Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 12

Yazı tipi:

Gramatyka uczy szanować mowę ludzką i podziwiać rozum ludzki…

Jeszcze tylko wam dodam, że są ludzie, którzy mówią i piszą gramatycznie i ładnie nawet, ale nieuczciwie i głupio, a są tacy, którzy nie znają gramatyki i do szkół nie chodzili, bo szkoły pieniądze kosztują, a oni byli biedni i pieniędzy nie mieli, a warci są stokroć więcej od tych, którzy się w szkołach uczyli…

A teraz bywajcie zdrowi – do jutra.

*

Dwie śpiewki popularne; śpiewają je dorośli, młodzież i dzieci:

 
Ulica Kościelna, numer domu trzeci,
Konduktor Wiśniewski zabił żonę, dzieci.
Toż od pojęcia nie żyli oboje (bis).
A w niedzielę rano o trzeciej godzinie,
Ach, droga Jadziu, odprowadź że ty mnie…
Ach, drogi Antosiu, nie pójdę ja z tobą,
Bo ty masz kochanki, co chodzą za tobą.
Ach, droga Jadziu, jam im nie ślubował,
Tylko wziął za rączkę, ścisnął, pocałował.
Wziąłeś mnie, Antosiu, od ojca, od matki,
Przyprowadziłeś mnie do tej biednej chatki,
A w tej biednej chatce bił mnie i hatował (bis).
Wtem wpada szatan i drzwi otwiera.
Konduktor Wiśniewski z rewolwera strzela.
Idzie rewirowy z dwoma łapaczami:
Szykuj się do drogi, bo ty pójdziesz z nami.
Wyszedł Wiśniewski, ukląkł na kolana:
Och, Matko święta, ratujże mnie sama.
Ach, drodzy panowie, ja nie winowajca,
Tylko swojej Jadzi ja jej jestem zdrajca.
A pani Wiśniewska jeszcze nie skonała,
Półtora tygodnia w szpitalu leżała.
 

A to druga śpiewka.

 
Oj wy chłopaki nie jednej matki,
Postroili się jak róży kwiatki;
Jak maszerują, ludzie dziwują,
Jeszcze kontentni, że nie wstępują.
A jak gdzie wstąpi, to tydzień bawi,
Niejedną pannę panią zostawi,
Panią zostawi i sam pojedzie,
A ona za nim wyglądać będzie (bis).
A on pojedzie innym gościńcem,
A ona za nim z małym dziecięciem,
Ona do księdza i do sędziego;
Nie znajdziesz sprawy żadnej na niego…
Rozgniewała się żona na męża,
Wzięła koguta, poszła do księdza.
Oj, dobrodzieju, doradź mi tego,
Co ja mam zrobić na męża złego.
Zagotuj wody, wyparz mu oczy,
Zabierz pieniądze, przyjdź do mnie w nocy.
Zabierz pieniądze, zabierz i skrzynie,
Będziesz ty u mnie za gospodynie (bis).
 

Dyplom

26 grudzień

Poszli z wizytą na Wolę. Zmierzch. Jestem znów sam z sobą.

Rozglądam się po izbie. Przyglądam się ciekawie prostym sprzętom, naczyniom rozstawionym na półce; przekładam pozostawione w nieładzie rzeczy: oto dorożkarska z numerem ciężka czapa Grosika; robotnicza bluza Wilczka; czerwona flanelowa pocerowana spódniczka Wikty; pielucha Mani; podarte bez guzików codzienne buciki Janka; bluzka perkalowa, wypocona pod pachami, Wikty.

Dziwnie plastyczny sen.

Siadam ną niskim stołku i kołyszę pustą kolebkę, wsłuchuję się w jej stuk jednostajny.

Próbuję czytać – nie rozumiem. Pędraki stukają do drzwi: przyszli na bajki – nie otwieram. „Nie ma pana Jana” – mówi jedno. – „Kiedy Wilczki sami szli” – mówi drugie. – „No nie ma”. I odchodzą.

Opieram się o okno i patrzę: chłopcy zbili z desek sanki, wtaczają je na dach lodowni i zjeżdżają. Kręci się koło nich dziewczyna; odepchnęli raz i drugi – odeszła.

