Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 4

Yazı tipi:

Bez steru

Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tym myślałem jak o czymś dawno gdzieś czytanym.

Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć umiarkowanym głosem zapytał:

– Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?

I nagle oczy napełniły mi się łzami.

Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:

– Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.

Niech się już raz skończy.

Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jaką bądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.

Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jak gdyby słowo po słowie, rozważając czy z trudem odczytując niewyraźne pismo.

Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.

On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.

Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.

Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.

Leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.

Biedny!

Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.

Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.

– Słuchaj, Janek: czy… to, co ty tutaj… to powieść… czy tak… naprawdę?

– Naprawdę.

Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.

On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy – jak wtedy w szybę – i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nie tyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.

Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.

– Bo widzisz… owszem… to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem… Tak… że ja już teraz wszystko wiem.

Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.

– Bo ja, proszę ojca, właściwie… Ojciec ma do mnie żal.

– Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu… Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.

– No tak, ale ojciec ma do mnie żal… Ale ja nic nie mogę poradzić… Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża… Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża… Ja chcę sam na siebie zarabiać… Ja chcę pracować.

Ocknął się.

– Ano tak… Ale matka będzie pewnie chciała… to ty nie zwracaj na to uwagi… Tak będzie najlepiej… Już ja wszystko sam…

Pochwycił mnie za rękę.

– Tylko musisz mi przysiąc, że nie będziesz znowu próbował… Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę… Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo… Co?

– Dobrze.

– Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?

– Dobrze.

Pocałowałem go w rękę.

– No to już idź… Idź prędzej… mój kochany… Gdzie masz palto?

Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.

Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania…

Stanąłem na ulicy – na rogu.

Co u licha?

Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem, dokąd iść.

A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:

– Proszę pana. Ja się nazywam Janek. Ja wyszedłem z domu i zabłądziłem. Mój tatuś ma fabrykę. Niech mnie pan odprowadzi do mamusi, tatusia, Jadzi, Zosi i do naszej papugi.

Janka w cukierni jeszcze nie było. Teraz przychodzi dopiero około dziesiątej.

Miejsce starego Wernera puste: umarł. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią odgrażał się kelnerom, że jeżeli mu nie zamówią „Kolców”68 i „Roli”69, to przeniesie się do innej cukierni.

Pan radca mile mnie wita. (Tu wszyscy są radcami).

– O, kochany partner. – Już z podróży? – Zagramy?

Rozstawiamy szachy.

– No jedź pan… Teraz ja… Ano, dobrze… O, ho, ho… Ślicznie… A to znowu co?… Niech mu będzie. – Już poszedł… Pan tak?… Co, już szach? – Ano, szach, to szach… Znowu szach?… A to z pana, proszę pana – no, no!… Dajesz pan konia? Czemu nie? – O, zaraz luźniej. – Za gorąco pan gra…

Przegrał.

– Głupia partia – mówi radca. – No, jeszcze jedna… Napije się pan? – Hej, chłopiec, dwie czarne.

Audytorium, pół siwe, pół łyse – spiera się o rozegraną partię. Wchodzi Janek, spostrzega mnie:

– Patrzcie tylko, moiściewy… Myślałem, żeś już kopyta wyciągnął… Gdzieś był?… Wiesz: robię w cukrze. Pieniędzy, powiadam ci, jak lodu… Masz czas?

– Słuchaj no: musisz mnie przyjąć u siebie.

– Jużeście sobie znowu ze starym na mordy wleźli?

– Ano trochę.

– To ślicznie: nie dajmy się, powiadam… Poczekaj no: jak to będzie po czesku?… Słuchaj: jeden bilardzik – i na przepalankę70.

„Matka w różek… Córeczka w boczek… Dublik… Chlapnął… Panieneczka do środeczka… Ma go”.

Ogarnia mnie po chwili to nasze miłe, swojskie, senne, kojące i na wskroś warszawskie – owo:

„I znów dzień przeszedł”.

I zrywa się z uczuciem ulgi kartkę ze ściennego kalendarza…

Wróbel. – Przepalanka. Dwie kiełbasy. – Wszystko jak przed rokiem. – Śmieszne, że mnie to dziwi.

– Powiadam ci – zapala się Janek – palce lizać. Mała, czarna – a jak zbudowana – a co za ciało, powiadam ci – co za ciało. – Idę z Felkiem – (poznasz go) – przez Marszałkowską… Zaraz przeniuchałem, że nietutejsza. – On mówi: „Nie zawróć sobie łba”. – Dobrze, zobaczymy. – Nie chciał wierzyć… Ale teraz już wierzy i łazi z wywieszonym ozorem, aż ja ją puszczę kantem… Ale… ale: patrz no, co za pocztówki wspaniałe. Widzisz? – O ta… albo ta… Cywilizuje się Warszawa – coo?…

Janek – towarzysz wspólnych zabaw z „Saksy”71. – Matka ich miała sklep jubilerski obok naszej perfumerii. – Mieli bardzo surową bonę – Niemkę. – Raz zerwałem różę z klombu i przyniosłem jego siostrze – Wańdzi. Niemczura kazała jej za karę wziąć różę w piąstkę i ścisnąć. Kolce wpiły jej się w ciało i krew koralami spływała z palców. Cicho powiedziała mi przez łzy: „To nie boli, Janku – to nic”. – Wyszła za mąż za starego, potem uciekła z młodym – ostatecznie „puściła się”.

