Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 30
Świetny capataz de cargadores, ofiara zawiedzionej próżności, która jest odwetem za zuchwalstwo czynu, przesiedział całą noc w znużonej postawie tropionego wyrzutka, dręczony bezsennością, nie mniej dotkliwą od bezsenności Decouda, swego towarzysza w najrozpaczliwszej chwili życia. Zastanawiał się, w jaki sposób zginął Decoud. Wiedział jednak, w jaki sposób sam przyczynił się do jego śmierci. Najpierw kobieta, potem mężczyzna, porzuceni w swojej ostatecznej potrzebie dla tego przeklętego skarbu. Opłacił go zgubą duszy i zatratą życia. Po bladej, milczącej zgrozie ogarnął go poryw bezmiernej dumy. Nikt inny na całym świecie, tylko Gian' Battista Fidanza, capataz de cargadores, nieprzekupny i wierny Nostromo, był zdolny zapłacić taką cenę.
Postanowił w duszy, iż nic nie zdoła już mu wydrzeć jego łupu. Nic. Decoud zginął. Ale jak? Nie było cienia wątpliwości, że zginął. Jednak te cztery sztaby?… Po co? Czy miał zamiar wrócić po więcej, kiedy indziej?
Skarb rozpościerał swą tajemną władzę. Mącił jasność umysłu człowieka, który za niego zapłacił. Nostromo był pewien, że Decoud nie żyje. Swymi szmerami zdawała się mówić o tym cała wyspa. Umarł! Odszedł! Przychwycił się na przysłuchiwaniu się szelestom chaszczy i rozpryskom wody w łożysku strumienia. Zginął! Ten gaduła, novio doñii Antonii!
– Ha! – mruknął, z głową na kolanach pod sinością zamglonego brzasku, świtającego nad wyzwolonym Sulaco i szarą jak perzyna zatoką. – On do niej poleci. Poleci do niej!
A te cztery sztaby! Czy zabrał je z zemsty, by rzucić urok, jak ta zagniewana kobieta, która przepowiedziała mu zgryzotę i niepowodzenia, a jednak obarczyła go obowiązkiem ocalenia dzieci? Ano, ocalił je. Pokonał zaklęcie nędzy i głodu. Uczynił to sam, a może wspomagany przez diabła. Co komu do tego? Dokonał tego, mimo że go oszukano, i ocalił zarazem kopalnię San Tomé, która wydawała mu się nienawistna i niezmierzona, władająca przy pomocy swych ogromnych bogactw nad wartością, znojem, wiernością biedaków, nad wojną i pokojem, nad działalnością miasta, Campo i morza.
Słońce rozjaśniło niebo za szczytami Kordylierów. Capataz nie odwracał przez chwilę oczu od luźnej ziemi, kamieni i pogruchotanych chaszczy, które przysłaniały kryjówkę ze srebrem.
– Trzeba się będzie bogacić bardzo powoli – rozmyślał głośno.
Rozdział XI
Sulaco wyprzedziło przezornego Nostroma, bogacąc się szybko na skarbach ukrytymi w ziemi, których strzegą czujne duchy dobra i zła, wygrzebywanych pracowitymi rękami ludu. Była to jakby druga młodość, niby nowe życie, pełne obietnic, niepokojów i trudu, rozsiewające szczodrze swe bogactwa na cztery strony roznamiętnionego świata. Zmiany materialne podążały śladem interesów materialnych. Zaś inne zmiany, bardziej subtelne i od zewnątrz niedostrzegalne, dokonywały się w umysłach i sercach pracowników. Kapitan Mitchell powrócił do ojczyzny, by żyć z oszczędności zainwestowanych w kopalni San Tomé. Doktor Monygham postarzał się, głowę przyprószyła mu siwizna, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się. Żył z niewyczerpanego skarbu swej ofiarnej tkliwości, dobywanej z kryjówek jego serca, które było niczym schowek bezprawnych bogactw.
Naczelny inspektor szpitali państwowych (których utrzymanie obciążało koncesję Gouldów), urzędowy doradca sanitarny władz miejskich, główny lekarz Zjednoczonych Kopalni San Tomé (których terytoria, zawierające złoto, srebro, miedź, ołów i kobalt, rozpościerają się całymi milami wzdłuż podnóży Kordylierów) czuł się jak wynędzniały, nieszczęśliwy i przymierający głodem, kiedy Gouldowie po raz drugi wyjechali na dłuższy czas do Europy i Stanów Zjednoczonych. Zżył się z domem, złożył dowody przyjaźni, był starym kawalerem, który nie był niczym związany i nie miał żadnych zobowiązań (prócz zawodowych), więc zaproszono go, by zamieszkał w Casa Gould. Jedenastego miesiąca ich nieobecności znajome pokoje, przypominające mu wszędzie kobietę, której oddał się całym sobą, stały się dla niego nie do zniesienia. Gdy zaczął się przybliżać dzień przybycia pocztowego „Hermesa” (najświeższego nabytku wspaniałej floty T.O.Ż.P.), doktor kuśtykał żwawiej i parskał bardziej zgryźliwie po prostu z samej tylko nerwowości.
Pakował swe skromne manatki z pośpiechem, z zaciekłością, z entuzjazmem. Z radością i upojeniem patrzył, jak omijając starego odźwiernego, wynoszono je za bramę Casa Gould. Kiedy zaś nadeszła wyczekiwana godzina, wsiadł samotnie do wielkiej landary zaprzężonej w białe muły, skrzywił wprost jadowicie twarz, by nie postradać panowania nad sobą, i trzymając w lewej ręce parę nowych rękawiczek, pojechał do portu.
Kiedy ujrzał Gouldów, stojących na pokładzie „Hermesa”, serce tak wezbrało mu w piersi, iż jego powitania ograniczyły się do zdawkowego pomruku. Jadąc do miasta, wszyscy troje zachowywali milczenie. Na patio doktor odezwał się naturalniejszym tonem:
– Pozostawię teraz państwa samych. Zajdę jutro, jeśli mi będzie wolno.
– Proszę przyjść na śniadanie, drogi doktorze Monygham, i nich pan przyjdzie wcześnie – rzekła pani Gould i odwróciwszy się, spojrzała na niego u podnóża schodów. Miała na sobie podróżną suknię, twarz jej przysłaniała woalka. Stojąca we wnęce Madonna w błękitnych szatach i z Dzieciątkiem na ręku zdawała się pozdrawiać ją z wyrazem współczującej słodyczy.
– Niech pan się nie spodziewa, że zastanie mnie pan w domu – uprzedził go Charles Gould. – Wybieram się wczesnym rankiem do kopalni.
Po śniadaniu doña Emilia i señor doctor wyszli z wolna przez wewnętrzną bramę patia. Roztaczały się przed nimi obszerne ogrody Casa Gould, otoczone wysokimi murami i pokrytymi czerwoną dachówką dachami sąsiednich domów. Było pełno cienia pod drzewami i gładkich połaci słonecznych na trawnikach. Potrójny rząd starych drzew pomarańczowych okalał wnętrze ogrodu. Śniadzi, bosi ogrodnicy w śnieżnobiałych koszulach i szerokich calzoneras pielili, przykucnąwszy nad kwietnikami, lub przemykali się wśród drzew, grabiąc ścieżki. Nikłe smużki rozpryskującej się wody krzyżowały się wdzięcznymi krzywiznami i migotały w słońcu, spadając z cichym, pluszczącym szmerem na krzewy lub mżąc pyłem diamentów na trawniki.
Doña Emilia w powłóczystej, jasnej sukni szła obok doktora Monyghama, ubranego w długi, czarny surdut; surowa czerń krawata odcinała się od nieskazitelnej białości jego koszuli. Pod cienistą kępą drzew, gdzie stały małe stoliki i wiklinowe fotele, pani Gould usiadła w niskim, obszernym siedzisku.
– Niech pan jeszcze nie odchodzi – rzekła do doktora Monyghama, który nie był zdolny ruszyć się z miejsca. Wcisnąwszy brodę w głąb kołnierza, pożerał ją ukradkiem oczyma, które na szczęście były okrągłe i twarde niby marmurowe gałki i nie umiały wyrażać jego uczuć. Znamiona czasu na licach tej kobiety, oznaki słabości i znużenia, które zaciążyły na oczach i skroniach „nigdy nieznużonej señory”, jak zwykł z podziwem nazywać ją przed laty don Pépé, wzruszyły go niemal do łez.
– Niech pan jeszcze nie odchodzi. Dzień dzisiejszy należy do mnie – nalegała pani Gould łagodnie. – Nie powróciliśmy jeszcze oficjalnie. Dopiero jutro okna Casa Gould rozświetlą się na przyjęcie gości.
Doktor osunął się na krzesło.
– Urządza pani tertulię270? – zapytał z roztargnieniem.
– Zwykłe powitanie wszystkich miłych przyjaciół, którzy zechcą przyjść.
– I dopiero jutro?
– Tak. Charles będzie zmęczony po powrocie z kopalni, ja zaś… chciałabym go mieć dla siebie przez jeden wieczór po powrocie do domu, który kocham. Ten dom widział całe moje życie.
– No, tak – warknął doktor nagle. – Kobiety liczą czas od swojego wesela. Czyż przedtem pani nie żyła?
– Zapewne. Ale czy o tym się pamięta? Wtedy nie było trosk.
Pani Gould westchnęła. I jak para przyjaciół, którzy po długiej rozłące rozpamiętywają najburzliwszy okres swego życia, zaczęli rozmawiać o rewolucji w Sulaco. Pani Gould wydawało się dziwne, iż ludzie, którzy brali w niej udział, zdają się już zapominać o niej i o wypływającej z niej nauce.
– A jednak – wtrącił doktor – my wszyscy, którzy braliśmy w niej udział, otrzymaliśmy nagrodę. Don Pépé, chociaż obarczony wiekiem, wciąż jeszcze może dosiąść konia. Barrios zapija się na śmierć w wesołym towarzystwie gdzieś tam w swojej posiadłości za Bolson de Tomoro. Zaś bohaterski ojciec Roman – wyobrażam sobie tego starego padre wysadzającego systematycznie kopalnię San Tomé i po każdym wybuchu wśród pobożnych zaklęć zażywającego całymi garściami tabakę – otóż bohaterski ojciec Roman powiada, iż nie obawia się, żeby misjonarze Holroyda wyrządzili wśród jego owieczek jakiekolwiek szkody, dopóki on żyje.
Pani Gould wzdrygnęła się z lekka na przypomnienie zguby, której tak blisko była kopalnia San Tomé.
– A pan, drogi przyjacielu?
– Dokonałem dzieła, do którego się nadawałem.
– Zajrzał pan w oczy najokropniejszemu niebezpieczeństwu. Straszliwszemu od śmierci.
– Nie, pani Gould! Tylko śmierci przez powieszenie. I zostałem nagrodzony ponad moją zasługę.
Zauważywszy, iż spojrzenie pani Gould spoczywa na nim, spuścił oczy.
– Zrobiłem karierę, jak pani widzi – rzekł naczelny inspektor szpitali państwowych, poprawiając z lekka poły swego wytwornego, czarnego surduta. Poczucie własnej godności u doktora, zaznaczające się wewnętrznie zupełnym zniknięciem z jego snów ojca Berona, objawiło się na zewnątrz w tym, iż wbrew swemu dawniejszemu niedbalstwu zaczął uprawiać nadmierny kult zewnętrznego wyglądu. Zamknięta w surowych granicach kształtu i barwy, lecz zawsze świeża, ta zmiana stroju nadawała doktorowi Monyghamowi wygląd zawodowy i zarazem uroczysty. Jednakże jego chód i niezmienny, cierpki wyraz twarzy pozostawały z nimi w jaskrawej sprzeczności.
– Tak – mówił dalej. – Wszyscy zostaliśmy nagrodzeni: naczelny inżynier, kapitan Mitchell…
– Widzieliśmy go – podchwyciła pani Gould swym wdzięcznym głosem. – Poczciwiec przyjechał z prowincji, żeby nas odwiedzić w hotelu w Londynie. Zachowywał się z wielką godnością, ale coś mi się zdaje, że żal mu Sulaco. Tak ględził o „historycznych wypadkach”, iż zdawało się mi już, że się popłaczę.
– Hm – chrząknął doktor – pewno się zestarzał. Nawet Nostromo się postarzał, chociaż się nie zmienił. Skoro o nim mówimy, chciałbym pani coś powiedzieć…
Już od pewnego czasu dom był pełen pomruków i rozgwarów. Nagle dwaj ogrodnicy, którzy krzątali się przy różach, upadli na kolana i pochylili głowy przed Antonią Avellanos, która weszła w towarzystwie swego wuja.
Otrzymawszy czerwony kapelusz po krótkim pobycie w Rzymie, dokąd zaprosiła go Propaganda271, ojciec Corbelan, misjonarz dzikich Indian, spiskowiec, przyjaciel i opiekun rozbójnika Hernandeza, stąpał wielkimi, powolnymi krokami, szczupły i pochylony. Swe potężne dłonie założył w tył. Pierwszy kardynał-arcybiskup Sulaco zachował swój fanatyczny i posępny wygląd kapelana bandytów. Powiadano, iż jego niespodziewane wyniesienie do godności purpurata było odruchem przeciw protestanckiemu naporowi na Sulaco, zorganizowanemu przez Fundację Misyjną Holroyda. Antonia, której uroda nieco przygasła, a kształty lekko się zaokrągliły, szła z właściwym sobie, pogodnym spokojem, uśmiechając się z daleka do pani Gould. Przyprowadziła swego wuja, by odwiedzić drogą Emilię tuż przed samą sjestą.
Gdy wszyscy znowu zajęli miejsca, doktor Monygham usiadł na uboczu, udając, iż jest pogrążony w głębokiej zadumie, gdyż zaczął serdecznie nie cierpieć każdego, kto z zażyłością zbliżał się do pani Gould. Głośniejsze słowa Antonii sprawiły, iż podniósł głowę.
– Jakże możemy opuścić jęczących pod uciskiem, którzy zaledwie przed kilkoma laty byli naszymi rodakami, którzy nadal nimi są? – mówiła panna Avellanos. – Jakże możemy być bezlitośni, ślepi i głusi na straszliwe krzywdy naszych braci? Jest na to lekarstwo.
– Przyłączyć resztę Costaguany do ładu i pomyślności Sulaco – mruknął doktor. – Nie ma innego sposobu.
– Jestem pewna, señor doctor – rzekła Antonia z powagą niezłomnego przekonania – iż takie były od początku zamierzenia biednego Martina.
– Zapewne, lecz interesy materialne nie pozwolą narażać swego rozwoju dla czystej idei sprawiedliwości i współczucia – mamrotał doktor zgryźliwie. – I może tak jest dobrze.
Kardynał-arcybiskup wyprostował swą chudą, kościstą postać.
– Pracowaliśmy dla nich, stworzyliśmy te materialne interesy dla cudzoziemców – odezwał się głębokim, oskarżającym tonem.
– A bez nich jesteście niczym – zawołał doktor z odległości. – Nie pozwolą wam…
– Niech się mają na baczności, aby lud, którego dążenia powstrzymują, nie powstał i nie upomniał się o udział w bogactwach i we władzy – oświadczył popularny kardynał-arcybiskup ze znaczącą pogróżką.
Nastąpiło milczenie, podczas którego jego eminencja utkwił chmurne spojrzenie w ziemię, a Antonia z wdziękiem siedziała wyprostowana na krześle i oddychała spokojnie w poczuciu mocy swych przekonań. Rozmowa przeszła następnie na tematy towarzyskie. Gawędzono o pobycie Gouldów w Europie. Kardynał-arcybiskup, przebywając w Rzymie, cierpiał na nieustanne bóle głowy. Było to następstwem klimatu, złego powietrza.
Gdy wuj i siostrzenica odchodzili, służba znowu upadła na kolana, a stary odźwierny, który znał jeszcze Henryka Goulda, zupełnie już ślepy i bezsilny, przypełzł, by ucałować wyciągniętą rękę jego eminencji. Doktor Monygham, patrząc za odchodzącymi, wyrzekł jedno słowo:
– Niepoprawni.
Pani Gould podniosła oczy w górę i opuściła bezwładnie na kolana białe ręce, migocące złotem i drogocennymi kamieniami licznych pierścionków.
– Spiskują. Tak! – rzekł doktor. – Ostatnia z Avellanosów i ostatni z Corbelanów spiskują ze zbiegami z Santa Marta, którzy napływają tu po każdej rewolucji. Pełno ich w Cafe Lambroso na rogu plaza. Słychać ich gwar aż na ulicy, niczym gęganie z kojca. Spiskują, by wtargnąć do Costaguany. A wie pani, gdzie szukają potrzebnych sił? W tajnych stowarzyszeniach, wśród zbiegów i ludności miejscowej, gdzie Nostromo – chciałem powiedzieć, kapitan Fidanza – jest wielkim człowiekiem. Czemu zawdzięcza to stanowisko? Kto wie? Geniuszowi? Jest genialny. Ma teraz większe uznanie wśród ludu, niż miał kiedykolwiek. Wydaje się, jakby rozporządzał jakąś ukrytą siłą, jakimiś tajemnymi środkami dla podtrzymania swych wpływów. Naradza się z arcybiskupem jak za dawnych czasów, które i pani, i ja pamiętamy. Barrios jest bezużyteczny. Ale na dowódcę wojskowego wzięli sobie pobożnego Hernandeza. I mogą wzburzyć kraj nowym hasłem: bogactwa dla ludu!
– Czy nigdy nie będzie spokoju? Nigdy nie będzie wytchnienia? – szepnęła pani Gould. – Myślałam, że…
– Nie! – przerwał doktor. – Nie ma spokoju i nie ma wytchnienia w rozwoju interesów materialnych. Mają one swoje prawa i swoją sprawiedliwość. Ale opierają się na pozorach i są nieludzkie. Są pozbawione prawości, ciągłości i siły, które można znaleźć tylko w zasadach moralnych. Nadchodzi czas, że wszystko to, przy czym obstawała koncesja Gouldów, zaciąży ludowi równie nieznośnie jak barbarzyństwo, okrucieństwo i nierząd sprzed kilku lat.
– Jak pan może coś podobnego mówić, doktorze Monygham? – krzyknęła, jakby urażona w najtkliwsze miejsce duszy.
– Mogę mówić, bo to prawda – upierał się doktor zawzięcie. – Zaciąży ludowi tak samo nieznośnie i wywoła niechęć, rozlew krwi i mściwość, ponieważ ludzie się zmienili. Czy pani sądzi, że górnicy poszliby teraz na miasto, by ratować swego señora administradora? Sądzi pani?
Przycisnęła splecione ręce do oczu i szepnęła beznadziejnie:
– Po to żeśmy pracowali?
Doktor pochylił głowę. Potrafił podążyć za jej niewypowiedzianą myślą. Czy po to pozbawiono jej życie wszelkiej cichej szczęśliwości powszedniego uczucia, którego jej czułość potrzebowała, jak ciało ludzkie potrzebuje powietrza do oddychania? I doktor, oburzony na zaślepienie Charlesa Goulda, zmienił pośpiesznie przedmiot rozmowy.
– Właśnie o Nostromie chciałem z panią pomówić. Niepodobna mu odmówić pewnej wytrzymałości i siły. Nic go nie złamie. Ale mniejsza o to. Dzieje się coś niejasnego, a może aż nadto jasnego. Wie pani zapewne, iż Linda jest praktycznie strażniczką latarni morskiej na Wielkiej Izabeli. Garibaldino jest już za stary. Do niego należy czyszczenie lamp i przyrządzanie strawy, nie może już chodzić po schodach. Czarnooka Linda sypia za dnia i czuwa nad latarnią całymi nocami. Nie spędza jednak całego dnia na spaniu. Wstaje około piątej po południu, zaś Nostromo, ilekroć jego szkuner zawinie do portu, odwiedza ją, podpływając do wyspy łodzią.
– Czy oni jeszcze się nie pobrali? – spytała pani Gould. – O ile wiem, jej matka życzyła sobie tego, gdy Linda była jeszcze dzieckiem. Kiedy dziewczęta były u mnie przez prawie rok, ta niezwykła Linda powiadała bez ogródek, iż zostanie żoną Gian' Battisty.
– Nie, jeszcze się nie pobrali – odparł doktor krótko. – Miałem trochę nad nimi pieczę.
– Dziękuję panu, drogi doktorze – rzekła pani Gould i w cieniu wielkich drzew jej drobne, równe ząbki błysnęły dziewczęcym uśmiechem łagodnej przekory. – Doprawdy, ludzie nie wiedzą, jaki pan jest dobry. Nie daje im pan poznać tego po sobie, by mi dokuczyć, ale ja już od dawna zawierzyłam pańskiemu dobremu sercu.
Doktor podciągnął górną wargę, jakby chciał kogoś ugryźć, i skłonił się sztywno w swym fotelu. W bezgranicznym zapamiętaniu człowieka, do którego miłość przyszła późno, nie jako najprzedziwniejsze ze złudzeń, lecz jako rozwidniająca i bezcenna niedola, doznawał na widok tej kobiety (którego był pozbawiony niemal przez cały rok) odruchów uwielbienia, pragnął całować rąbek jej sukni. Ten nadmiar uczuć przejawiał się oczywiście wzmożoną zgryźliwością mowy.
– Obawiam się, że spotyka mnie zbyt wiele łaski. Niemniej ci ludzie mnie interesują. Byłem kilka razy w latarni na Wielkiej Izabeli, by zajrzeć do starego Giorgia.
Nie przyznał się, że bywał tam, gdyż podczas jej nieobecności doznawał ulgi w atmosferze pokrewnych uczuć, surowego uwielbienia starego Giorgia dla „angielskiej señory-dobrodziejki”; że miło mu było spotykać się z wylewnym, namiętnym przywiązaniem czarnookiej Lindy do „naszej anielskiej doñii Emilii”; że lubił, kiedy białoszyja, jasnowłosa Gizela wznosiła z zachwytem oczy, które błyskały ku niemu ukradkowym, na poły filuternym, na poły prostolinijnym spojrzeniem i sprawiały, iż doktor mówił w duchu do siebie: „Gdybym nie był stary i brzydki, myślałbym, że ta trzpiotka robi do mnie oko. I może robi. Ona pewno robi oko do każdego”. – Doktor Monygham nie wspomniał o tym wszystkim pani Gould, która była opatrznością rodziny Violów, lecz powrócił do „naszego wielkiego Nostroma”.
– Proszę posłuchać, co chciałem powiedzieć: nasz wielki Nostromo przez kilka lat nie troszczył się zbytnio o starca i dzieci. Co prawda, z dwunastu miesięcy spędzał wtedy dziesięć na podróżach wzdłuż wybrzeża. Robił pieniądze, jak kiedyś powiedział kapitanowi Mitchellowi. Jak się zdaje, powiodło mu się nadzwyczaj dobrze. Naturalnie należało się tego spodziewać. Jest człowiekiem pomysłowym, pełnym wiary w siebie, gotowym do skorzystania z każdej okazji i zmierzenia się ze wszelkim ryzykiem. Pamiętam, iż pewnego dnia byłem właśnie w biurze Mitchella, gdy wszedł tam z właściwą sobie, spokojną powagą, którą okazuje wszędzie. Patrząc swoim zwyczajem ponad naszymi głowami na ścianę, opowiadał, że handlował w Zatoce Kalifornijskiej, i ucieszył się, gdy po powrocie zobaczył, że buduje się latarnię morską na urwisku Wielkiej Izabeli. „Bardzo się ucieszyłem” – powtórzył. Kapitan Mitchell wyjaśnił, iż buduje ją Towarzystwo Oceanicznej Żeglugi Parowej dla udogodnienia ruchu statkom pocztowym, za jego radą. Kapitan Fidanza łaskawie stwierdził, iż to doskonała rada. Pamiętam, iż długo podkręcał wąsa i oglądał wszystkie gzymsy w pokoju, zanim zaproponował, by nadzór nad tą latarnią powierzono staremu Giorgiowi.
– Słyszałam o tym. Zasięgano mojego zdania w swoim czasie – rzekła pani Gould. – Miałam wątpliwości, czy będzie to dobre dla tych dziewcząt, że będą odosobnione na wyspie jak w jakimś więzieniu.
– Pomysł przypadł do gustu staremu Garibaldino. Zaś dla Lindy każde miejsce było miłe i dobre, o ile zostało wybrane przez Nostroma. Mogła tam oczekiwać łaskawych odwiedzin swego Gian' Battisty równie dobrze, jak gdzie indziej. Myślę, iż kochała się już od dawna w tym nieskazitelnym capatazie. Przy tym zarówno ojciec, jak siostra pragnęli usunąć Gizelę z oczu niejakiego Ramireza.
– Ach! – rzekła pani Gould z zaciekawieniem. – Ramirez? Co to za człowiek?
– Taki sobie mozo miejski. Ojciec jego był cargadorem. Jako wątły dzieciak wałęsał się obdarty po wybrzeżu, aż Nostromo zajął się nim i zrobił z niego człowieka. Wziął go na lichtugę, zaś kiedy był nieco starszy, oddał pod jego kierownictwo łódź numer trzy, tę samą, którą wywieziono srebro. Nostromo wybrał tę lichtugę, gdyż była to najmocniejsza i najobrotniejsza łódź przewozowa z całej floty T.O.Ż.P. Młody Ramirez był jednym z tych pięciu cargadorów, którym powierzono zabranie skarbu z Urzędu Celnego owej pamiętnej nocy. Gdy łódź, którą prowadził, zatonęła, Nostromo podziękował za służbę i polecił kapitanowi Mitchellowi na swoje miejsce Ramireza. Obeznał go doskonale z zawodem i w ten sposób Ramirez z wygłodzonego włóczęgi stał się człowiekiem i capatazem cargadorów w Sulaco.
– Dzięki Nostromowi – rzekła pani Gould z gorącym uznaniem.
– Dzięki Nostromowi – powtórzył doktor Monygham. – Daję słowo, iż przeraża mnie potęga tego człowieka, gdy o niej pomyślę. Nie było niczym dziwnym, iż nasz zacny, stary Mitchell był ogromnie rad, gdy polecono mu człowieka wyszkolonego w portowym rzemiośle i oszczędzającego mu kłopotów. Natomiast wprost niepojęte wydaje się, iż cargadorzy z Sulaco uznali Ramireza za swego zwierzchnika jedynie dlatego, że taka była wola Nostroma. Nie jest on oczywiście drugim Nostromem, jak sobie w swej zarozumiałości wyobrażał, lecz mimo wszystko jest na doskonałym stanowisku. Rozzuchwaliło go to do tego stopnia, iż zaczął się umizgać do Gizeli Viola, która, jak pani wie, uchodzi w mieście za piękność. Jednakże stary Garibaldino powziął do niego gwałtowną niechęć. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że nie jest on wzorem doskonałości jak Gian' Battista, uosobieniem męstwa, wierności i honoru „ludu”. Signor Viola nie ma zbyt pochlebnego wyobrażenia o ludności Sulaco. Oboje zatem, stary Spartanin i białolica Linda o purpurowych ustach i czarnych jak węgiel oczach, pilnowali surowo jasnowłosej panny. Ramirez został ostrzeżony, by trzymał się z daleka. Ojciec Viola, jak mi opowiadano, pogroził mu kiedyś strzelbą.
– Cóż na to Gizela? – spytała pani Gould.
– Jak mi się zdaje, jest nieco kokietką – odrzekł doktor. – Nie przebiera. Lubi hołdy mężczyzn. Pozwolę sobie powiedzieć, pani Gould, że Ramirez nie był jedyny. Prócz niego miał być tam jeszcze jakiś inżynier z załogi kolejowej. Jemu również pogrożono strzelbą. Stary Viola nie pozwala żartować ze swego honoru. Od śmierci żony stał się niespokojny i podejrzliwy. Bardzo się ucieszył, że będzie mógł młodszą córkę zabrać z miasta. I cóż się stało? Ramirez, uczciwy chłopak, pozbawiony swej ukochanej, nie może bywać na wyspie. Nie ma na to rady. Stosuje się do zakazu, ale, rzecz prosta, iż często zwraca spojrzenia ku Wielkiej Izabeli. Wygląda na to, iż miewał zwyczaj spoglądać do późnej nocy na światło latarni. Otóż podczas tych sentymentalnych czuwań dostrzegł, iż Nostromo, inaczej kapitan Fidanza, zwykł powracać bardzo późno ze swych odwiedzin u Violów. Niekiedy aż po północy.
Doktor zatrzymał się i spojrzał znacząco na panią Gould.
– No, tak. Ale nie rozumiem – zaczęła zakłopotana.
– Teraz następuje to, co najdziwniejsze – mówił dalej doktor Monygham. – Viola, który jest królem na swej wyspie, nie pozwala nikomu bywać na niej po zmierzchu. Nawet kapitan Fidanza musiał odjeżdżać po zachodzie słońca, gdy Linda szła na górę, pilnować światła latarni. I Nostromo posłusznie odpływał. Cóż jednak działo się potem? Co porabiał na zatoce między wpół do siódmej a północą? Widywano go nieraz o tej późnej godzinie, jak zawijał spokojnie do portu. Ramireza trawiła zazdrość. Nie śmiał się zbliżyć do starego Violi; zdobył się jednak na odwagę, by zaczepić Lindę pewnego niedzielnego poranka, gdy przybyła na ląd, by wysłuchać mszy i odwiedzić grób matki. Byłem świadkiem tej sceny, która rozegrała się na wybrzeżu. Było to wczesnym rankiem. Musiał umyślnie na nią czekać. Znalazłem się tam najzupełniej przypadkiem, gdyż lekarz kanonierki niemieckiej stojącej w porcie wezwał mnie do siebie na pilną konsultację. Ciskała płomieniami gniewu i pogardy na Ramireza, który jakby postradał zmysły. Było to osobliwe widowisko, pani Gould! Długi pomost z oszalałym cargadorem przepasanym szkarłatną szarfą i z dziewczyną w czerni; wczesny poranek niedzielny nad przystanią, drzemiącą w cieniu gór; zaledwie jedna czy dwie łódki, snujące się między okrętami stojącymi na kotwicy, i nadpływająca po mnie łódź niemieckiej kanonierki. Linda przeszła tuż obok mnie. Podchwyciłem dzikie spojrzenie jej oczu. Zawołałem za nią po imieniu. Nie usłyszała mnie. Nie widziała mnie. Zdążyłem jednak spojrzeć w jej twarz; zatrważała gniewem i zgryzotą.
Pani Gould wyprostowała się i szeroko otworzyła oczy.
– Co pan ma na myśli doktorze Monygham? Czy to znaczy, że pan podejrzewa młodszą siostrę?
– Quien sabe? Kto wie? – odpowiedział doktor, wzruszając ramionami jak rodowity Costaguanero. – Ramirez podszedł do mnie na wybrzeżu. Słaniał się na nogach, wyraz twarzy miał obłąkany. Chwytał się za głowę rękami. Musiał się z kimś porozmawiać, po prostu musiał. Mimo swych obłąkanych oczu, poznał mnie. Ludzie mnie tu dobrze znają. Za długo żyłem wśród nich, żebym nie miał zostać doktorem o złym oku, który leczy wszystkie niedomagania cielesne i rzuca zły urok spojrzeniem. Podszedł do mnie. Usiłował zachować spokój. Starał się dać do zrozumienia, iż chce tylko ostrzec mnie przed Nostromem. Widocznie kapitan Fidanza wymienił mnie na jakimś tajnym zebraniu jako najzacieklej gardzącego wszystkimi biedakami – ludem. To bardzo możliwe. Zaszczyca mnie niegasnącą niechęcią. A wystarczy jedno słowo wielkiego Fidanzy, żeby jakiś narwaniec żgnął mnie nożem w plecy. Komisja Sanitarna, której jestem przewodniczącym, nie jest lubiana przez ludność. „Niech się pan go strzeże, señor doctor. Niech pan go zniszczy!” – syknął mi Ramirez w twarz. A potem wybuchnął: „Ten człowiek rzucił urok na obie dziewczyny!”. O sobie powiedział aż za wiele. Musi teraz uciec, uciec i ukryć się gdziekolwiek. Wyrażał się czule o Gizeli, a potem obrzucał ją wyzwiskami, których niepodobna powtórzyć. Gdyby wiedział, że da się ją skłonić, aby go pokochała, porwałby ją z wyspy. Daleko w lasy! Ale nic z tego… Odszedł, wymachując rękami nad głową. Dostrzegłem wtedy starego Murzyna, który łowił ryby, siedząc za stosem skrzyń. Zwinął nagle wędkę i natychmiast czmychnął. Ale musiał coś podsłuchać i zapewne z tym się wygadał, gdyż, jak mi się zdaje, kilku starych przyjaciół Garibaldina ostrzegło go przed Ramirezem. W każdym razie ojciec został ostrzeżony. Lecz Ramirez znikł z miasta.
– Poczuwam sie do pewnych obowiązków względem tych dziewcząt – rzekła pani Gould zaniepokojona. – Czy Nostromo jest obecnie w Sulaco?
– Jest, od ubiegłej niedzieli.
– Trzeba będzie zaraz pomówić z nim.
– Któż ośmieli się z nim mówić? Nawet szalony z miłości Ramirez czmycha na widok samego tylko cienia kapitana Fidanzy.
– Ja mogę, ja z nim pomówię – oświadczyła pani Gould. – Takiemu człowiekowi jak Nostromo wystarczy jedno słowo.
Doktor uśmiechnął się kwaśno.
– Musi skończyć z tą sytuacją, która prowadzi do… Nie chce mi się wierzyć w to, co pan mówi o tym dziecku – mówiła dalej pani Gould.
– Jest bardzo pociągający – mruknął doktor posępnie.
– Jestem pewna, że on to zrozumie. Musi skończyć z tym wszystkim i niezwłocznie ożenić się z Lindą – zawyrokowała najznakomitsza dama z Sulaco z ogromną stanowczością.
Z bramy ogrodowej wynurzył się Basilio. Utył i zaokrąglił się. Postarzała się jego twarz bez zarostu, w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. Kruczoczarne, sztywne włosy miał gładko przyczesane. Przystanąwszy za kępą krzewów, posadził pieczołowicie na ziemi małe dziecko, które niósł na ramieniu. Był to najmłodszy potomek jego i Leonardy. Nadąsana, przekwitła camerista i główny mozo Casa Gould byli małżeństwem już od kilku lat.
Siedział przez jakiś czas przykucnięty, patrząc czule na swoją latorośl, która odwzajemniała mu się pełnym powagi spojrzeniem. Następnie z namaszczeniem i godnością poszedł ścieżką.
– O co chodzi, Basilio? – spytała pani Gould.
– Telefonowano z biura kopalni, że wielmożny pan zanocuje dziś w górach.
Doktor Monygham powstał i zaczął rozglądać się dokoła. Głębokie milczenie zalegało na jakiś czas w cieniu ogromnych drzew rozkosznego ogrodu Casa Gould.
– Dobrze, Basilio – rzekła pani Gould. Śledziła go spojrzeniem, gdy szedł ścieżką, zatrzymał się na chwilę za kwitnącymi krzewami i ukazał się znów z dzieckiem na ramieniu. Miarowym krokiem minął bramę między ogrodem a patio, niosąc troskliwie swe lekkie brzemię.
Doktor, odwróciwszy się od pani Gould, przyglądał się dalekiemu kwietnikowi w słońcu. Ludzie uważali go za człowieka zgorzkniałego, który gardzi innymi. Jednak jego prawdziwą naturę stanowiła zdolność do gwałtownych uczuć i wielka wrażliwość charakteru. Brakowało mu gładkiej gruboskórności człowieka towarzyskiego, gruboskórności, z której wynika łatwe pobłażanie dla siebie i innych; tolerancja znajduje się na przeciwległym biegunie szczerej życzliwości i ludzkiego współczucia. Z tego niedostatku gruboskórności brała początek zgryźliwość jego usposobienia i jadowitość jego powiedzeń.
Zapatrzony w głębokim milczeniu na barwny kwietnik, doktor Monygham miotał w duchu złorzeczenia na głowę Charlesa Goulda. Za nim siedziała nieruchomo pani Gould, która wdzięk postaci łączyła z urokiem arcydzieła, które podpatrzone w okamgnieniu, uwiecznia się na zawsze. Doktor odwrócił się znienacka i pożegnał się z nią.
Pani Gould siedziała w cieniu wielkich drzew, w posadzonych półkole. Siedziała z przymkniętymi oczyma, opuściwszy bezwładnie białe ręce na poręcze krzesła. Zalegający pod gęstwiną listowia półmrok uwydatniał młodzieńczą urodę jej twarzy, wydobywał świetlistą jasność jej lekkiej sukni i białe koronki jej stroju. Drobna i wdzięczna, jak gdyby promieniejąca własną jasnością w głębokim cieniu splątanych gałęzi, podobna była do dobrej wróżki, znużonej długotrwałym spełnianiem dobrych uczynków, tkniętej przejmującym poczuciem nieużyteczności swych trudów, niemocy swego czarodziejstwa.