Z sieni wychodzą rodziny świątecznie ubrane – w goście. Mężczyźni, pochyleni, z papierosami w ustach, kobiety; z dziećmi na rękach; starsze idą przed nimi.

Rzucam się na łóżko, patrzę długo i nie myślę.

Po co ja tu? Po co ja i tu, i gdziekolwiek indziej?…

Tak skrzywdzić, tak strasznie skrzywdzić człowieka, jak mnie skrzywdzono, tak mu odebrać wszystko, tak mu wszystko, wszystko zabrać, jak mnie zabrano?

Nie powinno tak być.

Oto nie posiadam ani jednej prawdy, którą bym chciał głosić, ani jednej wiary, dla której warto żyć. – Wszystko, co było lub być mogło, zjadł sceptycyzm. – Widzę haniebną, wrogą względność wszystkich bez wyjątku dogmatów i teorii, pozostał mi jeden tylko chwiejny i hańbiący ból życia…

Biali, czerwoni i w kratkę… Mają przewodników, jak barany pastuchów – hasła, jak gwizdki fabryczne. – A pastuchami stad są ludzie, którzy wiele czytali i zdobyli dyplomy. – A czy można wierzyć ludziom, którzy wiele czytali i mają dyplomy?

Oto zaszyłem się w gęstwinę życia, aby zapomnieć o sobie. Upijam się po szynkach, jak inni po gabinetach, patrzę na circenses245 życia, bo mi prawdziwy teatr już dojadł. Błazeństwo, może trochę jaskrawsze – ale nic więcej.

I nic dziwnego…

Coście mi dali, pytam. Kazaliście mi kochać coś prawdziwie, z czego byście sami nie drwili? Jakże miałem wierzyć w sprawiedliwego Boga, kiedy wasz salon był krzyczącą niesprawiedliwością? – Stare zabawki, zniszczone, nudne – dla biednych dzieci? – Marzenia jałowe, ssane z moralnych aż do smrodu powiastek i powieści dla młodzieży i starych dzieciuchów? – Dławiące, bezsenne noce w czasie egzaminów? Dławiąca nauka z dnia na dzień, z roku na rok – zapominana, odświeżana i znów zapominana – na zawsze. – Setki kompromisów, by „wyjść na ludzi”. To brudzi – błoci, tępi na całe życie.

Czy w gruncie rzeczy istnieje jakiś altruizm, czy tylko modna literatura altruizmu? Czy mnie obchodzą przyszłe pokolenia, czy tylko z zajęciem słucham deklamacji, jak na mistycznym koncercie, o tych, którzy się narodzą?

A jednak może być inaczej, fabrykancie glicerynowych mydeł – i nie potrzebowałbym, bezradny i zdziecinniały – opowiadać malcom bajek o „kocie w butach”…

– Panie Janie – woła przez drzwi Nowak.

– Co? – pytam mimo woli.

– Aa, to pan jest? Może byśmy tak zagrali w warcaby?

– Na piwo? – pytam.

– A niech będzie i na piwo.

Otwieram drzwi: oczy mu się śmieją z radości. Pewny, że wygra.

Wdowa z Woli wyjechała z małą gdzieś pod Łomżę. Wikta zapytała mnie, czy ja naprawdę kochałem się w tej wdowie – i patrzała mi przenikliwie w oczy.

*

Taka sobie jedna z wielu smutna historia i taki sobie jeden z wielu pan z dyplomem…

Ojciec w fabryce, a kobieta w domu. Starsza córka garbata, chora wiecznie, kaszląca; jeden chłopiec w terminie u tapicera, drugi w okładzie materiałów piśmiennych i jeszcze dwoje drobiazgu. – Ojciec zarabiał 18 rubli na miesiąc, Bronek – 7 rubli – i żyli.

Ale przyszło nieszczęście: ojciec stracił miejsce, a Bronek zachorował i pół roku przeleżał w szpitalu.