– Kelner, jeszcze karafkę przepalanki.

– Słucham pana.

Rojno, gwarno, kojąco.

– Słuchaj no, tworze ojcowski i boski – o coś się pożarł ze starym?

– Mniejsza o to.

– Ja przynajmniej, świeć Panie nad jego grzeszną duszą i innymi częściami jego ciała i garderoby, nie mam ojca… Tylko słuchaj: musisz się meldować. Bo stróż strasznie zażarty na nasz czwartak. Bo od czasu jakeśmy się dowiedzieli, że szpicel – bojkotujemy go z dychami. – Z początku nie chciał „kobiet” puszczać, aleśmy mu obiecali gratisowe mordobicie – i spotulniał. – Poznasz kapitalnie ciekawą sztukę: „Rozkraczajłę”. Mówię ci: boki zrywać. Niewinny, że Longinus72 – pies przy nim. – Farmak73. – Na pamięć umie pół Tadeusza. – Kpimy z niego na potęgę. – Kefir pije. Poznasz całą paczkę. – Kapitalnie wesoło u nas…

Sądziłem, że gdy powiem łodzi mego życia:

„Płyń bez steru” —

łódź popłynie, wartkim prądem niesiona – daleko – gdzie jasno i czysto.

I odetchnę powietrzem lasów żywicznych i pieśni słowiczych, i wietrzyk czesać mi będzie włosy, i gładzić czoło, i całować usta…

Nie ma lazurów!

Opuściłem dom rodziców, jak się opuszcza hotel, gdzie gospodarz za drogie pieniądze dał nocleg z pluskwami – szukałem.

Nie ma lazurów – nic nie ma…

I czegóż ja szukam?

Kłamstwo, płacone miesięcznie albo od wiersza.

Kłamią po pięć, dziesięć, piętnaście centów albo kopiejek od wiersza. A za guldeny74 lub ruble stawiają kolację, płacą zaległe komorne, kupują kapelusz żonie albo nie żonie. A że tam gdzieś rozpłomienią duszę sztubaka lub rozkołyszą wyobraźnię pensjonarki – to nic – to przejdzie – kto by tam na to zwracał uwagę?

Każdy być musi choć rok, choć miesiąc – „taką altruistą”, „taką namiętną idealistą”, co wierzy i pragnie świat reformować.

I czegóż ja tu, u diabła, szukam jeszcze?

*

Na czwartaku panuje wszechwładnie dowcip, polegający na tym, że przy czytaniu drobnych ogłoszeń kuriera dodaje się wyrazy: „z przodu” i „z tyłu”.

Szwaczki bardzo się śmieją – i my także. Rozkraczajło się gniewa.

Byłem w kantorach i kurierze: ani jednej oferty.

Ojciec przysłał mi rzeczy.

Zastawiam…

Słyszałem taki urywek rozmowy prowadzonej między kasjerką i chłopcem – w cukierni:

– Pani jest bardzo samolubna.

– A skąd pan to może wiedzieć?

– Bo samolub to jest w ogóle taki zarozumiały człowiek, że jest zupełnie pod każdym względem niemożliwy.

– O, to pan się myli, bo ja jestem tylko rozgoryczona.

– O, nie, proszę pani. Ja się w ogóle znam na ludziach. Człowiek, który się rozgoryczył, to go już nic w ogóle nie weseli. A pani zupełnie przeciwnie.

Chłopiec się kocha, a ona kpi.

I kto by pomyślał, że ten chłopiec w białym fartuchu, który podaje „jedną białą” lub „dwie czarne” – ma swój własny pogląd na rozgoryczenie i swoją własną miłość.

Zupełnie tak samo jakby dorożkarz miał duszę lub szwaczka pisała wiersze, lub służąca miała narzeczonego.

*

Spotkałem moją pierwszą nauczycielkę – pannę Bronisławę:

– Ach, jak to dobrze, że ciebie spotykam. Może wiesz, jakie są książki we wstępnej klasie w czwartym gimnazjum, bo nie wiem, czy z Jewtuszewskiego75, czy z Wiereszczagina76? Dostałam lekcję u tego krawca. Musisz wiedzieć: to taka znana firma. Ale prawda: co ty już doktór? Niee? Więc wyrzucony? Wdałeś się w co? Może gryzipiórkiem chcesz zostać? Pamiętasz swój wiersz na śmierć Wisnowskiej77:

 
Umarłaś w kwiecie życia swego,
Zraniłaś wiosnę życia mego —?
 

Widzisz: sam się teraz śmiejesz. Każdy pisarz, co napisze, to się potem z tego śmieje. Miałam niedawno podobnego ananasa: syn fotografa. Ten znowu pacykował, a na egzaminie wieleli78 napisał pierwsze jat'79, a drugie – je. Wiesz: ciocia Rogowska umarła. – Eee? Jadzia się zaręczyła? Z kim? – Słuchaj: nie rzucaj ty medycyny. Może się zakochałeś, jak ten Korycki – musiałeś słyszeć o nim?… Skończył z medalem w Moskwie i coś mu do głowy strzeliło: ożenił się z jakąś praczką czy coś takiego, a teraz siedzi gdzieś pod Radomiem czy Kielcami i wstydzi się nos w Warszawie pokazać.

I podreptała dalej.

I znów wir myśli, wspomnień, obrazów i tematów.

Czy ja się wezmę do pisania? Tak mi się nic nie chce. Z trudnością zmuszam się do robienia notatek, ale się to kupy nie trzyma.

Żeby tak kondycję80, gdzie na wsi…

Czytałem w jakimś francuskim romansie, że są trzy rodzaje samobójstwa: ostre, chroniczne i jedno tylko śmiertelne. Moje ostre przeszło w stan chroniczny.

„Korepetytor z francuskim i niemieckim poszukuje kondycji na wyjazd”.

Teraz nie dostanę już, bo późno.

Tfu! jak mi podle.

Grzech marzyć

Na płowym niebie rosa gwiazd.

Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.

Zadumała się dzieweczka – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:

– Kocham… kocham…

Kogo kochasz, maleńka?

– Nie wiem… Ale kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…

Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.

Zadumało się chłopię – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:

– Kocham…

Kogo kochasz, chłopcze – dziecię?

– Nie wiem… A kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…

Płyńcie ku mnie, wspomnienia mojej pierwszej miłości – niezabudki – może zapłaczę…

*

Stryj mój był dozorcą w Dobrzyniu.

Nie ożenił się, opiekował się „całym światem” i mówił prawdę w oczy.

Latem domek jego przy plancie podobny był do ula.

Kiedy czternastolatkiem spędzałem tam wakacje – w trzech jego pokojach mieszkała wdowa po dozorcy z dwojgiem dzieci, żona chorego umysłowo telegrafisty z dzieckiem, staruszka – matka maszynisty, chora na oczy – i Anielka. Stryj i ja zajmowaliśmy komórkę.

Prócz tego domek stryja był punktem zbornym i miejscem odpoczynku w czasie polowań i letnich wycieczek młodzieży ze stacji.

(Podobno taki był dwór dziadka, dopóki zrujnowany przez „nowinki chłopskie” i życzliwych sąsiadów – w łeb sobie nie strzelił. Groźny przykład nie nauczył stryja, jak żyć należy).

U stryja „przewróciło mi się w głowie” – twierdzili rodzice moi i mieli słuszność: tam nauczyłem się kochać…

Pokochałem Anielkę, stare meble z wytartą ceratą, dobre oczy i długie kosy Anielki, cmentarz wiejski z kaliną i brzozą i mogiłą ojca Anielki, i lipę z bocianim gniazdem, biały fartuszek i skromną sukienkę Anielki, siwą sukmanę chłopa, śpiew chłopski w wiejskim kościołku i jego: „Z Bogiem, panocku”. Pokochałem szosę wyboistą i rozmowy, które z Anielką prowadziliśmy, idąc szosą do zmurszałego krzyża i z powrotem – i pokochałem ten krzyż pochylony i czarną ziemię, i stary podarty album z wyblakłymi fotografiami, i pożółkłe domino, w które grywaliśmy, i niezdarną Walerkę, która „okrutnie lubiła gości, ale jak dużo było, to jej się wszystko z paliców wysowało”. Pokochałem długie baje starszego robotnika i jego rude wąsy, lokomotywę – kobyłę i drezynę, mruczenie kota przy piecu, lasek brzydki sosnowy i słońca zachód, i gościnność stryja, i niewymyślne dowcipy kolejarzy – i Anielkę, której matka umarła na suchoty, ojca przejechał pociąg, gdy wracał plantem do domu – pijany, i stryj mój wziął ją czteroletnim dzieckiem do siebie, na własność, i był dla niej bardzo dobry.

Bywało, księżyc świeci jasno, druty telegraficzne śpiewają swą tajemniczą pieśń, a my siedzimy na ławce pod lipą, słuchamy, milcząc. Ona gładzi główkę któregoś z dzieci wdowy, trzymając je na kolanach – ja myślę: czy wyznać jej miłość?

Nagle szyny poczynają drżeć, z hukiem przebiega pociąg, maleństwo objaśnia sennym głosem: „to extla przejechała”.

– Bywało, Anielka uczy dzieci, a ja przerzucam stare roczniki „Kłosów”81 i słucham, co mówi, i cieszę się, gdy malcy odpowiadają rozumnie i czytają płynnie, i niecierpliwię się, gdy które dłużej się namyśla nad odpowiedzią lub źle czyta.

Bywało, patrzymy na zachód słońca, a gdy ostatni rąbek słońca glinie, Anielka westchnie, i mnie się tak smutno robi, bo myślę, że ona nie będzie szczęśliwa, i łzy nabiegają do oczu, i chcę jej powiedzieć, że kocham, i boję się, by jej nie rozgniewać.

Idziemy plantem i ona mówi, że stryj mój jest bardzo dobry i że to wielkie szczęście mieć rodziców, i pyta, czy mama mnie całuje na dobranoc.

I ostatni wieczór przed moim wyjazdem, i mój wyjazd… Druty i słupy tak smutnie huczały.

Prosiłem, żeby stała przed domem, gdy będę przejeżdżał. Napisałem na kartce, że ją kocham, że nie jestem godzien jej miłości, „ale zrobię coś takiego, że będę godzien, i wtedy rzucę swe serce pod jej stopy; że kobiety są niestałe i zmienne”. Miałem rzucić tę kartkę z okna wagonu, ale bałem się, by jej nie obrazić – i nie rzuciłem listu z „wyznaniem”.

Ludzie lubią poczciwców, ale nie lubią prawych. Stryj był prawy. Więc rozgniewał doktora, gdy go od kart odciągnął do dziecka dróżnika, i księdza, i tych wszystkich, którzy korzystali z jego gościnności, i podwładnych, i przełożonych. A gdy naczelnik jakiś zażądał trzysturublowej pożyczki, a stryj odmówił – został dozorcą, z większą nawet pensją, ale na Kaukazie.

Mnie już sześćdziesiąt lat” – pisał stryj przed rokiem… Anielka wyszła za mąż za weterynarza; a lipa dobrzyńska smutna…

Wspomnienia odżyły, gdym spotkał Wacka. Wacek miał wówczas poprawkę z geografii i ja go uczyłem. Śmieszny Wacek, któremu psuto „jeża” i proponowano obcięcie uszów, żeby ojciec nie miał go za co ciągnąć i żeby uszów myć nie potrzebował, śmieszny swą dumą uczniaka i syna zagonowego szlachcica, śmieszny Wacek – studentem.

Nie poznałem go; on mnie poznał i wstydliwie mi się przypomniał.

Mieszkam u niego od dwóch dni. Opowiada mi o Dobrzyniu, i tak mi smutno, ale dobrze. Jest taki czysty, młody, świeży – ze swym blond jeżem i niebieskimi oczami, i mocną ręką, która i pług nieraz, i cep, i kosę trzymała. Mówi mi „pan”, nie chce się nawet zgodzić na: „kolego”.

– Przecież panu wszystko jedno, a mnie tak jest zręczniej – powiada.

*

Wacek jest wstrętny.

Wstaje o wpół do ósmej i z wielkim hałasem czyści sobie rzeczy. Potem myje się, czesze, ubiera, klęka i modli się. Zawiesił nad łóżkiem obrazki i co dwa dni patrzy, czy nie ma pod nimi pluskiew. Wychodzi punkt o kwadrans na dziewiątą. Ani jednego wykładu nie opuścił jeszcze. Stołuje się w kuchni studenckiej; potem ma jakieś dwie lekcje. Wraca punkt o siódmej; chwyta za kości i atlas i mruczy pod nosem do dziesiątej. Potem nastawia maszynkę, o ile gospodyni nie zaprosi nas na herbatę; Wacek dostaje wówczas do herbaty łyżkę soku malinowego, ja – nie.

Gospodyni nasza bardzo się nim opiekuje, temperując go na męża dla swej najmłodszej z trzech dziewic. Najstarsza ma lat trzydzieści; nie lubiła poezji, ale od czasu jak El zaczął pisać, najbardziej kocha wiersze. Średnia jest damą klasową; życie jej się sprzykrzyło i zrobiłaby ze sobą koniec, gdyby to nie był grzech. Przyszła małżonka Wacka, resp.82 pani Wacławowa, pani doktorowa – chodzi do konserwatorium i gra pięć godzin dziennie na fortepianie.

Drugi pokój odnajmuje od zacnej emerytki eks-adwokat – tabetyk83. Chętnie częstuje mnie papierosami, byle mógł opowiadać mi o żonie, która go z „córeczkami” opuściła teraz właśnie, kiedy on jest chory z pracy, i nieszczęścia do reszty zwaliły go z nóg. – Mieszka z synem, śniadym siódmoklasistą, Bronkiem.

Rozmawiałem z Bronkiem kilka razy. Przeczytał w jakiejś broszurce, że ojcu grozi obłęd, że jest to choroba dziedziczna – i postanowił zrobić tak jak ten – z Nory Ibsena84. Biedny chłopiec!…

*

Stanowczo długo tu nie wytrzymam. Wacek drażni mnie niemożliwie ze swym:

– Kolego, proszę pana, niech mi pan nie przeszkadza, bo się muszę uczyć.

Albo:

– Kolego! mówiłem już panu, że nie znoszę żartów z siebie. Pan może być bardzo mądry dla siebie, a ja chcę być głupi dla siebie.

Cynicznie zrównoważony, prowincjonalny medalista.

*

Ulica Marszałkowska. Ponury ranek jesienny.

Skończyło się panowanie prostytutek nocą; dzieci idą do szkół.

Idą.

Idą pojedyńczo, po dwoje, po troje – chłopcy, i dziewczęta – starsze, młodsze, najmłodsze – w nowych lub zrudziałych tornistrach – i ledwie od ziemi odrosłe – w szubkach85 albo szynelach86 na wyrost.

A nad dziećmi wąski pas kirem chmur zasnutego nieba, na które nie patrzą, a pod stopami wilgotne błotem kamienie.

Idą drobnymi, szybkimi krokami – młodsze, i poważnie, ociężale – z klas wyższych. Mijają się, krzyżują, prześcigają, spotykają – witają podaniem ręki – chłopcy lub pocałunkiem – dziewczęta, i idą razem, mówiąc o lekcjach dzisiejszych, klasowym zadaniu lub ostatnim w tym kwartale dyktandzie.

Idą – objęte wspólnym mianem „młodzieży szkolnej”, która ma ulgi w tramwajach.

W czapkach z rozmaitymi znaczkami, w kapturkach i kapeluszach, przybranych wstążką, piórkiem, puszkiem, w kaloszach lub bez kaloszy, zapięte na wszystkie guziki lub tak tyllko sobie – byle z domu prędzej wyprawić.

Idą do szkół – ze wszystkimi lub niektórymi tylko prawami, do pierwszo- lub drugorzędnych, do renomowanych i mało lub wcale nie znanych. A każde ma kogoś, kto mu do tornistra włożył bułkę lub dwie bułki, z wędliną lub pieczenią od wczoraj, kto wpis opłaca i w domu pyta o stopnie – i mówi: „ucz się”.

Idą – o włosach jasnych i ciemnych, ładne i brzydkie; podobne do mamy lub taty, takie, które „nos szpeci lub oczy zdobią, usta mają za szerokie lub gryzą paznokcie”. Idą dzieci paralityków, głupców, suchotników, ideowców, kokot salonowych, rozpustników, lichwiarzy, fabrykantów. Idą – których lekarz nie pozwolił forsować, idą za wcześnie lub za późno oddane do szkoły, pierwszo- i drugoroczne, które trzeba prosić, aby jadły, które tran piją, które stanowią całą, pół lub ćwierć pociechy rodziców – i półsieroty – i sieroty…

Wiedzą, że za dwa dni niedziela, że w przyszłym tygodniu nie ma święta – za dwa tygodnie – galówka87, za sześć dopiero miesięcy – wakacje…

Idą – dobrze lub źle wychowane, psute przez mamę, ojca, dziadków lub za surowo chowane – którym idzie łatwo, łatwiej, najłatwiej – trudno, trudniej, najtrudniej – które „cudem przechodzą” lub pół nocy siedzą nad książką, książkę pod poduszkę kładą i rano wstają, żeby powtórzyć. I te, które piszą wypracowania „dla całej klasy”, ale ściągają zadania; które zaraz zasypiają, gdy się położą, lub długo mają oczy otwarte, bo chcą wiedzieć, jak to się zasypia, albo myślą, myślą o różnych, różnych rzeczach, albo w ogóle zasnąć nie mogą. Leniwe i kowale, które z byle czego lub rzadko się śmieją, uległe lub uparte jak kozieł, lubiane lub nielubiane przez klasę; które ze wszystkiego się zawsze wykręcą i mogą lekcji nie umieć, a piątkę dostać – śmiałe i lękliwe, radykali i ugodowcy szkolni – kłamcy i prawdomówne – które chcą lub nie chcą, dobrze lub źle podpowiadają – królewięta i kopciuchy szkoły i kinderbalów; – które „chlubę lub wstyd rodzicom przynoszą”.

Idą dzieci małżeństw z rachunku, przypadku, miłości, litości lub obowiązku – małżeństw dobranych lub niedobranych, niby-szczęśliwych i nieszczęśliwych – zawartych za zgodą lub bez zgody rodziców – gdzie ojciec wziął lub nie wziął posagu, lub stracił posag, lub tylko mu obiecano. Dzieci małżeństw, gdzie ojciec karciarz, kobieciarz – a mama go kocha i płacze po nocach lub mama gości przyjmuje, a ojciec myśli o wszystkim; gdzie mama lub ojciec chory albo zniechęcony, albo nerwowy – gdzie rodzice się kłócą, jedno skąpe, a drugie rozrzutne; gdzie starsza siostra akurat się zaręczyła lub wczoraj urodził braciszek; – dzieci długo oczekiwane i z radością witane lub witane niechętnie, przez nieostrożność poczęte – a później nic zrobić się już nie udało.

Idą i obliczają, z czego dziś na pewno i może odpowiadać będą, czy będą wyrwane na poprawkę, czy chory nauczyciel już zdrów i przyjdzie, i w jakim będzie humorze. Idą i mówią o nauczycielach, o ostrych i łagodnych, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, takich, co dużo lub sami nic nie umieją.

Idą dzieci kształcone z wysiłkiem lub z nałogu. Idą – które mają lub nie mają własnego pokoju, które uczą się w stołowym, sypialni, same lub z rodzeństwem, którym pomaga „rutynowany i energiczny” korepetytor lub same radzić sobie muszą; które uczą się grać na fortepianie i „języków” lub drżą, że przełożona znów się o wpis upomni; gdzie jest lub nie ma salonu, jest lokaj lub „do wszystkiego”, lub wcale nie ma służącej; które za piątkę rubla dostają, lub za dwójkę – baty od ojca. Które marzą o kucu lub sławie, o nowej sukience lub – niezależności kobiet…

Taki wielki tłum dzieci, taki długi sznur ludzi; taki nieskończony szereg przyszłych lekarzy, techników, ladacznic balowych, kucharek i działaczek, księży, adwokatów, głów szalonych, kamieniczników i wykolejeńców, wodzirejów, marzycieli; plotkarek o kurzych mózgach, filantropek na gumach, karierowiczów w najrozmaitszych zawodach i szubrawców. I tyle łez, i tyle istnień zmarnowanych.

Idą – które bez pardonu roztrącać będą – i takie, które pierwsza złamie zawada; które przejdą przez życie jak przez froterowaną posadzkę salonu lub które wzrok zatopią głębiej – jeszcze i jeszcze głębiej – i w górę wzrok wzniosą i gwiazdę ujrzą. I ku gwieździe wzlecieć zapragną – ale zawrócą, bo im wyżej, tym mroczniej i chłodniej, a w chlewku ciepło, choć duszno – i te, które się nie cofną z pół drogi.

*

Bronek przyniósł mi swój utwór pod tytułem: Młodość. Chce posłać do „Ziarna”88, ale pragnąłby wiedzieć, czy przyjmą.

Czytał mi sam:

„Młodość – hej – młodość!… Ileż potęgi, ileż siły mieści się w tym wyrazie tak krótkim, a tyle zawierającym treści. Hej, wy dumni, czyście zajrzeli w pierś młodzieńca, czy wiecie, co to jest młodość, która kipi, czyście zajrzeli w piekło, które się dzieje choćby w duszy ucznia siódmej klasy? Tam jest burza, która porywa swą grozą majestatyczną.

Nadmiar sił wylewa się jak bałwany z koryta rzeki i w szalonym pędzie chwyta wszystko na drodze, i pędzi w dal z szumem, trzaskiem, rykiem i wrzawą. Młodość – to szał. Nadmiar sił rozrywa pierś słabą, zapał, gorączka – wstrząsa całą istotą; duch rozbudzony jak olbrzym wstrząsa ciałem – karłem i kruszy kajdany.

Fantazja, natchnienie, wyobraźnia – przypina młodemu Ikarowe skrzydła, a ten, niebaczny, pędzi ku słońcu jak ćma, oślepiony jego blaskami: O! jak piękna ta podróż na skrzydłach wyobraźni, która niesie hen, hen w górę!!!

Nie ma przeszkód, nie ma przeciwności – nic nie wstrzyma śmiałka. Ha! oto wdarł się na szczyt skały i patrzy z uśmiechem w otchłań, a oto pędzi już dalej, wyżej. Kończy się powietrze, lecz co go to może obchodzić! Mija Księżyc i Słońce, lecz co mu po Ziemi, co on ma wspólnego z tym pyłkiem rzuconym w przestrzeń bezgraniczną, z tym okruchem gnanym tajemniczą siłą – on, do którego należy wszechświat cały!

Co? Tam żyć na Ziemi? Nigdy! Tam mu ciasno, tam mu duszno; jemu potrzebna nieskończoność…

Dokąd pędzisz, młody duchu, co ciągnie cię w te wyżyny, czy nie męczy cię ta podróż szalona?

Ha, ha! męczy? Co znaczy to słowo? O nie! zmęczenie – to nie wyraz młodości.

Nareszcie powraca na Ziemię, nie spocząć, lecz oto tak sobie.

Czy nie dlatego, duchu młody, wróciłeś na Ziemię, że ciągnie ona twe ciało, czy nie przez mus twardy wróciłeś?

Mus? Co znaczy to słowo? Młodość nie zna musu. Ona wie tylko, co znaczy chcieć! Powiem Słońcu: »Stań«, a ono stanie natychmiast; powiem gromom i wichrom: »milczcie«, to zaraz umilkną; powiem morzu: »uspokój się«, a wściekłe i rozszalałe bałwany u stóp mych legną, jak tygrysy u nóg pogromcy…

Ale oto płynie jakaś czarna chmura. Co to jest? Smutek, tęsknota. Oto chmura u nóg mu leży, ale się podnosi i okręca go; oto sięga już szyi, dotyka brody, zasłania oczy… Och, jak smutno.

Ha, ha! Marzenia. O, nie zastąpią one rzeczywistości. Po co wyrywać się w zaczarowane krainy, aby spaść znów na Ziemię z przebitym bólem sercem? Po co patrzeć przez różowe szkiełka optymizmu, kiedy świat weń rzuci kamieniem? Po co kochać i idealizować chuć, którą jest miłość? Po co uczyć się, aby po latach dowiedzieć się, że więcej człowiek umieć nie może, bo to niedostępne? Wierzyć w ideały? Kiedy wszyscy mówią: »nie ma ideałów«.

Precz, czarna chmuro! Płyń, łódko moja, która mnie unosisz, płyń znów w nieskończoność, a ja wiosłować będę. Jak imię łodzi czarodziejskiej?

Fantazja. A wiosła? Marzenia. I znów w wątłej łódce rzucam się w wir wszechświatów, nie zważając, że mogę stracić równowagę i spaść w rozpalone łono Słońca i spłonąć”…

Oczy chłopca płonęły. Na śniade policzki wypłynął rumieniec.

Odgarnąłem mu włosy i pocałowałem w czoło.

– Ty marzysz, Bronku! – szepnąłem.

Chłopiec pochwycił mnie za rękę mocno, wpił się w nią palcami i patrzał bolesnym pytającym wzrokiem.

– Ty marzysz, Bronku – powtórzyłem. – To bardzo źle, że ty marzysz. Nie wolno marzyć. Bóg się gniewa. Bóg nie pozwala. Grzech marzyć, Broniu – grzech.

Opuścił głowę na piersi.

– Wiesz, co ci odpowiedzą i w „Ziarnie”, i wszędzie… wszędzie?

– Co? – zapytał nagle.

– Że twoja Młodość nie nadaje się do druku.

– Dlaczego? Czy to takie złe?

– Nie złe, Broniu, ale nieuczone, niezgrabne, naśladowane, nie wyczute, sztuczne. Zbiór frazesów sztubackich. Ale w tym jest dusza twoja, która roi, poszukuje, która wiele będzie cierpiała… Nie, Broniu – Słońce nie stanie, kiedy ty – młodzieniec, powiesz mu: „stań”; gromy nie umilkną, gdy im powiesz: „milczcie”. To tylko tak jest w wierszykach, ładnych wierszykach, ale nie w życiu.

– Ja wiem – rzekł głucho.

– Biedne ty jesteś dziecko.

Coraz mocniej ściskał moją rękę.

– Chcesz mieć we mnie przyjaciela, Bronku?

– Tak.

– Ale ty masz tajemnice, których nie powierzyłbyś nikomu – prawda?

– Tak.

– Ani mnie także?

– Ani panu…

– Bronku, ty się onanizujesz – powiedziałem szybko.

– Nie! – wstrząsnął się, pochylając głowę.

– I marzysz o sławie, bo myślisz, że prędko umrzesz na suchoty albo zwariujesz – dokończyłem.

– I co? – szepnął, patrząc mi w oczy badawczo.

– Nic. To nieprawda… Tylko musisz mieć kogoś, któremu ufasz – żebyś nie był sam – żebyś nie był sierotą.

W tej chwili wszedł Wacek.

Zapalił lampę.

Bronek wyszedł spiesznie.

Rzuciłem się na kanapę.

Cynicznie zrównoważony Wacek począł się uczyć półgłosem, powtarzając po dziesięć razy te same nazwy: trochanter major89, trochantar minor, fossa trochanterica90, crista intertrochanterica91.

Uderzało mnie to po głowie jak młotkiem.

– Mój Wacku, może by ciszej?

Nie zwracał uwagi na moją prośbę. Nie odczuwał mojego stanu. Zdrowa, chłopska natura.

– Kolego, będziecie pili herbatę?

– Dziękuję. Jużeście mnie uraczyli anatomią.

– Ojciec mój ciężko pracuje na moje wykształcenie.

– Tak… tak. Trzeba się uczyć – potwierdziłem.

Był mi dziwnie wstrętny.

– Kolega nie w humorze – zagadnął.

Nie odpowiedziałem.

– Czy pan myśli długo jeszcze mieszkać u mnie?

– Dopókąd mi pozwoli wasza teściowa.

– Kolego, proszę ze mnie nie drwić.

– Śmieszny pan jest, panie Wacławie…

– Wiem o tym…

– Jutro, a nawet dziś mogę pana pożegnać, z całej duszy dziękując za gościnność.

– Ja nie chcę, żebyś się pan ode mnie wyprowadzał, tylko niech mnie pan nie drażni.

– Ja pana drażnię?

– Pan mnie nie zna. Pan się śmieje, że ja się modlę. To jest podłe!

– Aż tak?

– Podłe i nikczemne. Co pan mi da za moją modlitwę?

– Ja nie handluję tym towarem – odpowiedziałem brutalnie.

I Wacek się nagle rozpłakał.

– Wacek, nie płacz. Wacek, bój się Boga, nie płacz. Ja przecież wiem doskonale, że jestem świnia. Mnie drażni, że ty jesteś zdrów, że pracujesz, że masz cel w życiu, że dążysz. I dlatego ci dokuczam.

– Nieprawda. Ja wiem, że jestem głupi, że nie mam kultury, że jestem śmieszny – i to mnie boli.

Nie mogłem już dłużej.

Porwałem palto i kapelusz, i uciekłem na wódkę.

Od tygodnia dużo piję.

Jest w tym wszystkim jakaś niepokojąca mroczność, męka dziwna, przeczucie, że tak trwać długo nie może…

Dusza wyje jak pies na śmierć.

68.„Kolce” – tygodnik ilustrowany o charakterze satyrycznym wydawany w Warszawie od 1871 r. Z pismem współpracowali m.in.: Adam Asnyk, Bolesław Prus, Janusz Korczak. [przypis edytorski]
69.„Rola” – warszawski tygodnik społeczno-ekonomiczny wydawany w latach 1883–1912. Publikował treści zachowawcze, a także antysemickie. [przypis edytorski]
70.przepalanka – wódka z dodatkiem karmelu. [przypis edytorski]
71.Saksy – Ogród Saski. [przypis edytorski]
72.Longinus Podbipięta – bohater Trylogii Henryka Sienkiewicza przestrzegający kodeksu rycerskiego. [przypis edytorski]
73.farmak – student farmacji. [przypis edytorski]
74.gulden – złota lub srebrna moneta. [przypis edytorski]
75.Jewtuszewski, Wasilij Adrianowicz (1836–1888) – ros. pedagog i metodyk, autor zbiorów zadań matematycznych. [przypis edytorski]
76.Wiereszczagin, Iraklij Pietrowicz (1846–1888) – ros. nauczyciel matematyki, autor podręczników do trygonometrii. [przypis edytorski]
77.Wisnowska, Maria (1861–1890) – polska aktorka teatralna, zastrzelona w Warszawie przez kochanka, oficera gwardii carskiej. Na kanwie tej historii powstało wiele utworów literackich. [przypis edytorski]
78.wieleli (ros. велели) – zamówili. [przypis edytorski]
79. jat' (ros. Jać, Ѣ, ѣ) – litera starej cyrylicy, zlała się całkowicie z e. Jej obecność w ortografii XX w. wynikała z wpływu języka staro-cerkiewno-słowiańskiego, który był językiem liturgicznym. [przypis edytorski]
80.kondycja – posada nauczyciela domowego najczęściej związana z wyjazdem na wieś. [przypis edytorski]
81.„Kłosy” – tygodnik ilustrowany poświęcony sztuce i nauce. Wychodził w Warszawie w latach (1860–1890). [przypis edytorski]
82.respective (łac.) – względnie. [przypis edytorski]
83.tabetyk – człowiek cierpiący na uwiąd rdzenia kręgowego w wyniku zakażenia kiłą, które prowadzi również do zaburzeń psychicznych. [przypis edytorski]
84.Ibsen, Henryk (1828–1906) – dramaturg norweski. Początkowo tworzył utwory oparte na motywach historycznych, legendach i sagach skandynawskich, później podjął tematykę społeczno-obyczajową w duchu realizmu i naturalizmu oraz symbolizmu. Dzieła: Grób Hunów, Nora czyli dom lalki, Dzika kaczka, Kobieta morska. [przypis edytorski]
85.szubka, szuba – długie wierzchnie okrycie, często podszyte futrem. [przypis edytorski]
86.szynel – płaszcz o charakterystycznym kroju noszony w XIX w. i na początku XX przez ros. żołnierzy, urzędników i uczniów. [przypis edytorski]
87.galówka – impreza galowa, uroczysta. [przypis edytorski]
88.„Ziarno” – warszawskie pismo codzienne, wychodziło od 1897 r., w 1900 r. zamieniło się w tygodnik. [przypis edytorski]
89.trochanter major, minor (łac., med.) – terminy anatomiczne: krętarz większy i mniejszy, części kości udowej. [przypis edytorski]
90.fossa trochanterica (łac., med.) – termin anatomiczny: dół krętarzowy. [przypis edytorski]
91.crista intertrochanterica (łac., med.) – termin anatomiczny: grzebień międzykrętarzowy. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
240 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: