Kitabı oku: «Dziecko salonu», sayfa 5
Pierwszy rozdział powieści
Messieurs et mesdames! 92 co w tłumaczeniu oznacza: panowie i panie, miejcie tę naturę. Kto nie wie, co dalej, ten nie zna poezji ludowej… To znaczy: bywaj często w gabinetach i czytaj, co stoi napisane brylantem na lustrach – bo lud – to grunt; – Prawda, Lolka?
– No – gadaj – gadaj dalej.
– Nierogacizna niech milczy… Lolka, subtelna – jako tako dziewica, ale nie Orleańska93 – jeżeli pragniesz, abym lał perły swej wymowy, to podnieś dwie nóżki do góry… A Franek niech każe podać „noch a szampiter”94.
– Franek śpi.
– Nieee – wcale nie śpię – pię – ię – ę. Tylko jestem urżnięty, rżnięty – nięty – dęty.
– Ęty – ty – y.
– Ęty – ty – yyy!…
– Nie krzyczcieże, do choroby!…
– Kelner! Trzy butelki „naszego”.
– Słucham jaśnie pana.
– Patrzcie państwo: jaśnie pana. To bydlę naprawdę myśli, że ja się ożenię „myt a Salcze Apfelgold”95.
– Bo się ożenisz.
– Lolka, jak twoją cnotę kocham; Lolka, jak cię w sześciu wschodzących pokoleniach poważam… Lolka, ty mnie całego nie znasz, ty mnie tylko kawałek znasz… Lolka, wierz mi, że ja mam zasady.
– Asady – sady – ady!
– Widzisz, Lolka, pieszczoto. Nabuchodonozora, tęsknoto hipopotama, wizjo paleontologa – ja bym mógł ożenić się z Salczą Apfelgold, a potem siedzieć z tobą w gabinecie; ale ja wolę naprzód siedzieć z tobą w gabinecie; a potem dopiero… nie ożenić się z Żydówą.
– Iduwą – duwą – uwą – wą – ą.
– Duwą – uwą – wą – ąąą.
– Nie ryczcie, do choroby.
– Popiołki, cicho.
– Cicho!… Lolka chce, żebyście byli cicho!… Bo widzisz, Lolka, te wszystkie zebrane tu małpy wydałyby się z pocałowaniem za Salusze „mit dwieszcze tyszęców z dużem dokładkiem po najdłuższe delikatne życie” – ale ja nieee!
– Eeeee.
– Ja mówię, że nie.
– A babcia ma w oku łzę.
– Zaiste, łzę.
– Więc widizisz, Lolka, matrymonialna matrono, powiem ci dowcip, tylko nie wiem, czy z „Bociana”96, czy z „Kroniki Rodzinnej”97.
– Powtarzasz się.
– A ty stul gębę.
– Mówi się nie gębę, tylko: tramwaj.
– Więc widzisz, Lolka, ja się nie chcę żenić, bo po pierwsze, ja ciebie platoniczne kocham; bo po drugie, mój herb jest za mały w stosunku do jej nosa.
– Osa – sa – a.
– Aaaa.
– Bo po trzecie, Lolka, ona ma gminne nogi.
– Ogi – gi – iiii.
– Lolka, ty jesteś subtelna – ty mnie zrozumiesz… Bo uważasz, Lolka, istnieje dwa tysiące gatunków nóżek – są różne nóżki.
– Oj, gadaj – gadaj… mnia, mmia, mnia, mnia…
– Są, widzisz, Lolka, nóżki figlarne – są, widzisz, Lolka, nóżki rasowe – są, widzisz, Lolka, nóżki kapryśne, z diablikiem – nóżki demoniczne, szatańskie, błyskotliwe, zadumane – są, widzisz, Lolka, nóżki nerwowe, wabiące, dumne, wytworne i pogardliwe – namiętne i poczciwe – i każde z nich w pewnych chwilach mają swój uroczek… Ale nogi handlarskie, parweniuszowskie – nożyska panny Salcze Apfelgold – brrr!
– Lolka, masz minę, jakbyś się chciała zarumienić.
– Lolka, nie żenuj się: nadmij się, to może się i zarumienisz.
– Lolka, daj buzi w najgorszym razie.
– W górę, Lolka! niech żyje Lolka.
– Brawo!… Nasza Lolka!… Nasza!
– Asza – sza – aaa.
– Kto by na Lolkę słowo rzekł – tego bym siekł i siekł, i siekł…
– „Gdyby nie dziatek pacierze…”98
Tytuł: Dziecko salonu. Trochę jak romans sensacyjny z „Petit Parisien”99 albo „Lecture pour tous”100. – A na ogół – bzdurstwo – i spać mi po nocach nie daje.
Juraś nie wiedział
Upić się – upić się – upić!
Gwar. Zaduch – w trzeciorzędnej traktierni101…
Na jego żółtej czaszce bielą się kosmyki siwiejących włosów. Drżącymi palcami przetrząsa kieszenie; wyjmuje złamany papieros – poślinił – i tocząc w palcach koniec papierosa, stara się go wtłoczyć w munsztuk102. Tytoń sypie się na skłębioną brodę.
– Może pan pozwoli?
– I owszem, dziękuję panu… Ja kiedyś cygarami także częstowałem, ale teraz nie ma „nervu rerum”103 – rozumie pan? – Bo ja jestem z powołania i talentu artysta skrzypek, były laureat konserwatorium warszawskiego muzycznego. Barcewicza104 pan zna, prawda? – Sława – gwiazda – gwiazda nad gwiazdami. I Michałowski105 także – i Noskowski106 także! – Ale o mnie pan nie słyszał – co? – Bo ja, panie – ho, ho!… O, widzi pan: zapałka? – Ścięli drzewo, narobili patyków, naleli na łeb siarki – i włożyli do pudełka. A teraz ja pocieram siarkę – o tak – zapalam papieros – o tak – a zapałkę o ziemię, a potem do śmietnika – bo się już łep wypalił: nie ma siarki, bo się już wypaliła. I na śmietnik… Ładna sztuka magiczna – coo?
I patrzy na mnie uparcie.
– Ej, kelner! Przynieś lejek z bufetu.
Kelner nachyla się i szepcze mu coś do ucha.
– Głupi jesteś… To nie twoja chamska rzecz… Przynieś lejek, kiedy każę – i basta… On ma znowu kłopot, że ja pana chcę naciągnąć.
– Nie, ja owszem… Ja tu nikogo nie znam… A samemu nieprzyjemnie pić… Proszę jeszcze jeden kieliszek…
– O, widzi pan: lejek… Niby nic, a właśnie w tym jest najważniejsza filozofia życia i istnienia. Tylko to trzeba widzieć, patrzeć i rozumieć… Niech pan patrzy: lejek, prawda? Tylko że pan jest tu, na górze, gdzie szeroko, a tam coraz głębiej i coraz bardziej wąsko – i to się nazywa matnia… Bo matnia, proszę pana, to taki lejek w sieci, a sieć! – to życie i byt… Woda niesie rybę – i ryba uderza łbem w sieć: gdzie rusz, to sieć – a woda pcha i pcha… I ryba rzuca się to tu, to tam – aż znajdzie okienko – i to okienko to właśnie lejek matni. A jak już tam wpadnie, to dopłynie do końca, bo myśli, że tam jest otwór, a tam jest matnia – ha, ha, ha! – i już koniec… Ładna sztuczka magiczna, coo?
I śmieje się zamglonymi oczami pijacko, beznadziejnie.
– Ja wiem, co pan sobie myśli, ale mnie nic do tego… Ja tam o nic nie dbam, bo ja jestem filozof bytu i życia… bo ja mam swoją wolę i myśl… Pan pamięta ten figiel z zapałką?… Ja wszystko wiem i wszystko rozumiem, i ja właśnie tak rozumiem, jak potrzeba…. Niech sobie Barcewicz będzie Barcewiczem, a ja jestem ja – i dosyć… Jedno tylko panu powiem: świat – to jest ludzkość, a ludzkość – to dusza pijaka; a w duszy pijaka jest znowu świat – i tak w kółko, w kółko, w kółko… I właśnie dlatego ja jestem j a i nigdy się nie poniżę, bo mam filozofię dumy w duszy, w sercu i w wypalonej głowie – tu, o, tu… Ładna sztuczka magiczna – co?
I stukał palcem bezmyślnie w pomarszczoną, brunatną skórę łysej, wielkiej czaszki.
Coraz natarczywiej rozlega się nawoływanie gospodarza i służby, aby się rozchodzić. We drzwiach staje stójkowy. Sala pustoszeje.
– Jak pan jest literat, to pan musiał znać nieboszczyka Kośmińskiego107. Szkoda go, bo to był człowiek. Pan rozumie: człowiek. Miał mnie opisać, ale… siarka się wypaliła… Bo pisać a pisać – to nie jedno. Jeden napisze, to aż włosy stają na głowie. Taki Żyd wieczny tułacz108 albo Monte Christo109, albo największy na świecie pisarz i literat Henryk Sienkiewicz, albo nasz wieszcz i mistrz Adam Mickiewicz… Ja panu mogę pokazać wszystko, od podziemi aż do największych pałaców – a potem pan dopiero weź się do pióra – i pisz dla ludzi i dla pokoleń…
Chmury walą na niebie. Ciemno i samotnie – i mroźno – i duszno – i ciężko, aż tłoczy.
– Chodź pan, to się jeszcze napijemy… Jak tu zamknięte, to gdzie indziej otwarte – i tak ze wszystkim.
Ej dzieweczko, dzieweczko, dziewuszko,
Twoje łono – gwiazdy dwie.
Uszczypnął przechodzącą dziewczynę.
– Won, ty pijaku!…
– Cooo? Coś ty powiedziała?… Chodź tu, psiawiaro, słyszysz?… Chodź tu, niewolnico, kiedy męż… czy… zna ciebie woła… Rozumiesz, psiakrew – męż… czy… zna – ja – męż… czy… zna.
– Zostaw ją pan.
– Pan się za nią nie ujmuj… Pan myśli, że kobieta – to co? Ona wiedziała, że nie mam rubla, to mi powiada: won… Ja wiem – ja wszystko wiem – ho, ho!… Honor to rubel – miłość to dwa ruble, a cnota i wierność, oho, ho! – to już całe sześć złotych groszy dwadzieścia… Ja nie mówię: niech sobie będzie, jak jest – ale to panu powiem.
Przystanął – oparł się o latarnię ciężko, bezwładnie.
– Niech pan sobie to tylko zapamięta: że dusza ludzka może być sobie jaka chce – choćby robaczywa, choćby zgniła, choćby najgorsza – byle tylko nie zaśmierdła – bo wtedy już nic nie pomoże – wtedy już wszystko przepadło i wszystko zginęło.
Idziemy Nowym Światem.
– O, widzi pan: przejechała dorożka na gumach i obryzgała nas błotem. I o tym już pisały i gazety, i wszystkie pisma. A jak dorożkarzowi dadzą rubla, to on jedzie. Pan rozumie: rubla? – To się z tego trzeba śmiać i płakać – i to się nazywa Sodoma. A ja właśnie jestem ten słup soli, który na wszystko patrzy. Bo niech pan tylko patrzy.
Zatoczył ręką koło.
– Widzi pan te domy? Takich domów jest miliony i miliony. – A kto w nich mieszka? – Ludzie. – I o czym myślą? O szczęściu. – A co będzie za pięćdziesiąt lat? Domy. A co w tych domach? – Ludzie. – I o czym będą myśleli? – O szczęściu. – A co będzie za sto lat? – Domy. – I o czym w nich będą myśleli? – O szczęściu. – A co będzie za dwieście lat? – To trzeba rozumieć filozofię i życie.
Dwa szeregi latarni i dwa martwe szeregi domów z czarnymi kwadratami okien – ciągną się w dal bez końca.
– Widzi pan ten pomnik? To jest Kopernik; to jest światło, nauka i wiedza. A to jest znowu kościół i krzyż – to jest wiara. A między tym jest ulica; – cooo? – Ja jestem szczery katolik. Ładna sztuczka magiczna – prawda?
Przeżegnał się, pochylił głowę, zgarbił i szedł bezwładnym, automatycznym krokiem.
– A to jest znów uniwersytet: to są akademicy i studenci – to są doktorzy i inżynierowie. – A to są znowu pałace i arystokracja. A to znowu – „Bristol”110 – to jest technika i przemysł. Ja panu wszystko mogę wytłumaczyć, tylko niech pan patrzy i słucha.
Przystanął.
– A oto pomnik rodaków dla Adama, który był twórcą; to jest serce i poezja, i szczyt na wyżynach – najwyższy szczyt.
I stał tak z odkrytą głową, zgarbiony, pokorny, w łachmanach, a ciężkie krople deszczu, spadając na woskową czaszkę pijaka, lśniły w gnuśnym świetle latami ulicznej.
– A to jest znowu „res [sacra] miser”, co znaczy: „kochaj bliźniego”. Pan mnie powinien zrozumieć.
Śmieje się przykrym, nieprzytomnym śmiechem.
– A to jest Stare Miasto: to jest rozpusta, nędza i ciemnota. A my tutaj zaraz: tu otwarte. Ja panu mówię, że otwarte.
Zadzwonił do bramy domu.
Czarna sień. Drzwi niskie.
Izba brudna. Przy stole siedzi ośmiu mężczyzn różnego wieku. Izba tonie w kłębach gryzącego dymu.
– Oto dno pieczary: tu pan ujrzysz upadek i nędzę moralną – i zrozumiesz pan prawdziwą filozofię.
– Artysta, nie małpuj no! Postaw co lepiej. Te, fater111: dziesięć białych112. Góral113 płaci. Pan nietutejszy?
– Ja? A tak: nietutejszy – zupełnie nietutejszy. Ja, widzicie panowie – ja nie wiem, jak to powiedzieć, to jest ja nie wiem, czy mnie panowie zrozumiecie?
– Co nie mamy zrozumieć: my wszystko rozumiemy.
W twarzy jego przebiegłość i złośliwość.
– Ja, widzicie panowie, to jest mój ojciec – jest, proszę was, bogaty: ma fabrykę mydeł i perfum.
– I pewnie skąpy? Git!114 Zaraz możemy ubić interes… Panu pewnie potrzebne pieniądze – co? Możemy iść do Żyda; podpisze pan rewers, i będą pieniądze… No, pijemy… Artysta – co tam nowego w świecie? te – Barcewicz – śpisz? kiedy dasz koncert w Filharmonii?
„Artysta” wyjął z kieszeni starą gazetę zniszczoną i potłuszczoną, wyjął z niej wyblakłą fotografię i podał mi w milczeniu.
Fotografia przedstawia chłopczynę; chłopiec trzyma w ręce skrzypce. Taka sobie pogodna, bez troski postać dziecka.
– To pana syn?
Potrząsnął głową przecząco. Wziął mi z rąk fotografię, położył ją ostrożnie na pomarszczonej dłoni i patrzał długo.
– Nie, to nie mój syn. – Nie, nie – nie syn. – Ten mały Juraś to ja – to ja sam. – Tak, tak. – Inny ja teraz – co?
I mówił czule, pieszczotliwie, szarpiąco:
– Mój mały Juraś, mój maleńki – moja biedota mała. – Juraś nic nie wie… Juraś nic nie rozumie… Biedne dzidzi nic nie wiedziało. – Juraś nie wiedział, ale ja teraz wszystko już wiem – całą filozofię wiem. – Psiakrew – życie!
Zasłonił ręką czoło, a po zmarszczonych palcach toczyły się łzy. – Drżał – łkał.
– Co on za jeden? – zapytałem z trwogą.
– Takich nie sieją… mało się to tego tłucze po naszych czyśćcach?
– Ale on płacze?
– A pan myśli, że to on płacze: to wódka płacze… Pętak Barcewicz – mazgaj… Tu wymani115, tam przepije – i git!… Te, artysta, sztyl116… No, a jak będzie z naszym interesem?
– Z jakim?
– No, z tymi pieniędzmi.
– Nie chcę.
– Ojca się pan boi?… ja zaraz poznałem, że pan nieoblatany jeszcze, ale artysta pana wykształci: on umie filozofię.
Straszno mi było pośród tych ludzi-Morloków117.
– To może już jutro?
– Po co jutro? Żyd do interesu wylizie spod dziewiątej pierzyny… No więc?
– Nie chcę! – powiedziałem ostatnim wysiłkiem woli.
– To nie… Pan myśli może, że my się od razu na panu wzbogacimy?… Nam pieniędzy nie brak… Jak nie ma, to będą… Pan tu przyjdzie jeszcze do nas… Płaci pan, bo jak nie, to nie trzeba: nam i tak skredytują!
Zapłaciłem i uciekłem.
Między dniem wczorajszym a dzisiejszym upłynęło tyle czasu.
Szedłem z zamkniętymi oczami, po pięć, po dziesięć, piętnaście kroków: To tak wygodnie: nie myśli się o niczym więcej, tylko żeby łbem nie wyrżnąć o latarnię.
Uderzyłem pięścią w drzwi.
– Co za bydlę? – rozległ się głos Janka.
– To ja! Otwórz.
– Ach to ty?… Nie mogę… Zaczekaj.
– Niech pan nie wpuszcza – usłyszałem głos dziewczyny.
W uchylonych drzwiach ciemnego pokoju stanął Janek w negliżu.
– Idź do Rozkraczajły… Jest tu list do ciebie. Wstawiony jesteś?… Nie wiedziałem, gdzieś się podział… Poczekaj: zaraz ci dam.
List od matki. – Prawda: ja mam przecież matkę.
Litwin ucieszył się: on się zawsze z wszystkiego cieszy.
– Wyście znużeni, więc połóżcie się na łóżku, a ja sobie na kanapie.
– Nie chcę: śpijcie w łóżku.
– Kiedy, widzicie, ja nawet wolę.
– Nie chcę – rozumiecie? Nie męczcie mnie… Nie męczcie mnie, bo oknem wyskoczę… Połóżcie się i śpijcie.
Usłuchał.
Siadłem na kanapie, przysunąłem świecę.
„Drogi synku! Wierz mi, że źle robisz. Nie chcę ci robić wyrzutów, bo nie wiem, o czym mówiłeś wtedy z ojcem. Ale żebyś ty wiedział, co się u nas dzieje, tobyś się zlitował nad nami. Bo ty nie możesz wiedzieć, co to jest uczucie rodziców do dzieci”.
I dwudziestopięciorublowy papierek.
Zgasiłem świecę.
– Słuchajcie: ja mam dwie poduszki. Nie gniewajcie się: ja was tak lubię.
– To się ożeńcie i będziecie mieli uczucie rodziców do dzieci.
– Dać wam jedną poduszkę?
– Nie.
Odwrócił się do ściany i westchnął.
W głowie huczy, bije w skronie.
„Co będzie za sto lat? – Domy. – A w tych domach? – Ludzie. – Co to jest szczęście? – Co to jest śmierć? – Co to jest życie?”
I znów:
– Po co?
„Biedny Juraś… Juraś nie wiedział, ale ja wszystko – wszystko wiem”.
Podałem nowe ogłoszenie:
„Korepetytor skromnych wymagań poszukuje kondycji; i przyjmie wszelkie warunki”.
I otrzymałem ofertę:
„Czytałem, że pan szuka mniejsca więc może pan pofateguje się do mnie, bo ja potrzebuje do dzieci akurat skromnych wymagań”.
Pod nazwiskiem i adresem grubymi literami dopisano:
Właściciel domu.
Kondycja
Jak sobie ułoży kto życie z zastanowieniem – mówi mój chlebodawca – to zawsze do swojego dońdzie: będzie miał i swój kieliszek wódki na starość, i swój kawałek chleba. Ja tam zacząłem od dziesięciu palcy, a jestem gospodarzem domu. Ale potrzeba mieć zastanowienie, a nie jak inni, co to dziś zjadł i wypił, a o jutro nie stoi.
Był ogrodnikiem – pracował i oszczędzał.
Ożenił się ze starszą od siebie wdową, ale bezdzietną i z pieniędzmi. Złożyli fundusze do kupy i kupili ogród, który na plac zamienili. Place na Woli poszły w górę; odprzedali połowę, a na swojej wybudowali dom drewniany, kuźnię i stajnię – i żyją z dochodów od domu.
Nie łajdaczył się on, nie wałęsał jak inni, więc jest zdrów, ma troje dzieci – i chce je uczyć, bo nauka świat człowiekowi otwiera.
Jeden pokój ja zajmuję z chłopcami, drugi – oni z Manią – bo niedobrze, jak dziewczyna z chłopakami śpi w jednej izbie: zawsze tam, nigdy dziewczynie skromności nie za dużo.
– Ja szanuję naukę – powiada – bo dzisiaj człowiekowi trudno bez nauki na świecie. Pan Bóg mi dopomógł za moje uczciwe życie, więc dlaczego nie mam dzieciom drogi ułatwić? – Co będzie do nauki potrzeba, ja wszystko kupię; nie potrzebuje pan nic żałować. Wolę ja sam nie dożreć, a na kajety nie poskąpię; niech dużo piszą, żeby im się ręka włożyła do pisania.
Otrzymuję dach, stół, opranie i pięć rubli na miesiąc.
– Jak zobaczę, że pan uczciwie koło tego chodzi, to już sam panu postąpię. – Bo tu chodził do nich jeden nauczyciel, ale już za stary i po rusku dobrze nie umiał. A tego znowu ucznia to nic słuchać nie chcieli. Bo z nimi trzeba ostro: nie ma co się manić, przepustu nie dawać.
– A pan może dawać na fortepianie? – pyta żona.
– Fortepian to tam mniejsza, byle tylko do gimnazji zdali. Mieszka u nas na facjacie jedna kobieta, – to tam jeich i uczy. Trafiał mi się tu za sto rubli zagraniczny fortepian z dwoma pedałami, ale ja wolę, żeby się na cudzym nauczyli, bo dobry fortepian psuje się od nauki.
Wicuś ma być adwokatem, bo adwokat – to tylko jeden amerykański spadek – i już ma jakie sto albo dwieście tysięcy. Dobry i inżynier, ale to już zawsze robotnik, bo na gwizdek musi tak samo do fabryki dymać jak i inni. Oleś jest jeszcze mały; niby ma ochotę na księdza – i księdzu także dobrze – niczego sobie – ale to się jeszcze może odmienić. A Mania musi wszystko umieć, żeby się wygładzić, a potem, jak wyjdzie za mąż – żeby jej rodzina męża palcem nie wytykała.
Są dla mnie idealnie dobrzy, starają się aż do znudzenia odgadywać każde moje życzenie. Wyniosły pan gospodarz jest aż przykro uległy; krzykliwa pani chodzi na palcach i mówi szeptem, gdy mam lekcje. Mnie i dzieciom ustąpili swe pierwsze w domu miejsce, bez szemrań, bez wahania.
Dla szczęścia dzieci!
I tak wierzą, tak głęboko wierzą, tak bez zająknięcia.
Nieznośnie kręci się w kółko młyn diabelski życia. – Żal mi ich, żal – smutnie…
Wstaję o godzinie szóstej jak wszyscy – choć prosili, żebym spał do dziewiątej – bo jestem pewnie przyzwyczajony do tego. Myję się w glinianej misce, choć chcieli mi odstąpić stojącą dla ozdoby umywalnię z fajansową miską i dzbankiem. Herbatę piję wraz ze wszystkimi w kuchni, choć chcieli mi nakrywać w pokoju, bo „pewnie jestem do tego przyzwyczajony”.
Męczą mnie swą ciekawością. Skąpo udzielam wiadomości co do swej osoby.
O ósmej zaczyna się lekcja.
Dzieci są zdrowe, proste – ludzie jutra. Jest w nich jakiś niemiły zdrowy rozum i żadnej myśli bezinteresownej, żadnej wrażliwości.
Modlą się, bo stara czarownica – kościana noga – zabiera dzieci, które nie mówią pacierza. Uczą się, bo boją się paska ojcowskiego, bo mama obiecała pierogi z powidłami w niedzielę, bo Wicuś chce jeździć karetą, bo Mania imponuje na podwórku dwunastoma francuskimi słówkami. – Podczas lekcji są tępe, bezmyślne, poza nauką – sprytne i jakoś przebiegle dojrzałe.
O dwunastej obiad.
Oni, rodzice, wypijają po kieliszku wódki przed obiadem, mnie chcieli dawać dwa kieliszki, bo w gardle zasycha od mówienia. Oni zagryzają chlebem z solą, mnie proponowali śliwki marynowane.
Nie wierzą, gdy powiadam, że czegoś nie wiem. Są podejrzliwi i nieufni; przypuszczają, że nie chcę powiedzieć: toć w szkołach wszystkiego uczą.
Nie mogą zrozumieć, dlaczego nie chcę czytać kurierów, dlaczego mówię, że nie obchodzi mnie polityka. Kupują na przemian, co dni parę – raz „Polski”, a raz „Poranny” – bo z pierwszego można się więcej dowiedzieć, a drugi za to ciekawszy.
Po obiedzie znów lekcja – do podwieczorku.
Dzieci idą na podwórze; ja gaszę lampę, siadam z papierosem przy oknie – i patrzę na czerwony kwadrat kuźni na drugiej stronie podwórza, na prężącą się miarowo postać kowala, snopy krwawych iskier, pryskających spod młota.
Patrzę – i nie myślę.
Wchodzi mój chlebodawca i pyta:
– Co pan myśli? Czy zdadzą? – Proszę pana na herbatę. – Ale po co pan tak po ciemku siedzi?
*
Ulicą Wolską wyrobnicy wracają po pracy.
Suną w cieniu, a nad nimi brunatne niebo, połatane czarnymi chmurami. Sylwetki szare znaczą się mętnie.
Ubrani w krótkie waciki, z tobołkami w rękach, brudni, spoceni, zgięci – idą, stąpając ospale i ciężko, z łoskotem – w grubych buciskach.
Niektórzy niosą na plecach przewiązane chustką lub sznurem kawały kradzionego drzewa – na opał.
Krzyżują się pojedyncze zdania, twarde, urywane.
Młodzi brutalnie zaczepiają przechodzące dziewczyny. Tę szturgnie, wymijając, łokciem, aż się zatoczy nad rynsztok lub oprze o ścianę; tamtą uszczypnie – dziewczyna krzyknie z bólu i zaklnie:
– Bodaj cię cholera…
I śmieją się sucho, gardłowo.
Obok chłopcy – wyrostki idą pochyleni, naśladując ciężki, leniwy chód dorosłych. Tylko mocniej wymachują rękami.
Groźny, ponury pochód, pod ciemnym niebem, przy majaczącym blasku podmiejskich latarni.
Boję się ich. Zrazu nie zdaję sobie sprawy z uczucia niepokoju, któremu ulegam. Jest to w zawiązku strach Eloja na widok Morloków118.
Idą grupami, po killku.
W ich powolnych, upartych ruchach wyczuwam nieświadomą siebie siłę mięśni, które potrafią się kurczyć na moc stali…
Co mnie łączy z nimi?
Dać im kulturę – to zacząć od rękawiczek i zagranicznego fortepianu „z dwoma pedałami”.
Równość? – Więc kraść wolno. Wolność? – Więc można rozbijać bezkarnie żydowskie kramy.
Głupi Żeromski i głupi jego Ludzie bezdomni.
– Ci zgięci wyprostują karki, gdy nas już pożre nasza tinglowa kultura119; oni, wypoczęci pod twardą skorupą roślinnego życia, ockną się ze snu, gdy nas pochłonie i na miał rozbije malstrom120 naszych wahań i pytań bez odpowiedzi!
A po nich nowi przyjdą…
Jestem rozdrażniony. Głowa mnie boli. Dnie robocze jako-tako mijają. Niedziele mnie męczą…
*
Poznałem nauczycielkę muzyki moich pupilów. Jest to wdowa po baletniku czy chórzyście. Zajmuje ze swą Janką facjatę. Wielkie pudło przedpotopowego fortepianu zawala pół izby. Łóżko, stolik i dwa krzesła – to wszystko. Nawet komody, nawet ulubionego kuferka – nie ma; – nędza.
Omal nie pozbawiłem jej wygodnej lekcji za mieszkanie; dopłaca tylko rubla miesięcznie. Starałem się przekonać moich chlebodawców, że, jakkolwiek sam grać umiem, jednakże uczyć „na fortepianie” nie potrafię w żaden sposób.
Janka ma sześć lat, czarne wielkie ślepia i marzy o lalce, która zamyka oczy. Dziecina drobna, robi wrażenie kwiatu zerwanego, który musi umrzeć prędko. Drobne to i wdzięczne, i dziwnie smutne. Kiedy po heroicznych wysiłkach skończyłem marsza żałobnego, maleństwo nieruchomo patrzało na mnie.
– Ładne? – zapytałem.
Nie odpowiedziała.
Matka pochwyciła ją, posadziła na kolanach i dziwnie jakoś całowała.
„Był nastrój”.
Zapewne dziecko miłości.
Tragedia z facjaty przy starym klekocie. – Podły ten Nowaczyński!
*
Pan gospodarz chciał wyrzucić lokatora. Na moje usilne prośby pozostawił go.
Jest to mieszkaniec Pułtuska czy Pińczowa. Olśniony opowiadaniami o Warszawie, przyjechał tu z żoną i pięciorgiem dzieci, kupił za czterysta rubli sklepik od oszusta i w dwa tygodnie osiadł na bruku. Zna się trochę na szewctwie i przyjmuje robotę od łaciarza-pryncypała.
– I ja mam serce – bronił się mój pan – ale jak człowiek sam twarde życie miał, to nie umie się nad każdym litować. Ja nie zdzieram, nie gniotę jak inni, ale co mi się należy, to chcę, żeby płacili. I nie można inaczej. Jeden poprosi, żeby mu ulżyć, to drugi zaraz zażąda i jeszcze będzie groził. Pan jeich nie zna. To jest czarny naród. Jemu na zabawę i na poczęstunek wystarcza, a na komorne nie. Niech pan zobaczy, jak Żydzi robią. Taki bogaty Żyd kupi dom. On nie chce użerać się z lokatorem, to on sobie puszcza dom w dzierżawę; dzierżawca od razu mu za rok z góry zapłaci. Ale i dzierżawca bogacz, jemu się także nie chce, bo ma takich domów z dziesięć. Więc bierze administratora. Jak sam płaci dzierżawy trzy tysiące, to chce mieć trzy tysiące pięćset na przykład, a o resztę nie stoi. A administrator jeszcze ma rządcę i każdy na swoją stronę lokatora drze, i na swoją stronę kręci. Rządca za byle co zaraz wyrzuca i naumyślnie dopieka, żeby się ciągle wyprowadzali, bo on dostaje kontraczne121. Administrator żadnej reperacji nie zrobi bez tego, żeby choć połowę nie wydusił od lokatora do kieszeni. A dzierżawca znowu ciśnie i podnosi komorne. To z jednego domu żyją cztery rodziny, i elegancko żyją. A za wszystko płaci robotnik, bo to biedota, panie. A na mnie jednego żeby nie mogli zarobić? Krzywda im? – Sam wszystkiego dojrzę i o wszystkim pamiętam. Mnie jego żal, ale sam sobie winien. Siedział w dziurze, miał swoich pięćset rubli – siedź, nie pchaj się do miasta, kiedy ciebie nie proszą, nie szukaj guza, kiedy masz pięcioro dzieci. Bo kto najwięcej ucierpi? Wiadoma rzecz: dzieci. Ale to prostota, panie, chamy – czy oni to rozumieją?
Ostatecznie obiecał czekać jeszcze dwa tygodnie.