Dziwna choroba Bronka: doktorzy mówią, że wada w sercu – i pytają, czy Bronek nie miał łamania w kościach, i czy mu w stawach nie puchło. – Ano, miał łamanie i kolano mu puchło. Czy nie mieszkali w wilgotnym mieszkaniu? – Ano, mieszkali. Mieszkali w łazienkach Kurtza na Mariensztacie; dawniej były łazienki, a teraz są wilgotne mieszkania. – I co to wszystko może mieć z sercem wspólnego?

Dlaczego Bronek kaszle i boli go z prawej strony brzucha? Jeżeli kaszle, to musi jest coś w piersiach, a nie w sercu – chyba suchoty. Albo może to jeszcze i nie suchoty, i można chłopaka odratować, tylko nie dbają i źle go leczą panowie doktorzy?

A matka właśnie jego – Bronka – najbardziej kochała. Od samego urodzenia nic od tego chłopaka złego nie zaznała. – I Bronek zawsze mówił, że jak będzie subiektem, tylko sam już na wszystko zarobi.

Inny chłopak to pójdzie gdzie, ma kolegów, zabawi się, pobryka – a Bronek nie miał nikogo: jak wrócił ze sklepu, tak zaraz za książkę. – A w niedzielę przed obiadem do szkoły, a potem już aż do nocy. – Te panie z czytelni to już go znały. – Czasem się tylko z ojcem trochę przeszedł nad Wisłę, a na wizyty wcale nie chciał chodzić. – Chodź, Bronek. – Ja w domu – mówi – zostanę, to domu od złodzieja popilnuję. – Bo to u nas zdradnie tak mieszkanie samo zostawić.

I z czego przyszło jemu to nieszczęście?

Odebrali go ze szpitala. Matka sprzedała chustkę i pojechała z Bronkiem do owczarza do Miłosny. Owczarz kazał mu pić piwo ze szmalcem i dał smarowanie. – Powiedział, że to nie suchoty, tylko krew zastygła w żyle.

Potem znów powiedzieli, że u Dzieciątka Jezus jest jeden sławny doktór. Ale ten tylko raz go posłuchał, powiedział coś po łacinie, i już go inni leczyli – sami młodzi, co jeszcze praktykują tylko na chorych.

Raz było już zupełnie dobrze, jak doktór z hrabiowskiego przytułku dał mocne lekarstwo.

Chłopak dychał lżej, mało kaszlał, nogi mu całkiem zelżały i apetyt wrócił. – Wstawała matka w nocy co godzina i patrzała na Bronka; a kiedy widziała, że chłopcu ciężar zelżał w piersi, że dycha lekko i że mu już tak nie gra – to się łzami zalewała i błogosławiła doktora.

I czy się zaziębił, jak szedł na dwór za potrzebą – dosyć, że od tych pór ciągle gorzej i gorzej.

Teraz znowu ojciec został bez miejsca, dobrze że choć ona talerze zmywa w garkuchni…

Prosiła mnie przez Kossowskiego, bym razem poszedł do doktora; może się coś więcej rozpytam czy jak, może jak doktór zobaczy, to więcej uwagę zwróci.

Poszliśmy: Bronek, matka, ja – i ojciec, żeby chłopaka podprowadzić pod górę.

Tak zwany ambulans bezpłatny.

– No! Kto tu z was chory?

Pan doktór się śpieszy.

– Ten chłopak, proszę pana doktora – mówię pokornie.

– No, a wy wszyscy coo?

– My tylko z nim przyszli, proszę pana doktora – mówię jeszcze pokorniej, a z duszy wysuwają mi się pazury.

– Szkoda, was tak mało; trzeba było jeszcze z dziesięć osób sprowadzić – żeby od razu cały pokój zasmrodzić.

Dusza mi się sprężyła jak do skoku.

– Rozbieraj się… Co mu jest, prędzej gadać!

– Hola, panie doktorze – zawołałem, posuwając się naprzód – hola, panie z dyplomem!

– Co? – urwał krótko.

Twarz jego przybrała obrzydliwie tępy wyraz.

– Nic – odparłem spokojnie.

Mówiłem cicho, prawie szeptem, ale bardzo wyraźnie.

– Co mu jest? – pan pyta. – Vitium cordis, insufficientia mitralis246, proszę pana. – W anamnezie247 reumatyzm. – Terapia: digitalis248 jeden na 150 – co trzy godziny łyżka; sparteni249 dwa deci na dziesięć – kroplami. – Prawda, panie z dyplomem? – Z „res sacra – aegrotus250 – egzaminów ani skrótów nie ma – prawda, panie doktorze?

– O co panu idzie? – zapytał wreszcie głupkowato, ze źle zrobionym niby-ironicznym uśmiechem.

– O co mi idzie? Ho, ho. – Tego w dwóch słowach nie powiem.

I mówiłem cicho, prawie szeptem – i bardzo szybko:

– Zna pan szpital, prawda? I wie pan, że w czwartki i w niedziele rodzina odwiedza chorych? – Ale nie wie pan, że na tę niedzielę umawia się wuj chorego z ulicy Burakowskiej, kupuje po drodze papierosy na prezent. – A żona kupuje funt cielęciny – i cielęcina akurat świetnie się udaje – taka krucha jak nigdy. – Biorą Zosię, bo ojciec ją najbardziej kocha, a wszystkich bachorów brać nie można, bo służba krzyczy, że sale zapaskudzą, a szwajcar nie wpuści bez łapówki. – I choremu przynoszą nowiny z miasta: Michałową wyrzucają z mieszkania, Antoniego mają już wypuścić za tydzień, Franka się zaręczyła, Stach siedzi bez miejsca. – A chory opowiada o doktorach; jeden doktór jest bardzo ludzki: wypyta, wysłucha, uspokoi; a drugi to jak zwierz: nic nie da sobie powiedzieć, zaraz się zapieni. – Jeden doktór poklepał go i powiedział: „no, no, to z pana zuch”, a drugi pokiwał głową, a trzeci się uśmiechnął. – A w nocy umarł ten stary, co to cały tydzień jęczał i spać nie dawał.

– I cóż z tego – wzruszył ramionami.

– To z tego, że ja żądam, by lekarz, który decyduje się w naszych warunkach praktykować, był bardzo pokorny, kiedy widzi bezpłatnego pacjenta, bo ten bezpłatny chory w osiemdziesięciu wypadkach na sto jest ofiarą kamienicznika, fabrykanta, kapitalisty. Pan powinien się cieszyć, że masz czterech słuchaczów: wytłumacz, jaki istnieje związek między wilgotną izbą a wadą serca, między wadą serca a kaszlem – zrób, żeby ci uwierzyli, żeby nie obstawiali chłopca bańkami i nie poili piwem ze szmalcem. I powiedz, że nadejdzie wreszcie czas, kiedy kamienicznik za wilgotną suterynę lub fabrykant za duszny warsztat sądzeni będą jak nożowcy godzący na życie cudze – sprawiedliwie, jak na to zasługują. – Zrób, abyś ty, pan z dyplomem, miał u nich większy posłuch niż owczarz z Miłosny lub chłopiec od golarza. – A wreszcie…

Machnąłem ręką.

– Bardzo pięknie – odparł pan z dyplomem, jak mi się zdało zjadliwie. – Mógłbym panu jeszcze piękniej odpowiedzieć, ale nie mam czasu na gawędy.

Przyłożył stetoskop, posłuchał.

– Dlaczego zabrano go ze szpitala?

– Bo nie chcemy, żeby go krajali po śmierci – odpowiedziała matka Bronka.

– Niech leży w łóżku.

Podał receptę. Pragnął jak najszybciej nas się pozbyć. Wreszcie ciekawość przemogła. Wykonał niezdecydowany ruch imitujący chęć podania mi ręki i spytał:

– Czym się pan zajmuje?

– Ja?… Gówna wożę, panie doktorze – i cofnąłem w tył ręce.

Wyszliśmy.

– Co też pan Jan zrobił najlepszego? – biadała kobieta.

– Owszem, dobrze mu pan Jan powiedział – zauważył ojciec.

– Ale ja nie dam Bronkowi tego lekarstwa, bo może on przez złość coś złego napisał.

Bronek się blado uśmiechał.

Taką poczułem chęć ciśnięcia kamieniem w kota, a potem pochwycenia go za zadnie łapy i bicia łbem o cegły, o cegły, o cegły.

Nie-„milusińscy”

„Milusińscy” – to niemrawe, zdezelowane potworki z salonów; tu ich nie ma.

1 styczeń

Władek jest tak zwanym uczniem księgarskim – z pensją sześciu rubli na miesiąc.

Skończył jedną klasę szkoły miejskiej.

Najtrudniejsza była dla niego arytmetyka.

Jeśli w pamięci dzielił czterdzieści przez dwa, wypadało mu dobrze: dwadzieścia; a jak dzielił na papierze: – dwa. I rób tu, co chcesz.

To samo było z mnożeniem: bo myślał, że zero pomnożone na przykład przez sześć – będzie sześć.

– Nie mogłeś się zapytać którego z kolegów?

– A bo oni powiedzą? Jak który wiedział, to chciał, żeby mu fundować. I jeszcze naumyślnie tak zakręcił, żeby nie zrozumieć…

Idzie dziś „panu” winszować nowego roku.

Wstał o szóstej rano; pół godziny czyścił buty, umył się do pasa, uczesał przed lustrem i włożył kalosze.

Wrócił zadowolony: pan posadził ich na krześle, dał po kieliszku wina. Jedli daktyle; ale nie takie, jak w sklepiku, tylko – jak u kupca: każdy osobno.

Dużo opowiadał o panu, o jego mieszkaniu; każdy sprzęt, każdy wyraz, gest – bardzo pamiętał…

Wikta z dziewczętami była winszować pani w magazynie.

Pani pewnie już zaręczona z tym facetem, który do niej ciągle przychodzi; bo i on był – oboje weseli; żartowali, śmieli się, częstowali panny.

Władek urządza teatr amatorski.

Grali już raz Bandę zbójecką. Były afisze, bilety po sześć groszy – i córka rewirowego bezpłatnie. Cała kuchnia pełna była publiczności. Trudności miał co niemiara, bo z takimi szczeniakami trudno co zrobić. Ale to nic; teraz wystawi Ogniem i mieczem.

Kapitał zakładowy trupy Władka wynosi czterdzieści dwa grosze. Kupił już dwa pudełka bengalskich zapałek dla oświetlenia bitwy w czwartym akcie.

Wujek Władka pracuje w fabryce żelaznej i obiecał przynieść blachę na hełmy i szable; ojciec ma poprosić pana o złoty papier na czapki i ordery. Matka szwaczka musi dostarczyć atłasu albo pluszu na płaszcz króla. Potrzebna jest jeszcze tapeta z drzewami; szukał po wszystkich sklepach, ale nie ma. Jest podobno na Miodowej wielki skład i tam pewnie będzie tapeta z drzewami.

– Na stole Jana Kazimierza ma stać biust Mickiewicza, a na ścianie wisieć będzie portret Kościuszki.

Kiedy Skrzetuski w końcu pierwszego aktu skoczy do jeziora, za sceną uderzą tarką blaszaną o balię wody.

Od ósmej do ósmej w sklepie – ten dwunastoletni chłopczyna ma czas jeszcze, by przygotowywać się do egzaminu do niedzielnej szkoły handlowej, uczyć dwie dziewczyny po pół rubla na miesiąc – i przedsięwziąć wystawienie Sienkiewiczowskiej trylogii.

*

Ogniem i mieczem

Akt I

Obóz Polaków. Na prawo rzeka. Noc. Księżyc blado świeci. – Zagłoba. Skrzetuski. Wołodyjowski.

Zagłoba

Więc, panie Janie, postanowiłeś i nie odstąpisz od zamiaru?

Skrzetuski

Tak, panie Onufry, muszę przedrzeć się do króla.

Wołodyjowski

Ach, panie Janie, nie chodź pan, bo zginiesz jak Longin i znowu nowego towarzysza stracimy.

Skrzetuski

Muszę, bo z głodu pomrzemy; jadła już nie starczy.

Wołodyjowski

A więc idź, ale daj buziaka. Idź, niech cię Bóg prowadzi.

Skrzetuski

Więc idę.

Akt III

Jan Kazimierz. Radziejowski. Lubomirski.

Król

siedzi

Która godzina?

Radz.

Wpół do dwunastej, mości królu.

Słychać krzyk za drzwiami.

Dworzanin

Mości królu, jakiś nędzarz domaga się o posłuchanie.

Król

Wpuścić go. Wchodzi Skrzetuski obdarty, pokrwawiony. Skąd jesteś – umarły czy żywy?

Skrz.

Ze Zba… ra… ża. Pomocy, mości kró… lu.

Król

Podajcie mu wina. Jaka siła wojsk nieprzyjacielskich?

Skrz.

Orda i Chmielnicki.

Lubomirski

Ale czyż może być, by taka garstka dała radę?

Skrz.

Trzydzieści bitew wygranych, szesnaście wycieczek, dwie wieże bombardujące zburzyliśmy.

Król

No dosyć. Do drogi gotować się.

Radz.

Jutro jeszcze mamy czas.

Król:

Żadnych przedstawień – i jazda!…

Akt IV

Bitwa i zwycięstwo Polaków.

*

Czternastoletni Jasiek, w terminie u rymarza251, pracuje w sezonie osiemnaście godzin na dobę.

Majster Jaśka, nie cechowy, więc Jasiek nie może chodzić do niedzielnej szkoły rzemieślniczej. Martwi się, że nie będzie się mógł wyzwolić.

Wybiegł czarny, zamorusany, w fartuchu na podwórze i powiedział krótko:

– Panie, niech pan mnie uczy.

Majster mani, że się wkupi, ale jego nie wezmą, bo mają złość, że tylko samymi chłopakami orze – żeby czeladnikom nie płacić. – Znowu na złość każą mu na sztukę siodło zrobić, a on przecie rymarz, a nie siodlarz.

Siedmiu chłopców mieszka przy majstrze, a ósmy przychodni; takiemu to dobrze.

Jasiek żyje „na suchym”: rano ćwiartka chleba z herbatą w sklepiku; obiad – chleb i pół ćwierci golonki; wieczorem czasem-czasem gorąca kolacja: pieczeń z kapustą i kartoflami za szesnaście groszy. – Ale tylko wtedy, kiedy nie ma sprawunku: buty, zelówki, raty za ubranie, albo kiedy robią po fajrancie i majster dorzuca piątkę za każdą nocną godzinę.

W sklepiku nie dają Jaśkowi prawdziwej herbaty, tylko „kwiat”: kolor z buraków, a słodycz z sacharyny – w sklepiku oszukują Jaśka.

Kupił na Świętokrzyskiej ubranie za cztery ruble, raz tylko włożył w niedzielę i rozlazło się na nic. Jaśka oszukali na czterdzieści gorących kolacji, a chłopaki się z niego śmieli.

Pisaliśmy list do stryja Jaśka do Ameryki.

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochany Wuju. Jestem w terminie u rymarza, pana…, na ulicy… Pracuję od 7 rano do 8 wieczorem. Zarabiam… ”

– E, ja nic nie zarabiam – mówi.

– Tylko jak?

– W terminie to się liczy na życie.

I piszemy:

„Dostaję na życie złotówkę dziennie. Ale zima tęga, więc musiałem pożyczyć od Józefa”.

– Lepiej nie pisać, że od brata, tylko – od majstra.

„I pożyczyłem od majstra pięć rubli, bo ojciec nic przysłać nie może, bo umarł latoć Karolek i pogrzeb ojca obiedził252, i matka chorowała, więc musiał przynająć parobka…”

– I jeszcze, proszę pana, kartofle zgniły…

*

Tu dzieci – nie milusińscy.

Cenią ich pracę, poszukują.

Majstrowie chętnie chłopakami orzą i duże magazyny, i duże fabryki orzą dziećmi.

Czeladnik chce zaraz rubla, dorosły chce być syty; a chłopak otrzymuje kąt, obiad i piątkę – usłucha się i boi.

A przy tym zwinniejszy, chętniejszy…

*

Tu dzieci – nie milusińscy.

Ci niepozorni chłopcy w wykrzywionych butach, wyświeconych, postrzępionych portkach, z czapką niedbale zarzuconą na przystrzyżone włosy – zwinni, drobni, niekarni, ruchliwi, niedostrzegalni niemal – są potężną, nieuznaną, nieobliczalną siłą.

Oni najszybciej wchłaniają krążące w sokach organizmu społecznego pierwiastki; aspirują szybko każdy powiew chwili, niosą do izb dusznych. – Ta bełtanina grząska wielkiego miasta, z jej ideałami, mętami, zdenerwowaniem, szukaniem nowych form bytu, przesytem, usypianiem świadomości dnia dzisiejszego – przepływa przez nich.

Nie przepaleni spiekotą życia, nie wyssani przez wyzysk, silni nie wiedzieć skąd poczerpniętą siłą – czynni, cisi, rozpierzchnięci, liczni – biedni mali pracownicy jutra.

*

– Teraz wszędzie żądają nauki; bez nauki do sklepu nie przyjmą i do terminu niechętnie biorą – powiada ojciec, i jeśli piśmienny, bierze się rychło do nauczania syna na gazecie, książce do nabożeństwa, kupionym od sąsiada podartym elementarzu – i bije tak długo, aż chłopiec się włoży. – Jeśli zaś sam czytać nie umie, będzie się kręcił, myślał, zabiegał, aż ktoś dzieciakowi litery pokaże.

I płynie tak zwany postęp.

*

Spotykam tu dziesięcioletnich nałogowych palaczy; spotkałem dwunastoletniego pijaka-ateusza, który miał kochankę. – Kurier pisał niedawno, że jedenastoletni chłopiec w obronie katowanej matki zadał ojcu nożem kilka ran. Nazwisko jego: Zieliński, adres: Sprzeczna Nr 4 na Pradze.

*

Pięcioletni Szczepan załatwia sprawunki w sklepiku, niesie w zmarzniętych rączynach wielki bochen chleba, a pod pachą dwie wiązki drzewa. – I zbili go, gdy zgubił złotówkę, a bili mocno.

*

Sześcioletnie dzieci niosą ojcom obiad do fabryki, biegną prędko, żeby nie skrzepł zupełnie przez drogę – przez kilka ulic. I nikt się nie boi, by ich wóz nie przejechał.

*

Mała Stefka pomaga matce przy robieniu kwiatów od świtu do zmierzchu, opiekuje się młodszym rodzeństwem.

*

Dziewięcioletni Antoś w fabryce obsadek pracuje dziesięć godzin na dobę – z sześciozłotową tygodniową płacą.

*

Pan Andrzej za Jerozolimską rogatką ma troje dzieci: dziewczyny – lat trzy i pięć, i chłopiec – lat siedm. – Dzieci wspólną pracą wyżywiają konia. – Bo kiedy chłopi przystaną z wozami siana, trzyletnia z workiem siada z dala na placu, chłopiec wyrywa z fury pęki siana i oddaje starszej siostrze, która je niesie na plac do worka.

Chłopak często batem dostanie, ale zwinny.

*

W czytelni dzieci biorą książki dla siebie i rodziców.

Ojciec szewc na zydlu przy pracy, a dziecko mu czyta głośno Anielkę Prusa lub Kordeckiego253. Ojciec czytać nie umie.

*

Kiedy Wroński mieszkał na Szmulowiźnie i robił słomianki, posyłał malca na cały dzień do Warszawy z towarem. – Późno wieczorem wracał chłopiec, a biegł, co sił starczyło przez Pragę, aby go po drodze nie ograbili z pozostałych słomianek i pieniędzy.

*

Mówił pan Kossowski:

– Jakbym opowiedział panu Janowi, co dziecko zostawione sobie robi od lat dziewięciu, toby pan śmiał się i płakał razem ze mną. Ja nawet chciałem to wszystko spisać, ale nie potrafię.

Spał w piwnicy, gdzie zimą śnieg ze ścian było można zdrapywać, a buty, jak zdjął je czasem, tak zaszły lodem, że nogi raniły.

– Młodemu się zdaje, że ma sto korcy254 zdrowia, a potem brak, oj, brak. – Takiemu szkrabowi nigdy nie zimno, nigdy nie głodny i żaden ciężar mu nie za duży – w tym jego duma.

*

Chłopak Maja ma chęć do rysowania.

Nakłopotał się Maj, napocił, aż otrzymał list od malarza, i malarz obiecał uczyć darmo chłopca.

Poszedł Kazik do malarza na Krakowskie Przedmieście i wrócił bardzo szczęśliwy. Był jeszcze kilka razy i wciąż wracał bardzo szczęśliwy. Dostał nawet bilet bezpłatny na wystawę Krywulta255. Ale potem dwa razy z rzędu nie zastał malarza, ale dano mu kilka listów, żeby odniósł. To znów podłoga była świeżo umyta, więc go nie wpuścili. Spłakał się i powiedział, że więcej nie pójdzie, chociaż ojciec paskiem groził.

Oddał go ojciec do litografii256, gdzie piękne rysunki robią. Był tam Kazik dwa miesiące, ale chcieli go obrócić na techniczne rysunki, a on nie chce być innym, tylko artystycznym: wyrysował głowę Chrystusa i polskiego huzara na koniu. Znów ojciec pasem groził.

Wybrał się ojciec do pana Strzałeckiego, malarza pokojowego. Aż zdumiał się, jakie tam bogactwa, aż oczy bolały patrzeć. Ale pan Strzałecki uczniów już nie przyjmuje.

– Ja sam – mówi – nie mam czasu, a subiekt naumyślnie nie pokaże, jak w chłopcu talent zobaczy. Czekajcie, mówi, aż się szkoła otworzy.

Kazik znów się zbeczał, wyrysował całą scenę z głowy i powiedział, że mogą go zabić, a on do innego fachu nie pójdzie.

*

Wikcia trzy noce nie wraca do domu z magazynu, bo karnawał.

– Dziewczysko mi się stera257 – mówi Wilczkowa.

– Ma być zdrowa, to będzie zdrowa. Nic jej nie będzie – twierdzi Wilczek.

*

Tu mówią:

– Jak bachora nie przywalić robotą od maleńkości, to się tylko złego na ulicy nauczy.

I mają słuszność.

*

Ci mali i do teatru się wkręcą, i przy samej pannie młodej stoją na hrabskim ślubie, i wiedzą, co gra orkiestra wojskowa na ślizgawce w Ogrodzie Saskim i kiedy, i z kim wojna będzie.

*

A mnie wstyd tej pracy dzieci – wstyd – wstyd!

Przypisek późniejszy.

Wpadła mi w ręce książka p. Osmały pod nagłówkiem: Wykształcenie terminatorów rzemieślniczych w Warszawie.

Oto kilka cyfr z tabeli:

Uczęszcza do szkół Niedzielno-Rzemieślniczych terminatorów:

szewckich 544 – nie uczęszcza 3916

krawieckich 192 – „ „ 728

rzeźniczych 20 – „ „ 690

murarskich 3 – „ „ 487

cukierniczych 0 – „ „ 255

piekarskich 0 – „ „ 251

kucharskich 0 – „ „ 229

itd., itd.

245.circenses (łac.) – igrzyska, walki gladiatorów. [przypis edytorski]
246.Vitium cordis, insufficientia mitralis (łac.) – wada serca, niedomykalność zastawki mitralnej. [przypis edytorski]
247.anamneza – wywiad lekarski. [przypis edytorski]
248.digitalis (łac.) – naparstnica lekarska. [przypis edytorski]
249.sparteni, właśc. sparteini (łac.) – sparteina, substancja roślinna stosowana przy chorobach serca. [przypis edytorski]
250.res sacra aegrotus (łac.) – chory rzeczą świętą. [przypis edytorski]
251.rymarz – rzemieślnik wytwarzający uprząż i akcesoria jeździeckie. [przypis edytorski]
252.obiedził – zrujnował. [przypis edytorski]
253.Kordecki – powieść historyczna Józefa Ignacego Kraszewskiego (1812–1887). [przypis edytorski]
254.korzec – dawna miara objętości ciał sypkich. [przypis edytorski]
255.Krywult, Aleksander (1845–1903) – polski mecenas sztuki, organizował wystawy i był właścicielem galerii, w tym Salonu Sztuk Pięknych. [przypis edytorski]
256.litografia – powielanie rysunku wyrytego na płycie kamiennej. [przypis edytorski]
257.sterać – zamęczyć. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
240 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: