Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 31

Yazı tipi:

Gdyby ktoś ją zapytał, o czym rozmyśla samotnie w ogrodzie, podczas gdy jej mąż przebywa w kopalni, a dom jest zamknięty od ulicy niby puste mieszkanie, jej szczerość nakazałaby jej uniknąć odpowiedzi. Przyszło jej na myśl, że aby życie było pełne i szczodre, musi zawierać w sobie troskę o przeszłość i przyszłość w każdej przelotnej chwili teraźniejszości. Nasza codzienna praca powinna być wykonywana na chwałę, tych co odeszli, i na pożytek tych, co po nas przyjdą. Myślała o tym i wzdychała, nie otwierając oczu, nie poruszając się wcale. Twarz pani Gould stężała i zakrzepła na jedno mgnienie, jakby bez drżenia chciała przyjąć wielką falę osamotnienia, która przepływała nad jej głową. Przyszło jej na myśl, że nikt nie spyta jej nigdy z prawdziwą troską, o czym ona myśli. Nikt. Nikt, prócz może człowieka, który właśnie odszedł. Nie, nie spyta nikt, komu by można odpowiedzieć z beztroską szczerością, jaką daje doskonałe zaufanie.

Słowo „niepoprawni”, wymówione przed chwilą przez doktora Monyghama, napłynęło w jej pamięci, kiedy siedziała w smutku i milczeniu. Niepoprawny w swym oddaniu dla wielkiej kopalni srebra był señor administrador! Niepoprawny w swej twardej, nieustępliwej służbie interesom materialnym, z którymi złączył swą wiarę w triumf ładu i sprawiedliwości. Biedak! Widziała wyraźnie siwe włosy na jego skroniach. Był bez zarzutu, bez zarzutu. Czegóż więcej mogła się spodziewać? Powodzenie było trwałe i niesłychane, zaś miłość była tylko krótkim mgnieniem zapamiętania się, przemijającym upojeniem, którego słodycz wspomina się z uczuciem smutku, jak jakąś boleśnie odczutą chwilę w życiu. Było coś swoistego w koniecznościach skutecznego działania, co obniżało moralną wartość idei. Widziała górę San Tomé, która zawisła nad Campo, nad całym krajem, bogata, siejąca postrach, znienawidzona; bardziej bezduszna od każdego tyrana, bardziej bezlitosna i samowładna od najgorszego rządu, gotowa zmiażdżyć nieprzeliczone istnienia dla rozwoju swej potęgi. On tego nie widział. Nie mógł tego widzieć. Nie było to jego winą. Był bez zarzutu, bez zarzutu! Ale ona nigdy nie będzie go miała dla siebie. Nigdy. Nawet na godzinkę nie będzie go miała wyłącznie dla siebie w tym starym, hiszpańskim domu, który tak kochała! Niepoprawny jest ostatni z Corbelanów i niepoprawna ostatnia z Avellanosów, powiedział doktor, ale ona zdawała sobie jasno sprawę, że kopalnia San Tomé trawi i wypala życie ostatniego z costaguańskich Gouldów, że owładnęła energicznym duchem syna, podobnie jak władała żałosną słabością ojca. Straszliwy triumf ostatniego z Gouldów. Ostatniego! Spodziewała się długo, długo, że może… Ale nie! Nic już z tego nie będzie. Niezmierna rozpacz, lęk przed dalszym ciągiem własnego życia zwalił się na najznakomitszą damę z Sulaco. W proroczym jasnowidzeniu uświadomiła sobie, iż tylko ona przeżyje sponiewieranie swego młodzieńczego ideału życia, miłości i pracy, przeżyje go całkiem sama, samotnie w skarbcu świata. Głębokie, głuche cierpienie bolesnego snu pojawiło się na jej twarzy i na powiekach przymkniętych oczu. Niewyraźnym głosem człowieka uśpionego, który spoczywa biernie w uścisku bezlitosnej zmory, wyjęknęła bezwiednie słowa:

– Interesy materialne.

Rozdział XII

Nostromo bogacił się bardzo powoli. Wynikało to z jego przezorności. Umiał nad sobą panować, nawet gdy był wytrącony z równowagi. Zostać niewolnikiem skarbu z pełną świadomością jest zdarzeniem rzadkim, które rozstraja ducha. Rozstrój ten wynikał w znacznej mierze także z trudności przekształcenia tego kruszcu i nadania mu użytecznej postaci. Już sama czynność wywożenia go z stopniowo z wyspy, kawałek po kawałku, wiązała się z trudnościami, najeżona była niebezpieczeństwami niezwłocznego wykrycia. Musiał bywać na Wielkiej Izabeli potajemnie, między podróżami wzdłuż wybrzeża, które rzekomo były źródłem jego majątku. Musiał się mieć na baczności przed załogą własnego szkunera, jak gdyby składała się ze szpiegów czyhających na groźnego kapitana. Nie śmiał zbyt długo przebywać w porcie. Po wyładowaniu towaru wyruszał pospiesznie na inną wyprawę, bowiem obawiał się, iż każdy dzień zwłoki może rozbudzić podejrzenia. Niekiedy podczas tygodniowego lub nawet dłuższego postoju udawało się mu raz tylko odwiedzić skarb. I to było wszystko. Zaledwie parę sztab! Cierpiał zarówno z powodu obawy, jak i przezorności. Upokarzało go, iż działa ukradkiem. A najwięcej cierpiał wskutek skupienia myśli na skarbie.

Kiedy przestępstwo czy zbrodnia wtargną w życie człowieka, przeżerają je niby złośliwy nowotwór, trawią niby gorączka. Nostromo postradał spokój; zanikła czystość wszystkich jego zalet. Czuł to sam i często przeklinał srebro z kopalni San Tomé. Jego męstwo, jego wspaniałomyślność, jego niedbałość, wszystko było jak dawniej, ale było tylko złudą. Natomiast skarb był rzeczywistością. Przylgnął do niego jeszcze zawziętszym, duchowym chwytem. Ale wzdragał się przed dotknięciem sztab. Niekiedy, zaniósłszy do kajuty kilka z nich, owoc ukradkowej, nocnej wyprawy na Wielką Izabelę, przyglądał się uważnie swym dłoniom, jakby zdziwiony, iż nie pozostawiły plam na jego skórze.

Znalazł sposoby sprzedaży sztab srebra w odległych portach. Konieczność dalekich wypraw powodowała, iż jego podróże wzdłuż wybrzeża trwały długo, a odwiedziny w domostwie Violów bywały nieczęste i dorywcze. Jego przeznaczeniem było poślubić żonę z tego domu. Wyraził się kiedyś w ten sposób do starego Giorgia. Ale Garibaldino zbył go majestatycznym skinieniem ręki, w której trzymał zakopconą, czarną fajkę. Dość jeszcze na to czasu; nie chce nikomu narzucać swoich córek.

Z biegiem czasu Nostromo nabrał przekonania, że woli młodszą. Zachodziło między nimi głębokie powinowactwo natur, bez którego nie ma zupełnego zrozumienia i wzajemnego zaufania, istniały przy tym powierzchowne różnice usposobień, które wywierały właściwy sobie urok kontrastu. Żona Nostroma musiała znać jego tajemnicę, gdyż inaczej życie byłoby niemożliwe. Pociągała go słodkooka, białoszyja Gizela, uległa, milcząca, płonąca żądzą pieszczot pod pokrywką gnuśnej spokojności. Natomiast Linda o wyrazistej, namiętnej, bladej twarzy, energiczna, ognista w słowach, dysząca żarem i wzgardą, nieodrodna córka surowego republikanina, choć obdarzona głosem Teresy, budziła w nim głęboką nieufność. Ponadto ta biedna dziewczyna nie umiała ukrywać swej miłości do Gian' Battisty. Zdawał sobie sprawę, że miłość ta jest porywcza, wymagająca, podejrzliwa, nieprzejednana – jak jej dusza. Gizella swą jasną, ciepłą urodą, zewnętrznym spokojem swej natury, zapowiadającym uległość, urokiem swej dziewczęcej tajemniczości rozniecała jego uczucie i koiła jego obawy o przyszłość.

Nie bywał w Sulaco długo. Powracając pewnego razu z takiej dalekiej wyprawy, zauważył lichtugi załadowane kamiennymi blokami pod urwiskiem Wielkiej Izabeli. Stały na nim żurawie i rusztowania, dokoła mrowili się robotnicy i niewielka latarnia morska dźwigała się już z fundamentów na skraju urwiska.

Na ten nieoczekiwany, niewyobrażalny, przerażający widok wydało się mu, że jest nieodwołalnie zgubiony. Cóż teraz mogło ocalić go od wyśledzenia? Nic! Struchlał od tego obrotu rzeczy, który miał rzucić światło na jedyną skrytą zmazę jego życia, życia, którego najistotniejsza treść, wartość i realność polegała na jego odzwierciedleniu w pełnych podziwu oczach ludzkich. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten fakt, nie do ogarnięcia zwyczajnym pojmowaniem, który stanął między nim a potęgą, która słucha wyrzeczonych w złej wierze klątw i daje im moc spełnienia się. Było ciemno. Nie każdy człowiek dysponował taką ciemnością. I oto zamierzano rozniecić tam światło. Światło! Widział, jak padnie ono na niesławę, na ubóstwo, na pogardę. Ktoś już pewno… Może ktoś już…

Niezrównany Nostromo, capataz, groźny i wielbiony kapitan Fidanza, niewątpliwy patron tajnych stowarzyszeń, republikanin jak stary Giorgio, rewolucjonista w głębi duszy (ale na inny sposób), omalże nie rzucił się w morze z pokładu swego szkunera. Ten człowiek, subiektywny do szaleństwa, patrzył samobójstwu trzeźwo w twarz. Ani na chwilę nie stracił głowy. Powstrzymywała go myśl, że to nie będzie żadnym wyjściem. Wyobrażał sobie, że nie żyje, a niesława i hańba trwa. A właściwie mówiąc, nie mógł sobie wyobrazić, że nie żyje. Nazbyt silne miał poczucie własnego istnienia, przejawiającego nieskończoną trwałość w swej zmienności, by objąć umysłem pojęcie swego kresu. Ziemia obraca się bez końca.

Przy tym był odważny. Była to odwaga skażona, ale nadająca się do jego celów równie dobrze jak każda inna. Podpłynął tuż pod urwisko Wielkiej Izabeli, rzucając z pokładu badawcze spojrzenie w stronę wylotu wąwozu, zasnutego nietkniętą gęstwą chaszczy. Podpłynął tak blisko, iż wymienił pozdrowienia z robotnikami, którzy przysłaniali oczy dłońmi, stojąc na skraju urwiska, z którego zwieszało się ramię potężnego żurawia. Zdał sobie sprawę, iż żaden z nich nie miał sposobności bodaj zbliżyć się do wąwozu, w którym spoczywało ukryte srebro, że w tej kryjówce bywał tylko on sam. W porcie dowiedział się, iż nikt nie sypia na wyspie. Robotnicy co wieczór wracali do portu, śpiewając chórem w pustych lichtugach ciągniętych przez holownik. Na razie nie miał czego się obawiać.

„Ale potem?: – zadawał sobie pytanie. Później, gdy latarnik zamieszka w chacie budowanej o sto pięćdziesiąt jardów poniżej niskiej wieży latarni, o jakieś czterysta jardów od mrocznego, cienistego, dzikiego wąwozu, który zawierał tajemnicę jego bezpieczeństwa, jego wpływów, jego wspaniałości, jego przewagi nad przyszłością, jego urągania niedoli oraz wszelkiemu możliwemu oszukaństwu zarówno bogaczy, jak i biedaków – co będzie później? Nie otrząśnie się nigdy z tego skarbu. Jego śmiałość, większa niż u innych ludzi, wszczepiła tę żyłę srebra w jego życie. A uczucie trwożnej, żarliwej podległości, uczucie niewoli, tak głęboko osadzone i niemożliwe do wykorzenienia, iż nieraz w myślach przyrównywał się do legendarnych gringos, którzy ni to żywi, ni to martwi, przykuci są do nieprawnie zdobytych bogactw na Azuerze, uczucie to ciężko obarczało niezależnego kapitana Fidanzę, właściciela i pana przybrzeżnego szkunera, którego dziarska powierzchowność (i bajeczne szczęście do handlu) znana była powszechnie wzdłuż zachodniego wybrzeża rozległego kontynentu.

Widywano kapitana Fidanzę, jak przechadzał się swym zwyczajem po ulicach Sulaco, załatwiając interesy. Nastroszywszy z powagą bujne wąsy, stąpał nieco mniej gibkim krokiem, kryjąc siłę i umiar swych potężnych członków w pospolitości brunatnego, tandetnego ubrania, sporządzonego przez Żydów w londyńskich zaułkach, a nabytego w oddziale konfekcyjnym Kompanii Anzani. Jak zazwyczaj, pozwalał się domyślać, iż sprzedał z ogromnym zyskiem swój ładunek. Był to ładunek solonej ryby, a właśnie zbliżał się Wielki Post. Krążył tramwajami między miastem a portem, rozmawiał ze znajomymi w kawiarni miarowym, statecznym głosem. Kapitan Fidanza był na oczach ludzkich. Jeszcze nie przyszło na świat pokolenie, które nic nie słyszało o słynnej jeździe do Cayty.

Capataz de cargadores, przezwany niesłusznie Nostromem, zdobył sobie pod swym właściwym nazwiskiem inny wizerunek publiczny, zmieniony wskutek odmiennych warunków, mniej malowniczy i trudniejszy do utrzymania wśród coraz liczniejszej i różnorodniejszej ludności Sulaco, postępowej stolicy Zachodniej Republiki.

Kapitan Fidanza, już nie malowniczy, lecz zawsze nieco tajemniczy, był doskonale znany pod wysokim, oszklonym dachem stacji kolejowej w Sulaco. Wsiadł do miejscowego pociągu i wysiadł w Rincon, gdzie odwiedził wdowę po cargadorze, który zmarł z ran (u świtu nowej ery, jak don José Avellanos) na patio Casa Gould. Raczył siąść na ławie i wypić szklankę chłodnej lemoniady w chacie kobiety, która stojąc przed nim, zalewała go istną powodzią słów, których nie słuchał. Wręczył jej, jak zwykle, nieco pieniędzy. Osierocone dzieci, już podrośnięte i dobrze wychowane, nazywające go wujem, krzykliwie prosiły go o błogosławieństwo. Udzielił go. Wychodząc, zatrzymał się na chwilę w drzwiach, by z lekkim zmarszczeniem brwi spojrzeć na spłaszczone oblicze góry San Tomé. To zmarszczenie brwi, rzucające cień surowości na nieugięty zazwyczaj wyraz jego opalonego czoła, dostrzeżono w Loży, do której uczęszczał. Opuścił ją przed bankietem. Wniósł tę zmarszczkę na zebranie na urządzone na jego cześć przez kilku dobrych towarzyszy, Włochów i miejscowych, którzy zebrali się pod przewodnictwem ubogiego, chorowitego, nieco garbatego fotografa o bladej twarzy, zabarwionej rumieńcem krwiożerczej nienawiści do wszystkich kapitalistów i ciemiężycieli obu półkul ziemskich. Stary rewolucjonista, bohaterski Giorgio Viola, nie byłby nic rozumiał z jego wstępnego przemówienia, zaś kapitan Fidanza, jak zwykle rozrzutnie hojny w stosunku do biednych towarzyszy, nie przemawiał wcale. Słuchał ze zmarszczoną brwią, roztargniony, po czym wyszedł niedostępny i milczący jak człowiek obarczony troskami.

Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, gdy wczesnym rankiem zobaczył kamieniarzy wyruszających na Wielką Izabelę lichtugami załadowanymi czworokątnymi blokami kamienia, wystarczającymi do ułożenia jednej warstwy muru. Praca przewidziana na jeden dzień. Jedna warstwa dziennie.

Kapitan Fidanza rozmyślał. Obecność obcych ludzi na wyspie odcięłaby mu całkowicie dostęp do skarbu. Już przedtem bywało to niebezpieczne i trudne. Był wystraszony i zły. Rozmyślał ze stanowczością władcy i przebiegłością zalęknionego niewolnika. Po czym poszedł na wybrzeże.

Był człowiekiem pomysłowym i rzutkim. Wybieg, który znalazł w krytycznej chwili, okazał się dość skuteczny, by radykalnie zmienić sytuację. Niezrównany Nostromo posiadał dar wysnuwania bezpieczeństwa nawet z niebezpieczeństw. Gdyby się osadziło Giorgia na Wielkiej Izabeli, nie byłoby potrzeby się ukrywać. Mógłby bywać tam jawnie, za dnia, odwiedzać jego córki, jedną z jego córek, i pozostawać do późna, gawędząc ze starym Garibaldinem. Następnie po ciemku… Noc po nocy… Odważyłby się wówczas bogacić szybciej. Pragnął pochwycić, pochłonąć, objąć w niezaprzeczalne posiadanie ten skarb, który gnębił jego duszę, jego czyny, nawet jego sen.

Poszedł odwiedzić swego przyjaciela, kapitana Mitchella, i sprawę udało się załatwić, jak doktor Monygham opowiadał później pani Gould. Gdy o projekcie napomknięto Garibaldinowi, coś jakby przebłysk rozwagi, jakby nikła zjawa zapomnianego od dawna uśmiechu przemknęła pod białymi, ogromnymi wąsiskami starego wroga królów i ministrów. Córki były dla niego przedmiotem pieczołowitej troski. Zwłaszcza starsza, Linda, która miała głos matki, przejęła poniekąd jej rolę. Jej głębokie, wibrujące pytanie: „Eh, padre?” zdawało się, ze zmianą tylko jednego słowa, echem wzburzonego, upominającego „Eh, Giorgio?” biednej signory Teresy. Nabrał głębokiego przeświadczenia, iż miasto nie jest odpowiednim miejscem pobytu dla jego córek. Zadurzony, lecz prostoduszny Ramirez był dla niego odrażający, gdyż posiadał wszystkie wady tego kraju, którego ludność składała się ze ślepych, nikczemnych esclavos.

Powróciwszy ze swej następnej podróży, kapitan Fidanza zastał już Violów w chacie przeznaczonej dla latarnika. Nie zawiodła go znajomość dziwactw Giorgia. Garibaldino nie zgodził się, żeby mu dodano kogoś innego do pomocy prócz jego córek. Zaś kapitan Mitchell, chcąc przypodobać się swemu biednemu Nostromowi, z tą trafnością natchnienia, która bywa darem tylko szczerego przywiązania, mianował formalnie Lindę Viola pomocnicą latarnika na Wielkiej Izabeli.

– Latarnia jest własnością prywatną – tłumaczył. – Należy do naszego przedsiębiorstwa. Mam prawo mianować, kogo mi się podoba, więc wybrałem Violę. To bodaj jedyna rzecz, o którą Nostromo, człowiek wart tyle złota, ile sam waży, mnie kiedykolwiek prosił.

Kiedy tylko jego szkuner stanął na kotwicy naprzeciw nowego Urzędu Celnego, który swym płaskim dachem i kolumnadą naśladuje grecką świątynię, kapitan Fidanza wypłynął łódką z portu, kierując się ku Wielkiej Izabeli. Uczynił to jawnie, w świetle kończącego się dnia, przed oczyma ludzkimi, doznając wrażenia, iż udało się mu poskromić Przeznaczenie. Teraz musi sobie zapewnić stabilną pozycję. Poprosi Giorgia o rękę córki. Wiosłując, myślał o Gizeli. Linda może go kocha, ale starzec będzie zadowolony, gdy pozostanie mu starsza córka, która ma głos jego żony.

Nie popłynął na wąski brzeg, gdzie wylądował z Decoudem, gdzie później przybił, gdy po raz pierwszy odwiedzał skarb. Dobił do plaży na drugim końcu i poszedł pod górę łagodnym zboczem wyspy mającej kształt klina. Giorgio Viola, którego dojrzał z daleka, siedzącego na ławie pod ścianą chaty, podniósł rękę w odpowiedzi na jego głośne pozdrowienie. Wyszedł na wzgórze. Nie pojawiła się żadna z dziewcząt.

– Dobrze tu – rzekł starzec z właściwą sobie, surową zadumą.

Nostromo skinął głową, po czym po krótkim milczeniu odezwał się:

– Czy widzieliście, jak mój szkuner przepływał tędy przed niespełna dwiema godzinami? A czy wiecie, dlaczego tu jestem, zanim moja kotwica zdołała się mocniej wgryźć w dno portu?

– Witam cię jak syna – oświadczył starzec spokojnie, patrząc na morze.

– Ach, wasz syn! Wiem. Jestem tym, czym byłby wasz syn. No, dobrze, viejo. To bardzo miłe powitanie. Posłuchajcie, przyszedłem prosić o…

Nagły lęk ogarnął nieustraszonego i nieskazitelnego Nostroma. Nie śmiał wymówić imienia, które miał na myśli. Krótka przerwa dodała tylko uroczystej wagi zmienionemu zakończeniu zaczętego zdania.

– O żonę!… – Serce biło mu mocno. – Czas już, abyście…

Garibaldino zatrzymał go podniesieniem ręki.

– Pozostawiłem to do twojego uznania.

Podniósł się z wolna. Broda, nieprzystrzygana od śmierci Teresy, gęsta i śnieżnobiała, zakrywała jego potężną pierś. Odwrócił głowę w stronę drzwi i zawołał mocnym głosem:

– Linda.

Odpowiedź zabrzmiała z wnętrza chaty przenikliwie i słabo. Przerażony Nostromo powstał również, ale nie odezwał się, patrząc na drzwi. Bał się. Nie lękał się odmowy dziewczyny, którą kochał, żadna odmowa nie mogła stanąć między nim a upragnioną kobietą, lecz oto zamajaczyło przed nim lśniące widmo skarbu, domagając się jego milczącej uległości żądaniem, któremu niepodobna było się sprzeciwiać. Drżał, gdyż jak owi gringos na Azuerze, nie czuł się żywy ani martwy, należał ciałem i duszą do nieprawości swego zuchwalstwa. Obawiał się, żeby mu nie zabroniono bywać na wyspie. Bał się i nie wymówił ani słowa.

Widząc tcyh dwóch mężczyzn stojących obok siebie i czekających na nią, Linda zatrzymała się w drzwiach. Nic nie mogło zmienić śmiertelnej bladości jej twarzy, ale jej oczy zdawały się chłonąć i skupiać cały blask zachodzącego słońca w ognistych iskrach, które migotały w czarnych głębinach, po chwili przysłonięte opuszczeniem ciężkich powiek.

– Oto twój małżonek, pan i dobrodziej! – Głos starego Violi rozbrzmiewał z taką siłą, iż zdawał się wypełniać przestwór zatoki.

Postąpiła przed siebie z oczyma niemal zamkniętymi niby lunatyk, który błądzi w cudownym śnie.

Nostromo uczynił nadludzki wysiłek.

– Czas już, Lindo, żebyśmy się zaręczyli – rzekł stanowczo swym równym, niedbałym, nieugiętym głosem.

Wsunęła dłoń w jego wyciągniętą rękę, pochylając swą ciemnowłosą głowę o brązowych błyskach, na której spoczęła przez chwilę ręka jej ojca.

– Stanie się zatem zadość duszy nieboszczki.

Słowa te wyrzekł Giorgio Viola, który zaczął mówić o swej zmarłej żonie. Młodzi siedzieli obok siebie, nie podnosząc oczu. Gdy starzec skończył, Linda, nie ruszając się, zaczęła mówić:

– Odkąd tylko uczułam, że żyję na świecie, żyłam tylko dla ciebie, Gian' Battista. A ty o tym wiedziałeś! Wiedziałeś… Battistino.

Wymawiała jego imię zupełnie tak samo jak jej matka. Mrok grobu przysłonił serce Nostroma.

– Tak. Wiedziałem – odezwał się.

Bohaterski Garibaldino siedział na ławie, pochyliwszy sędziwą głowę. Jego stara dusza przebywała samotnie wśród wspomnień czułych i namiętnych, smutnych i straszliwych. Był sam w świecie pełnym ludzi.

Zaś Linda, jego najukochańsza córka, mówiła:

– Byłam twoja, odkąd tylko pamiętam. Myślałam tylko o tobie, gdyż ziemia bez ciebie stawała się pustkowiem dla mych oczu. Gdy byłeś obok, nie widziałam nikogo innego. Byłam twoja. Nic się nie zmieniło. Świat należy do ciebie, a ty pozwalasz mi w nim żyć.

Jeszcze bardziej obniżyła swój niski, drżący głos i znalazła jeszcze inne rzeczy do powiedzenia, co było udręką dla siedzącego obok niej mężczyzny. Jej szept stawał się wartki i żarliwy. Zdawała się nie widzieć swej siostry, która wyszła z robótką w ręku i przeszła przed nimi milcząca, wdzięczna, świeża, by z przelotnym zerknięciem i nikłym uśmieszkiem usiąść opodal, po drugiej stronie Nostroma.

Wieczór był cichy. Słońce obniżyło się niemal do skraju purpurowego oceanu. Biała wieża, siniejąca na tle obłoków wypełniających wnętrze zatoki, piastowała czerwono jarzącą się latarnię niby głownię zapaloną przez ognie niebieskie. Gizela, ospała i skromna, podnosiła od czasu do czasu swą robótkę do twarzy, by ukryć nerwowe ziewanie, podobne do poziewania młodej pantery.

Wtem Linda podbiegła do siostry i uchwyciwszy jej głowę w dłonie, zaczęła okrywać jej twarz pocałunkami. W mózgu Nostroma zawirowało. Gdy ją wreszcie puściła, jakby odurzoną tymi namiętnymi pieszczotami, niewolnik skarbu poczuł, że mógłby zastrzelić tę kobietę.

Stary Giorgio podniósł swą lwią głowę.

– Dokąd idziesz, Lindo?

– Na górę, do latarni, padre mio.

– Si, si, do swego obowiązku.

Podniósł się również z miejsca, spoglądając za swą starszą córką, po czym rzekł głosem, którego pogodny ton zdawał się być echem wesołości zatraconej w mroku wieku:

– Pójdę ugotować coś na wieczerzę. Aha, synu! Stary człowiek wie jeszcze, gdzie znaleźć butelkę wina.

Zwrócił się do Gizeli z wyrazem surowej czułości.

– A ty, mała, nie módl się do Boga księży i niewolników, ale do Boga sierot, uciśnionych, biednych i niewiniątek, żebyś dostała takiego męża jak ten.

Położył na chwilę swą ciężką dłoń na ramieniu Nostroma, po czym wyszedł. Pozbawiony nadziei niewolnik srebra z San Tomé poczuł przy tych słowach, że jadowite szpony zazdrości wbijają mu się głęboko w serce. Był przerażony nowością tego uczucia, jego siłą, fizyczną dotkliwością. Mąż! Jej mąż! A jednak było rzeczą naturalną, iż Gizela wcześniej lub później będzie miała męża. Nigdy przedtem sobie tego nie uświadamiał. Kiedy sobie uprzytomnił, że jej uroda może należeć do kogoś innego, uczuł, iż mógłby zabić również i tę córkę starego Giorgia. Odezwał się chmurnie:

– Mówią, że kochasz Ramireza.

Potrząsnęła głową, nie patrząc na niego. Miedziane błyski migotały tu i ówdzie w gęstwinie jej złotych włosów. Jej gładkie czoło miało czysty, miękki połysk drogocennej perły w tym przepychu zachodzącego słońca, który wśród majestatu ciszy zlewał się z mżeniem przestworów gwiezdnych, z purpurą morza i szkarłatem obłoków.

– Nie – rzekła powoli. – Nigdy go nie kochałam. Myślę, że nigdy… To może on mnie kocha.

Pokusa jej miękkiego głosu zastygła w powietrzu, a jej podniesione oczy zapatrzyły się w próżnię, jakby bezmyślne i obojętne.

– Czy Ramirez mówił ci, że cię kocha? – spytał Nostromo, opanowując się.

– Ach, raz, pewnego wieczora…

– Łajdak… Ha!

Zerwał się na równe nogi jak ugryziony przez osę i stał przed nią gniewny.

– Misericordia Divina! I ty także, Gian' Battista? Biednaż ja! – żaliła się prostodusznie. – Powiedziałam Lindzie i zrzędziła na mnie, zrzędziła. Czy mam żyć na tym świecie jak ślepa, głucha i niema? Wygadała się ze wszystkim przed ojcem, a on zdjął strzelbę i zaczął ją czyścić. Biedny Ramirez! Potem przyszedłeś ty, i tobie też powiedziała.

Patrzył na nią. Utkwił oczy w dołku jej białej szyi, która miała nieodparty urok rzeczy młodych, delikatnych i tętniących życiem. Czy była tym samym dzieckiem, które znał tak dobrze? Czy to możliwe? Zaświtało mu w głowie, iż w ostatnich latach widywał ją mało, prawie wcale. Wcale. Przyszła na świat jak coś nieznanego. Naszła go niepostrzeżenie. Była niebezpieczeństwem. Strasznym niebezpieczeństwem. Instynktowny poryw dzikiej stanowczości, która nie zawodziła go nigdy wobec niebezpieczeństw życia, zespolił swą krzepką siłę z ognistością jego namiętności. Zaś ona głosem, który przypominał mu śpiew płynącej wody i dźwięk srebrnego dzwonka, mówiła dalej:

– To wy we troje ustaliliście i oddaliście mnie w tę niewolę niebu i morzu. Nic innego, tylko niebo i morze! Och, Sanctissima Madre!272 Posiwieję na tej nudnej wyspie. Mogłabym cię znienawidzić, Gian' Battista!

Zaśmiał się głośno. Jej głos spowijał go jak pieszczota. Uskarżała się na swój los, roztaczając bezwiednie urok swej osoby, jak kwiat, który tchnie swą wonią w chłodzie wieczoru. Czyż to było jej winą, że nikt nigdy nie zachwycał się Lindą? Nawet kiedy jeszcze były małe i chodziły z matką na mszę, nikt nie zwracał uwagi na Lindę, która nie bała się niczego, a wszyscy woleli patrzeć na nią, chociaż była zawsze zalękniona. Może to dlatego, że miała włosy jak złoto.

Wybuchnął:

– Twoje włosy są jak złoto, twoje oczy jak fiołki, a twoje usta jak róże. Twoje okrągłe ramiona, twoja biała szyja…

Nie zmieniając swej niedbałej pozy, zarumieniła się mocno aż po same włosy. Nie była zarozumiała. Miała nie więcej świadomości swego uroku niż kwiat. Ale było jej miło. Może nawet kwiat lubi, kiedy go chwalą. Spojrzał w dół i dodał porywczo:

– Twoje drobne nóżki.

Oparta plecami o chropowate kamienie ściany, zdawała się wygrzewać leniwie w cieple własnego rumieńca. Spod spuszczonych powiek spojrzała na swe małe nóżki.

– A więc chcesz się w końcu ożenić z Lindą! Jest okropna. Teraz lepiej zrozumie, odkąd powiedziałeś jej, że ją kochasz. Nie będzie tak sroga.

– Chica!273 – odparł Nostromo. – Nic jej nie powiedziałem.

– To pośpiesz się. Przyjdź jutro. Przyjdź i powiedz jej, żeby się uspokoiła i przestała na mnie zrzędzić, a może… kto wie…

– Będzie ci wolno gruchać ze swoim Ramirezem, co? Czy nie tak? Ty…

– Na miłość boską! Jakiś ty złośnik, Giovanni! – rzekła nieporuszona. – Ramirez… Ramirez… Kto to jest? – powtarzała sennie w półmroku okrytej chmurami zatoki. Od zachodu jarzyła się nisko czerwona smuga, niby zawora z rozpalonego żelaza zamykająca dostęp do posępnego jak jaskinia świata, w którym wspaniały capataz de cargadores ukrył swą zdobycz miłości i bogactwa.

– Posłuchaj no, Gizelo – rzekł miarowym głosem. – Nie powiem twojej siostrze, że ją kocham. Chcesz wiedzieć, dlaczego?

– Niestety! Może nie będę mogła zrozumieć, Giovanni. Ojciec powiada, że nie jesteś jak inni ludzie, że dotychczas nikt właściwie cię nie rozumiał, że bogacze jeszcze się zadziwią… O, święci pańscy! Jaka ja zmęczona!

Podniosła robótkę, by zasłonić dolną część twarzy, po czym opuściła ją na kolana. Latarnia od strony lądu była zacieniona, ale na ukos od ciemnej wieży widzieli długi snop światła zapalonego przez Lindę, które sięgało dogasającego na widnokręgu żaru purpury i czerwieni.

Gizela Viola, z głową opartą o mur chaty, z przymkniętymi oczyma, ze skrzyżowanymi, drobnymi nóżkami w białych pończoszkach i czarnych pantofelkach, zdawała się poddawać z fatalistycznym spokojem nadciągającemu zmierzchowi. Urok jej ciała, obiecująca tajemniczość jej biernej sylwetki roztaczały się wśród mroku Zatoki Placido, rozpraszając się w cieniach i przepajając powietrze jak świeża i upajająca woń. Nostromo wdychał jej przemożny czar burzliwie wezbraną piersią. Opuszczając port, zdjął z siebie pospolite ubranie kapitana Fidanzy, żeby nie przeszkadzało mu w wiosłowaniu, i stał przed nią teraz w kraciastej koszuli i czerwonym pasie, jak niegdyś zwykł ukazywać się na nabrzeżu portowym: śródziemnomorski marynarz, szukający szczęścia w Costaguanie. Zmierzch purpury i czerwieni spowijał również i jego, mocno, miękko, głęboko, zaledwie o pięćdziesiąt jardów od miejsca, gdzie gęstniał wieczór po wieczorze dokoła samobójczo zapamiętałej, bezwzględnej niewiary don Martina Decoud, pałając zwidem samotnej śmierci.

– Musisz mnie wysłuchać – zaczął w końcu, całkowicie opanowany. – Nie powiem ani słowa miłości twojej siostrze, z którą od dzisiejszego wieczora jestem zaręczony, ponieważ kocham tylko ciebie. Tylko ciebie!…

Mimo mroku dostrzegł słodki, rozkoszny uśmiech, który instynktownie pojawił się na jej ustach, stworzonych do miłości i pocałunków, i zaraz zastygł w pociągłych, twardych liniach przerażenia. Nie mógł pohamować się dłużej. Kiedy przybliżył się do niej, cofnęła się, ale jej ramiona wybiegły do niego, uległe i królewskie w swej godności tęsknego oddania. Ujął jej głowę w dłonie i pospiesznymi pocałunkami okrywał odwróconą twarz, majaczącą w purpurowym zmierzchu. Władczy i czuły, ogarniał ją z wolna w pełne swe posiadanie. Zauważył, że ona płacze. Wtedy niezrównany capataz, człowiek lekkomyślnych miłostek, stał się łagodny i pieszczotliwy jak kobieta, która ucisza rozpłakane dziecko. Przemawiał do niej czule, po czym usiadł przy niej i przytulił jej jasną głowę do swej piersi. Nazywał ją swą gwiazdką, swym kwiatem.

Zapadła ciemność. Z izby domostwa, gdzie Giorgio, jeden z „nieśmiertelnego tysiąca”, pochylał swą lwią, bohaterską głowę nad węglowym piecem, dolatywał odgłos skwierczenia i aromat artystycznej frytury274.

W mętnym chaosie zdarzenia, które spadło na nich jak kataklizm, tylko w jej kobiecej główce pozostała iskra rozsądku. On zapomniał o świecie, trzymając ją w objęciach. Ale ona zaczęła mu szeptać do ucha:

– Boże miłosierny! Co się stanie ze mną, tu, teraz, między tym niebem i tą wodą, których nienawidzę? Linda, Linda, widzę ją!… – Próbowała uwolnić się z jego ramion, których uścisk nagle zelżał na dźwięk tego imienia. Ale nikt nie zbliżał się do ich ciemnych postaci, splecionych i walczących na białym tle ściany. – Linda! Biedna Linda! Drżę! Umrę ze strachu przed moją biedną siostrą, Lindą, która zaręczyła się z Giovannim, moim kochankiem! Tyś musiał być niespełna zmysłów, Giovanni! Nie rozumiem cię! Nie jesteś jak inni ludzie. Nie oddam cię nikomu, nigdy, chyba samemu Bogu. Ale po co uczyniłeś tę ślepą, szaloną, okrutną, straszliwą rzecz?

Wyzwoliwszy się z jego objęć, zwiesiła głowę i opuściła ręce. Robótka, jakby uniesiona przez mocny wiatr, leżała daleko od nich, majacząc bielą na czarnej ziemi.

– Bo bałem się, że cię utracę.

– Wiedziałeś przecież, że posiadasz moją duszę! Wiesz wszystko! Moja dusza była stworzona dla ciebie. Cóż więc może stanąć między tobą a mną? Co? Powiedz! – powtarzała bez zniecierpliwienia, z przedziwną pewnością.

272.Sanctissima Madre! (wł.) – Matko Najświętsza! [przypis edytorski]
273.chica (hiszp.) – dziewczyna. [przypis edytorski]
274.frytura – mieszanina tłuszczów jadalnych odporna na działanie wysokich temperatur. [przypis edytorski]