rzemiosła na nic nie pomieniam. – A jak postawię271 parę kamaszków bez feleru, to we mnie aż dusza skacze. – A inny co? – Skopyci272 byle jak: prosto, krzywo, byle żywo. – Trzeba kochać swój fach – i basta – koniec.

*

Pan dyrektor ojca wysłał na montaż, a jego córkę wziął do siebie. Czy ani na chwilę nie poczuł wstydu? – A o jednym z ogólnie szanowanych, o których piszą kurierki, mówi kobieta:

– To drań z drani, panie Janie.

Służyła u niego: zna go.

Tu mówią o was, tu znają was, panowie.

*

Chłopcy mają zdawać do szkoły niedzielno-handlowej. Podła szkoła.

Co wieczór stawiają karty, czy dobrze pójdzie.

Wicher

Czoło pali. W głowie dzwoni. A za oknem wicher wyje.

Szu… Hu-hu… Szuu… Ha-hu… Huuuuu!

Dziecko się rodzi.

Cha – cha – chaaaa…

Dziecko małe, słabe, białe.

Huuuuu!

Dziecię, które płacze bez łez.

Ti – pit. Ti – pit.

Rodzi się nagie dziecię człowieka – na ból.

Hu-szszszuuu!…

Wiedźmia mać woła wiedźmy na tan. Smolne pochodnie się jarzą. – Na tan – na tan. – Hu-huuuu! – Na bal – na tan, wiedźmia mać.

Eech pokraki – ech wściekłe – a złe.

A zły ich wzrok, a zły – zły śmiech, a zła ślina – jad; a zły, zły, zły śmiech, a zły – zły – zły wzrok.

Hu – huuuuu…

Dziecko drżące, ślepe – na świat, tu na świat – dziecko – łup, dziecko – kat, dziecko – wróg, ślepe i bezradne.

Szszuuu…

Beczki z gorzałą na wozach, brzegiem torfowiska – beczki pełne, duże, ciężkie. – Byle w bagnie nie zagrzęzły.

Hhuuuuu!

Ciągną wiedźmy; na miotłach jadą, co bogatsze – błotem unurzane – nagie – kwaśnym potem śmierdzące. – Suche łydy – piszczele, ostry nos, kocie oczy złem świecą – na bal, na weselisko; kocie oczy złem świecą.

Hu – huuuuu…

Ciemna noc – wicher dmie – wicher gnie gałęzie – wicher psiakrew dęby łamie.

A dziecko kwili – drży – niemowlę tycie, maleńkie.

A wiedźmięta na drzewa się drapią, sowom oczy wypijają, ćmy wysysają – korę z drzew zgryzują białymi zębiętami – w wydęte pępki kułakami biją – z piskiem, kwikiem – skowytem…

Wicher huczy – puchacz szydzi, czarne kruki biją czarną noc skrzydłami; wilki wyją, smoła syczy – a wiedźmy się nawołują.

Niemowlę ludzkie drży.

Wicher huczy: hu – hu, huuuuu…

Cisza; liczą, kogo brak. Łydy chęcią drżą do tańca; suche łapy pazurami drą powietrze; nawet kruki milczą – zawisły czarnymi plamami na niebie – nawet chmury czarne przystanęły, tylko się zwijają, kłębią nad torfowiskiem zgniłym, opasują dokoła złowrogim pierścieniem…

Dziecko rączęta wyciągnęło w górę, palce maleńkie rozstawiło szeroko, nóżętami kopie łoże matczyne, patrzy szeroko rozwartymi, niewidzącymi oczami – pije zimne powietrze, wargami ssie chciwie – małe, bezradne, liche – grzechu pełne dziecię człowiecze. I już chce żyć.

Eche – che: chce żyyyć…

Wiedźmy sieć w jezioro zarzuciły, co ją rybak na krzakach rozwiesił – na wyspie jeziora. Mają one łów obfity. – Do beczek z gorzałą żywe żaby i pijawki ciskają – na zaprawę a zakąskę – na ten wielki bal.

A wiedźmięta – szczenięta obsiadły chojaki273 aż po wierzchołki i na widowisko czekają. – Chwieją się konary, ciężarem stłoczone.

Wicher huczy – instrumenty stroi stary grajek wiedźm plugawych.

Syczą rzadkie smolne beczki, krwawym światłem się kołyszą, plują czerwonymi ostrymi językami w górę, liżą żelazne obręcze – to w cieniu konają.

Rozwaliły wiedźmy torfu sążeń274, prasowanych cegieł brunatnych naznosiły – zbudowały ni to stos, ni ołtarz, ni kołyskę – i czekają, patrzą w dal…

Akuszerka w białym fartuchu chodzi cicho na palcach. Chora oczy przymknęła, a przed powiekami iskry z nocnej lampki cieniami się snują. A dziecina usteczkami porusza pracowicie, na pokarm czeka, a płuca chciwie piją powietrze. Tak, niemowlę chce żyć…

Huuu. Szu – buuu…

W bok odskoczyła odtrącona chmura. Załopotały czarne skrzydła ptaków nocnych. Ustawiły się wiedźmy w dwa sznury, pochyliły poczochrane łby, a z piersi zawyły radośnie.

Piorun nakreślił trzy ostre kąty na chmurach, padł skośnie na ziemię, wężem czołgał się – skoczył – i naraz wszystkie beczki smolne pożarem ogarnął. I jasność była, ale tylko na chwilę, i znów dawny półcień.

Mać wiedźmia dziecię ludzkie niesie – na kołysce torfowej je złożyła.

Ręce brunatne obnażyła po łokcie. – Inne wieńcem ją złowrogim obstąpiły – patrzą – milczą – czekają; piana w kątach ust, kołtuny na łbach, trucizna w oddechu…

Niemowlę śpi, wyczerpane płaczem niespokojnie śpi; ono przeczuwa, rozumie, wie – i drży – i przez sen nawet chce żyć.

Jego drobne wargi coś szepczą, z kimś się żegnają, czy o litość proszą. To drobna pierś westchnieniem się podniesie, to rączka mała poruszy się, jakoby odpychała, to czyni ruch przestrachu, jak gdyby ktoś zagroził maleństwu. – Poruszyło głową, jakby natrętne odgarniając myśli; to dłonią ku czołu zmierza, jakby zetrzeć zeń coś chciało, to powiekami drgnęło niby groźnie, a z lękiem; to oddech wstrzyma, to szybko oddycha, to skrzywi boleśnie usteczka, jak człowiek, który pragnie, a przebaczyć nie może, to mruknięciem cichym czy się skarży, czy nie zgadza, czy błaga…

Wiedźmia mać krzywe palce w piersi dziecka zatopiła i duszę jego wyjęła. – Wyjęła – na dłoń oślizgłą kładzie, ostrymi pazurami, jako grzebieniem rozczesuje – i grzechy, jak wszy z niej chwyta – z duszy niemowlęcia. – A każdy grzech porykiem radosnym wita – wiedźmy wtórują i wicher wtórzy.

Hu – hu – o – są. – Są – wszystkie są.

Rozpusta ojca – jest – jest tu u niemowlęcia – i noce jego niedospane – pijane noce. Radujmy się!

Hu – huuuuu…

I rozczesuje duszę krzywymi pazurami i grzechy jak wszy chwyta – radosnym porykiem wita je i żegna – i znów na urost puszcza.

Są – ooo, są! – Niewola matki – uczuć pęta – myśl w kajdanach – marzenia krwią ociekłe – targowisko – przedażne ciało – serca handel – i burze zmysłów na białym łóżku dziewiczym.

I dziadów grzechy – jak wszy. – Radujmy się!

Hu – huuu…

Syknęła szelma – sparzyła dłoń.

Zawyła wiedźma i potoczyła wokół krwią nabiegłym okiem. – I cisza była wielka i lęk – i cisza stała się wielka i lęk. Sparzyła dłoń: tam iskra była w duszy człowieczej.

Jęzorem miele w gębie; policzkami zapadłymi wyciska ślinę – jęzorem ją zbiera – i plunęła jadem w duszę, trzymaną w ręku.

Iskra w duszy niemowlęcia jękła, zbladła, przykurczyła się, zda się w kłębuszek trwożny zwinęła – nie zgasła; – zbladła – nie zgasła.

I cisza była wielka i lęk.

– O sobacze plemię człowiecze – bodaj się twoim ścierwem robactwo grzechów pasło – na wieki.

– Na wieki – zawtórował chór.

– Wraże plemię człowiecze – zgnij w pijaństwie i rozpuście – zgnij w gwałtach i rozbojach – zgnij w krzywdzie i nienawiści – zatoń w myśli własnych i zbrodni własnych powodzi.

– Na wieki – zawtórował chór.

– Ci, którzy cię chcą wieść prostymi drogami – niech oszaleją i w trzęsawiska cię wiodą. – Ci, którzy miłość głosić będą, niech sami w nią nie wierzą; niech brzuchy ich obrastają sadłem, a dusze – pleśnią; – niech myśli ich kłamią słowom, a słowa przeczą czynom – i miłość niech ośmieszoną będzie. – Niech nikt nikomu nie wierzy – a jeśli uwierzy, niech zrozumie źle – i niech nienawidzą.

– Oderintin saecula saeculorum oderint.275

– A ci, którzy głoszą prawdę, niech wiary nie mają – kłamstwa siewcy; a posiew zgody i miłości czystej – niech nienawiści mienią siewem. – A iskra, którą mnie sparzyłeś, pomiocie ludzki – niech przekleństwem ci będzie – niech mózg i serce ci parzy, aż bielmem zajdą. – I tylko pierwszy grzech niech ciebie niepokoi, a dalsze paciorkami różańca narastają – i stworzą koło, z którego nie masz wyjścia – i pragnij żyć! – Przeklinam cię błogosławieństwem zła, błogosławię przekleństwem dobra.

– Oderint – in saecula saeculorum oderint. – Niech nienawidzą – na wieki.

– I wsze grzechy przodków twoich, środowiska i narodu twego, i ludzkości całej – które wątłym pyłem ruchliwym dzisiaj – niech dębami wzrosną w wyziewach życia. – Noś piętno twego urodzenia w hańby wieku. – Oderint!

– Oderint – odpowiedział szmer…

Zapłonęły wszystkie beczki smolne: i te – na wybrzeżu – i te na jeziorze – i na wyspach – i w dali na trzęsawisku. I zadął wicher we wszystkie instrumenty naraz – i gra – i gra – i gra – i gra. – I chmury, i wiedźmy, i ptaki nocne – puściły się w tan.

A niemowlę patrzy niewidzącymi oczyma i… drży…

Wilczek mówi:

– Ktosik się dziś w nocy powiesił na tę wichurę.

Bierze blaszankę z kawą i skibę chleba i idzie do pracy.

Ciemno… Lampka przyćmiona miga.

…Bo pokąsam

Poszedłem do najgorszych – na Starówkę.

Chciałem powiedzieć najgorszym, czego im nikt nie powiedział.

Noc. Mgła i śnieg topnieje.

Stare Miasto liczy moje kroki.

Na podwórzu gwar głosów pijackich.

Na stołach szklanki. Chmura dymu w izbie. – Grają w kości.

– Janek, pieska twoja zielona… Moja wygrana.

– A jo!

– A myśmy się zakładali, czy wrócisz… Skomlałeś nad pijaczyną… „Biedny Juraś”– a ty w bek. – Uuu, psiacie…

– A co z nim?

– Powiadam ci, Jasiek: stękaj; pewnie kitę odwalił. Szkoda go, bo pijaków nie stanie: nowi się nie rodzą… Fater, jeszcze szklankę! Na – chlej. – Bogato u nas: obraliśmy gorala… A oni, frajery, mówili, że się z oćcem upieścisz i wrócisz.

– Nie wrócę.

– A moja wygrana! – Morda – stawiaj teraz.

Mówię:

– Przypomniało mi się coś bardzo smutnego.

Umilkli. Patrzą na mnie w złym przeczuciu.

– Gadaj.

– A wiecie, co to jest prosektorium?

– My by czego nie wiedzieli… Tam gdzie nieboszczyków krają.

– Tak: tam gdzie umarłych krają.

– Bo co?

Mówię:

– Raz na stole w prosektorium leżał trup.

– Trup.

– Trup nagi, chłodny i obojętny.

– Tfu; psiamm…

Wlepili oczy, na usta moje patrzą.

– Trup młodego mężczyzny.

– Młodego.

– I ktoś mu żartem włożył w usta ogarek cygara.

– Eeech.

– I leżał na stole biały, zimny, twardy i obojętny trup nagi młodego mężczyzny z ogarkiem cygara w sinych wargach.

– I co?

– Patrzyłem na niego długo, długo, długo.

– Długo.

– Na piersi nieruchomej, stężałej – na bohaterskiej piersi leżał niedbale krzyż. Trup był z więzienia przysłany.

– Z więzienia. Nnno…

Pełznie śmierć, zagląda im w oczy. Witają ją beznadziejnym przerażeniem.

– I co?

– I spełniłem prośbę trupa: pocałowałem go w czoło.

– A prosił?

– Ooo, prosił. Ja wtedy długo, długo, długo na niego patrzałem.

Chcę zawołać, ale nie mogę; wyrazy dławią, bo są twarde i mają ostre brzegi. – Oni milczą. – Milcząc piją i palą… palą.

Śmierć zasiadła im między powiekami.

– Oni wtedy byli źli na ciebie. Ale ty, Janek, dobry chłop. Bo była bryndza276… Niech cię cholera zdusi. Na, chlej.

Piję. – Milczą.

– Pójdziemy do Komety?… Chodźcie: przepijem do niego.

W szynkownianym powietrzu wytworzyły się drgnienia, których się ulękli i pragną uciec.

– Te, Fater. Dla każdego po czterdziestce w kieszeń – i płacić.

Każdy bierze flaszkę w kieszeń. Jest nas siedmiu. Pusto na ulicy. Mury dziwnych domów liczą nasze kroki…

Ciemne, wąskie, skrzypiące, straszne gdzieś w dół schody; niski, czarny, długi korytarz – drzwi.

Zapalają cienki stoczek. – Na łóżku kobieta i chory.

– Eej, Kometa.

– To wy?

– Ano: żyjesz jeszcze?

– Aaa. Chyba do szpitala: niech dorzną.

– My tu wypić z tobą. Masz zdychać, to na ostatni raz.

– Ciasno: chyba do Pajęczyny.

– A zwleczesz się?

– Co nie ma się zwlec – pomożemy.

– To chodźcie…

Izba za podwórzem – kwadratem, czarnymi schodami na dół i w górę – jak we śnie.

Cztery łóżka. Jedni śpią, drudzy głowy unoszą.

– Jest Pajęczyna?

– A ja.

– Patrzaj, kto z nami?

– Kometa? – A ja się już na serek277 szykowałem.

– Gospodarze – kto pije, mordy spod pierzyny.

Głowy senne podnoszą się. – Butelka pierwsza przechodzi od łóżka do łóżka. Potem druga.

– Wiesz: Gabryś ujął… Ruda już się tuknęła i lepiej… A Leszcz także cwany.

– Bo noo?

– Bednarz czekał, aż mu wyszykują. – Koza odeszła od Kaliny: poczeka, jak ja mu nastręczę. – A Brodaty lujów ściąga, ale się narwie278.

– To ręka?

– Ano: ręka.

– Pamiętaj.

– No… no…

Silne to – gnie, zmusza i nie pozwala przeczyć. Lata nawarstwiały moc czarną, bezwzględną i mściwą. – Tu bezkarnie zaglądać nie można.

Butelka od ust do ust. Pustą w kąt ciska i w nową uderza dłonią, żeby korek wyskoczył.

– Macie i wy, chrabąszcze.

– Nie dawać im.

– Niech piją: nic!

Krzyk rozpycha gardło, rani tchawicę – wydziera się w tę noc.

– Jasiek, chodź do mnie.

Kometa zachłysnął się, rękami przycisnął piersi, zerwał się rozpaczliwym ruchem – wstał, przechylił naprzód, oparł o poręcz kołyski i rzygnął kaszlem suchotniczym – śmierdzącą ropą, zmieszaną z alkoholem.

– Nie mogę już pić.

– To zdychaj… Chodź, Janek.

– Gdzie?

– Chodź ze mną.

– A Kometa?

– Niech zdycha. Kiedy pić nie może, to niech zdycha… Ty myślisz, Janek… Co będziesz tu z tą hołotą robił?… Ty nie znasz Pajęczyny i Komety: sitwa im się rozlazła… Cholery, psiekrwie… Oni wiedzą… Chodź na zakąskę… Ty także, psiacie… Ooo!

Bełtało się w nim coś, rozpierało – szykowało.

– Chodź na kwaśną zakąskę… My już razem, co?… Jedna trochę utyka… Ja na dorobku… Ty edukowany, będziesz listy galante279 pisał… Ja głowę mam, tylko to draństwo krew pije… Nic nie wyjdzie… A po wódce dobre kwaśne jabłka… Oni tylko dla siebie wszystko… Wy tak, to i ja tak… Ja jeszcze wyrachuję…

Zagłuszał się – zmagał.

Zaułek, czarna sień – kwadrat stęchlego podwórza. – Uderzył w drzwi. – Haczyk z wewnątrz odskoczył…

– Eee…

Odkręcił knot lampki, płomień z sadzami buchnął w górę.

Zatoczył szerokim ruchem półkole. Wybełkotał:

– To bogactwo moje.

Nora straszna, gdzie musi żyć zbrodnia.

Tknął palcem w powietrze:

– No, ta moja, a ta twoja, albo ta moja, a ta twoja… Utyka, ale to nic: zatańcować można.

Patrzę w jego oczy zamglone, szklane, nieprzytomne, zbielałe.

Nieludzką siłą opanowałem krzyk bladego przerażenia… Utkwił klinem stężałym: ani przełknąć, ani wykrztusić.

– Janek… Janek… Janek, ty świnio… Co?… Ja ci mówiłem… Ja ci mówiłem, że kwaśna zakąska… Ja ci psiakrrr… mówiłem.

Siedzą obie na nędznym łóżku, nieme i nieruchome… Czarny śnieg sadzy płatami fruwa w powietrzu.

Trzymam go za rękę… Wpijam się pazurami… Tracę moc pogromcy… Zmagamy się wzrokiem.

Tupnął nogą.

– Tyyyyy…

Twarz mu dygotała.

– Ty myślisz, że ja drań… Ty… Ja ciebie…

Sięgnął chorym ruchem ku cholewie.

– Ja ci bebechy…

Szarpnął rękę, uderzył w lampkę – spadła i zgasła.

– Jezus – usłyszałem szept – zabije.

Zaszamotało się jakieś ciało i runęło. Upadłem. – Skurczona ręka biła moją rękę o podłogę.

Usłyszałem bose kroki.

W piekle tak jest.

– Gdzie zapałki? – pytał głos dziecinny.

– Zaraz.

Ciało biło się, podrzucane, po podłodze.

– Niech pan wstanie.

Zaświeciły stoczek.

– Niech się pan nie boi: on ma ciężką chorobę… Żeby nie to, to mógł pana dźgnąć… On od wczoraj już breweriował.

Chory prężył się i rozkurczał – pluł pianą gęstą. – Szedł od niego zgniły smród.

– Trzeba go rozebrać… Niech pan pomoże… Bo to nasz stryj.

Koszula jej się rozwarła: zobaczyłem pierś dziecka, pełną sińców. Starsza mogła mieć lat trzynaście; utykała: gruźlicze zapalenie stawu biodrowego.

Gdybym ujrzał w lustrze własną twarz, tobym się przeraził… One nie jego, ale mnie się bały.

– Idź pan sobie – iiidź.

Jeszcze się odwróciłem… Bił głową o podłogę. One w kucki przy nim.

– Fela, trzymaj głowę.

Wyszedłem.

Na ulicy stanąłem pod murem…

Stróż nocny się zbliża. Stoi przede mną.

– Idź do domu – mówi.

A ja mu cicho odpowiadam:

– Odejdź, bo ciebie pokąsam. Odejdź, bo ciebie pokąsam.

– Bo cię zaaresztuję.

– …Bo pokąsam… bo posąkam… bo pokamsą… bo sąpokam… bo pokąsąsam… bo po…są…ką…są…sam…

268.Dziad – dom wychowawczy przy Szpitalu Dzieciątka Jezus. [przypis autorski]
269.Postał, podumał i poszedł – do szynku – wiersz Marii Konopnickiej (1842–1910) Sobotni wieczór z cyklu Obrazki. [przypis edytorski]
270. bez sprosu (ros. biez sprosa) – bez pozwolenia. [przypis edytorski]
271.postawić (z ros. postawit) – dostarczyć. [przypis edytorski]
272.skopycić – włoży na kopyto, drewniany przyrząd, na którym szewc robi buty. [przypis edytorski]
273.chojak – sosna, świerk. [przypis edytorski]
274.sążeń – dawna miara długości, ok. 190 cm. [przypis edytorski]
275.Oderint – in saecula saeculorum oderint (łac.) – Niech nienawidzą, na wieki wieków niech nienawidzą. [przypis edytorski]
276.bryndza (gw. warsz.) – bieda. [przypis edytorski]
277.serek – stypa. [przypis edytorski]
278.się narwie (gw. warsz.) – natnie się, doczeka. [przypis edytorski]
279.galante (gw. warsz.) – idealnie, dobrze. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
240 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: