Kitabı oku: «Infantka», sayfa 18
U mnie na kamienicy dziś zrana szorować musiałem kazać króla, tak mi go szpetnie ktoś z rana nabazgrał na ścianie. I żeby się nikt nie omylił, dopisał mu Gaweńskiego i koronę sążnistą z oślemi uszami włożył na głowę.
– Moi ludzie – przerwał Kaczer – ledwie wychodzącego od Sederyna napiłego Francuza czeladzi z rąk wyrwali, bo goniła go i chciała wybatożyć. Codzień się to po ulicach trafia.
– Sederynowi nie zazdroszczę – dodał inny mieszczanin. – Bądź co bądź, panowanie to Francuzów kiedyś się skończy, a nie będzie długie, widzi mi się, tymczasem on cały się im oddał.
– Dla miłego grosza – dodał Kaczer. – On tylko o zarobek dba; zdaje mi się, że rodzonego ojcaby przehandlował, gdyby na nim mógł zarobić.
Talwosz słuchał chwilę.
– Dekret więc jutro posłyszymy – rzekł ławnik – ciekawym! Pani Wapowska ma przyjaciół wielu.
Prezentowała zwłoki tak długo, że i obojętni ludzie żal w sobie poczuli, będzie larum nie małe, jeżeli kary przykładnej nie wymierzy.
– Śmiercią powinien karany być – odparł Kaczer – ubił niewinnego człowieka, gdzie? na zamku, a prawo gardłem za dobycie miecza przy królu karze.
– Dobyłże go i pan Tęczyński – odezwał się drugi.
– Ale w obronie życia, zmuszony – mówił Kaczer. – To cale co innego, a mówią, że on gotów też gardło dać, byle Zborowskiemu nie przebaczono.
– My z Tęczyńskiemi – wtrącił Smolik – zdawna nie jesteśmy w zgodzie. Dali się oni nam we znaki, ale Jan winien nie jest.
– Zborowscy wszyscy wichrzyciele i zbóje! to wiadoma – odezwał się ławnik – jakby jednemu łeb ucięto…
– Ha! drudzyby się za niego mścili – wtrącił Smolik.
– Nie – dokończył Ławnik – musieliby siedzieć cicho. Samuel, jeźli życie uniesie, będzie czekał pogodnej chwili i zawichrzy nam znowu.
Chwilę jeszcze trwała ta rozmowa u Grocika i zgromadzeni się rozchodzić poczęli, gdy, pomimo późnej pory, szybkim krokiem, zadyszany, wsunął się, jakby pośpieszając, przestraszony drab jak żerdź długi i chudy, czarno odziany, ni klecha, ni pachołek, mizerny i chudy. Obejrzał się po przytomnych, szukając kogoś oczyma, spostrzegł Kaczera, zbliżył się do niego i coś mu, tkając papier w rękę, poufnie rozpowiadać zaczął.
Na twarzy mieszczanina pomięszanie widać było, obejrzał się bojaźliwie.
Przybyły, jakiś pisarz sądowy, usunął się zaraz na bok.
Kaczer poszedł do kaganka i pochylony nad nim z trudnością z papieru coś odczytywać zaczął.
Na twarzy jego widać było podziwienie i przestrach.
Wszyscy z ciekawością spoglądali, co mu pisarz mógł przynieść, gdy Kaczer, raz jeszcze po przytomnych się obejrzawszy, rzekł stłumionym głosem.
– Otóż jak po mieście króla i Francuzów opiewają!! a to dopiero początek. Gdy się jeden taki głos odezwie, to jak w błocie żaby, zaraz za nim tysiące kwakać zacznie.
Skupili się wszyscy około trzymającego papier w drzących rękach mieszczanina.
– Niech Franek przeczyta – odezwał się ławnik – on przyniósł, to go też dobrze musiał wysylabizować.
Tuśmy wszyscy swoi, czytajcie.
Talwosz wstał i zbliżając się dodał.
– Czytajcie, co to jest.
– Paskwillusz straszny! odparł Kaczer.
Franek, ów pijaczyna chudy, któremu pismo w ręce wetknięto, przysunął się do kaganka i na głos, ale nie zbyt go podnosząc, począł.
Rada skuteczna
Nim Krawcowi dasz sukno, a skórę szewcowi,
Patrzaj czy zna rzemieślnik to o czem ci mówi,
Bo kurdyban i sukno zaprzepaści marnie,
Kiedy je lada partacz pokraje niezdarnie.
I dla Polaków taka potrzebna nauka,
Co się dali okłamać przez zdrajcę Mamluka 4,
Gaweńskiemu książęciu 5 wkładając koronę…
A ten nie wie na którą obrócić się stronę.
Łątka na cienkich pałkach, ni z pierza, ni z mięsa,
Tańcuje i gra w karty, rozumu ni kęsa…
Bodajżeście przepadli tacy gospodarze,
Henryku z Mamlukiem i Psubratem 6 w parze
Francuzka sprawiedliwość! Winien pan z Zborowa,
A Wapowskiego za to pokutuje głowa.
Wiersz, choć go Franek wyjąkał niezręcznie, uczynił na wszystkich wielkie wrażenie. Stali milczący, okazując tylko ruchami, iż rzecz była smutna i znacząca.
– Zniszczyćby to – szepnął ławnik.
– Mnie dajcie – rzekł rękę wyciągając Talwosz – ja nikomu nie okażę, a jutro pewnie po mieście tego będzie dosyć.
Zwrócili się do Franka, pytając zkąd dostał.
Pisarz zaręczał, że na wielu kamienicach, na wartach nalepione to czytał, i sam w ulicy św. Anny spisał to około kościoła.
– A no – dodał – są i inne.
Pokiwano głowami – mieszczanie się poczęli do czapek brać, Talwosz też, piwa dopiwszy i papier za suknię wetknąwszy, gotował się z powrotem na zamek.
Wszystkim twarze sposępniały.
– Źle się dzieje – skonkludował Kaczer – kiedy na mieście strzelają, to się wprędce skończy, ale jak papiery pójdą między ludzi, zbierze się na długą burzę.
Nazajutrz w istocie po długiem wahaniu wyrok być miał ogłoszony.
Oznajmiono o tem zawczasu; senatorów i posłów liczba nie mała od rana się ściągać zaczęła.
Miała przyjaciół dosyć wdowa Wapowska i jej też dano znać o tem.
Postanowiła natychmiast nazajutrz znajdować się sama z synaczkiem przy ogłoszeniu dekretu.
Do dnia więc, aby ją to nie minęło, była już w kościele św. Stanisława, gdzie mszy świętej wysłuchawszy, że jeszcze sala była zamknięta, do królewnej szła, aby u niej czekać, aż jej znać dadzą, iż się wszyscy zebrali.
Żałobnie ubrana, w grubym kirze, dziecko też odziawszy czarno i w suknię z kapturkiem, chociaż już pierwszą boleść swą przemogła i wypłakała, czyniła wrażenie męczennicy, która rozpacz w sobie tłumi, a nad siły cierpi.
Gdy szła, ludzie jej z poszanowaniem z drogi ustępowali, taki majestat boleści miała na pięknej, bladej twarzy.
Na zamku ruch od rana panował ogromny, cisnęli się kto gdzie mógł, a kogo nie puszczano, ten w podwórcu stał czekając, aby się prędzej dowiedzieć o wyroku.
Dopiero późno na dzień oznajmiono Wapowskiej, że mogła być do sali wpuszczoną. Szła tedy sama, z dzieckiem tylko, a gdy się ukazała, choć tłok był wielki na sali, wszyscy się jej zaraz rozstąpili i miejsce uczynili.
Zabierali głos senatorowie, dla formy tylko, bo dekret już przygotowany był, o czem wiedziano.
Cisza zapanowała straszna, gdy z rozkazu króla czytać poczęto wyrok.
W krótkich słowach był on ujęty.
Król mocą swą, zdania widząc podzielone, gdy jedni się na starszych, drudzy na nowszych prawach opierali, zabójstwo osądziwszy przypadkowem, Samuela Zborowskiego skazywał na wygnanie z państwa i ziem jemu podległych, bez utraty czci i sławy.
Ciszą długą przyjęto wyrok, na niektórych tylko twarzach znać było oburzenie, które nawet i na innych, mniej zrazu wyrazistych, malować się zaczęło.
Wapowska stała jak skamieniała, słuchając. Podniosła głowę, oczy wszystkich zwróciły się na nią.
Chwyciła synaczka za rękę i zwolna od tronu się oddalając, z twarzą i wzrokiem ku niemu wzniesionym, odezwała się głośno.
– Jeżeli taka twoja na mężobójców sprawiedliwość, niech ten twój pierwszy wyrok będzie ostatnim.
A po chwili łkając dodała.
– Bodaj Bóg tobie też nie przeznaczył paść mężobójcy ofiarą.
Proroczych tych słów nikt, oprócz bliższych nie słyszał. Wzięto pod rękę rozpłakaną i uprowadzono z sali, a król, jakby się wstydził wyroku swojego, widząc czem go przyjęto, natychmiast salę opuścił.
Tu dopiero oburzenie większości objawiło się z gwałtownością całą.
Wyrzekano głośno, a prymas objawił zdziwienie swe, że sprawę kryminalną, prostą cywilną uczyniono.
Było i innych naigrawań i ucinków dosyć, których Francuzi już nie słyszeli, bo razem z Henrykiem natychmiast się wynieśli.
Wapowska we łzach szła na górę do królewnej, która już o dekrecie zawiadomiona, płakała też, choć wcale okrutną dla Zborowskich być nie chciała. Wedle ówczesnych jednak pojęć ząb za ząb, krew za krew były ścisłym tylko wymiarem sprawiedliwości.
Z sali wprost przyjaciele Samuela biegli na miasto, gdzie Samuel na schwał pijąc i łając, czekał co mu zwiastować będą.
Nie spodziewał się on wcale, aby go na gardle sądzono, wszelako konie mu bracia trzymali pogotowiu, aby natychmiast zbiedz mógł, gdyby niebezpieczeństwo zagrażało.
Bracia Samuelowi mieli na zamku umówiony znak, który im Francuzi na chorągwi wielkiej królewskiej, wywieszonej na wieży dać mieli – białą lub czerwoną chustą.
Wiedzieli więc zawczasu, iż dekret życie salwował. Przybiegli z tem do niego.
– Biała chusta powiewa!
Samuel się nie radował, nie rzekł nic, czekał na posła. Spodziewał się wyjść cale bezkarnie.
Wtem wpadł komornik jego, niosąc papier, który mu na sali wetknięto, a stał na nim dekret jako brzmiał.
Z brwiami ściągniętemi odczytał go Zborowski i na stół cisnął z przekleństwem.
Bracia stali zmięszani, lecz okazując radość, bo się im banicya wiekuistą nie wydawała.
Wybuchnął zaraz Samuel.
– Taka jest królów wdzięczność! Jam mu królestwo dał, a on mnie ojczyzny pozbawia… Głupim był i słuszne ukaranie!
Uderzył w stół pięścią aż wszystko na nim zadrżało; głowa mu opadła na piersi i zadumał się.
Zbliżyli się do niego pocieszając powinowaci, których odpychał, słuchać nie chcąc.
– Poznają mnie – zawołał – żem wygnany może niebezpieczniejszy dla nich niż tutaj. Schronić się znajdę gdzie, przyjmą mnie otwartemi rękami.
I zwróciwszy się ku zamkowi, grożąc pięścią, zawarczał.
– Pilnuj się dobrze laskonogi, abyś ze stolca twego nie zleciał.
Pić potem zaczął znowu i śpiewał, a namarszczona brew świadczyła, że się rozmyślał co czynić.
Przytomni występowali z radami.
Według nich łatwo było znaleźć poczestne przyjęcie u książąt niemieckich, w Saksonii, u tych, którzy protestantyzm wyznawali.
Samuel głową potrząsał.
– Zadaleko to dla mnie – przerwał – ja im pod bokiem siądę, aby mnie każdego czasu czuli i drżeli.
Nagle, jakby mu myśl przyszła szczęśliwa, wstał i krzyknął.
– Na Niż! Na Niż! do Kozaków! Hetmanić im będę!
I przy tej myśli swej pozostawszy, natychmiast zwoływać począł swoich, kto mu chciał towarzyszyć.
Po mieście wionęło tym duchem, jaki z izby senatorskiej buchnął. Jeden był głos, że król pobłażył mordercy.
Krzyczeli przeciwko Henrykowi przyjaciele Zborowskich, bo chcieli go mieć bezkarnym, a całą winę widzieć złożoną na Kroatę i Tęczyńskiego; więcej jeszcze wyrzucali mu Wapowskiego i Tęczyńskiego zwolennicy, dowodząc, że Zborowski pierwszy dobył miecza i przelał krew.
Francuzi rychło spostrzegli, gdy Pibrak wkrótce potem wyszedł po języki, że nikogo wyrok nie zaspokoił. Gwałtowne mu czyniono wymówki, wróżąc, że po całej Polsce pójdzie odgłos, który królowi serca odejmie.
Henrykowi, jak się zdaje, niewiele już o to chodziło, czy go tu miłować będą lub nie. Duchem i myślą był gdzieindziej.
Prawie codzień przybiegali gońce od królowej matki, a gdy listy przyniesiono z Francyi, żadna siła Henryka utrzymać nie mogła, choćby senatorami otoczony był, choćby najważniejsze toczyły się sprawy, rzucał wszystko, zamykał się i czytał a odpisywał.
Francya go stokroć więcej obchodziła niż Polska, dla której obojętności i niechęci nie ukrywał.
Z królewną, dla której zawsze jeszcze pewne okazywał uszanowanie, obejście się było dziwne i nierówne. Czasami sam sobie ją przypominał i, jakby ukołysać pragnął, szedł do niej.
Nie bawił tu nigdy długo, rzadko usiadł, ale uśmiechał się, wdzięczył, obiecywał bez miary, czego tylko zapragnęła – i na kilka dni ją nakarmiał nadzieją.
Gdy potem Anna wysyłała Solikowskiego lub uproszonego Czarnkowskiego, aby się upominał o to, co było przyrzeczonem, nic nie mogli wyprosić, odprawiano ich z niczem, odkładano.
Anna, na przemiany łudzona i zawodzona, w końcu chciała już zrzec się wszelkich nadziei.
Ale kobiety ją otaczające nie dopuszczały. Pani Łaska i wszystkie ile ich było upierały się przy tem, że Henryk żenić się powinien był i musiał.
A że łatwo jest to wmówić czego serce pragnie, biedna królewna, gdy już rozczarowana przygotowywała się do zawodu i rezygnacyi, wracała znowu do próżnych i zawodnych nadziei.
Tak dzień tu jeden do drugiego nie był podobnym. Przychodziły jedne z przesadzonemi widokami szczęśliwej przyszłości, a zaraz po nich inne, czarne, smutne i łzami oblewane.
Łaska i panie a panny upierały się szyć francuzkie lilie na sukniach, które królewna sprawiała, krajczyna mówiła o weselu ciągle…
Czarnkowski tryumfował, choć ostrożnym był, bo jeszcze nie widział dosyć jasno przyszłości.
Coraz mocniej jednak przekonywał się, że panowanie Francuza może być nietrwałem, a w takim razie jego kandydat Ernest tym razem, jak się spodziewał, wszystkich za sobą pociągnąć był powinien.
Sam na sam z królewną, powtarzał jej.
– Jam się po nim nigdy dobrego nic nie spodziewał. Płochy i zepsuty jest, a o nas nie dba.
Jeżeli się nie mylę, królowa matka, której on najulubieńszym jest, tron dla niego francuzki gotuje.
Karol IX. dzieci niema i pono ich mieć nie będzie, a Francuzi się z tem zdradzają, iż ciągle chory jest i nie pożyje długo.
Królewna słuchała co jej pan referendarz przynosił, ale strzegła się z czemkolwiek przed Czarnkowskim zdradzić.
Nikt naówczas przewidywać nie mógł rychłej śmierci króla Francyi.
Anna, jak tylko mogła, trzymała się ostatniej nadziei jakiegoś szczęścia, które się jej nie wydawało niepodobnem.
Sama ona nie mogła, bo niewieścia skromność jej nie dozwalała, upominać się o spełnienie przyrzeczeń Henryka, ani pobudzić senatorów, ażeby oni je przypominali, ale krajczyna, inne panie i ks. biskup chełmski, od czasu do czasu próbowali przyjaźniejszych królewnie panów skłonić do przemawiania za nią.
Niektórzy z nich przyrzekali to uczynić, próbowali może, lecz przypomnienie to tak zimno przyjmowali senatorowie, tak je lekceważyli, że niepodobna było sprawy na stół wyprowadzić.
Najgorliwsi nawet odkładali ją – było tyle pilniejszych do załatwienia.
Nadzwyczaj zręcznie postępował sobie Henryk, unikając rozwiązania, przeciągając a razem okazując się uprzejmym bardzo dla królewnej.
Tylko uporczywe jej dopominanie się o uregulowanie spadku jej i sióstr po bracie szło także w odwłokę.
Anna pozbawiona dochodów, zapomniana, gdy się u Stanów domagała wyznaczenia utrzymania stanowi odpowiedniego, najczęściej wywoływała tem przykrości i upokorzenia.
Potrzeba było łzami oblewać opiekę senatorów, którzy zsyłali komisarzy dla rozpatrzenia się w wydatkach, a ci nawet kuchni królewnej nie przepuszczali, chleby, mięso, przyprawy obliczając i wyrzucając marnotrawstwo.
Tak, obok troski o przyszłość, biedna pani musiała każdy kawałek chleba powszedniego oblewać łzami.
Wpadała Żalińska z narzekaniem, przychodził ochmistrz Koniecki skarżąc się, że mu skąpe wyznaczenie obcinano. Solikowski wysłany z biskupem chełmskim szli ze skargami i dnia spokojnego nie było.
Nadchodziła powoli wiosna, a położenie ani się wyjaśniało, ni polepszyło.
Król albo się nie pokazywał, lub grzecznie przesunąwszy zamykał i zapominał co przyrzekł.
Życie jego w początkach umiejące się pokrywać pozorami pewnej przyzwoitości, pod jednym dachem z królewną, wkrótce dla większej części dworu jej nie miało tajemnic.
Wiedziano o nocnych biesiadach, o tańcach przy drzwiach zamkniętych, o szalonej grze w karty, która króla ogołacała ze wszystkiego.
Niepodobna było ukryć tego, że Francuzi przywłaszczali sobie konie, srebra, opony, futra królewskie i natychmiast je do Francyi wysyłali.
Szczodrobliwość ta Henryka przechodziła miarę wszelką, gorszyła zaś szczególniej tych, co z niej nie korzystali.
Talwosz należał teraz do tych, którzy najgwałtowniej przeciwko królowi i Francuzom się oświadczali. Nie mógł on im przebaczyć swej Dosi, która z najpoczciwszego dziewczęcia stała jakby oszalałą jakąś istotą… Dopilnować jej nie było podobna, a dla Litwina jawnem się stało, że albo król lub ktoś z jego przybocznych serce jej zajął i głowę zawrócił.
Miłość nawet dla królewnej wiele na tem ucierpiała, a przyjaźń dla Talwosza w nienawiść się zmieniła.
Ile razy się spotkali, spór był nieuchronny; sam widok Litwina, jak wyrzut sumienia, twarz jej okrywał rumieńcem i do gniewu pobudzał.
Talwosz znosił cierpliwie, ale przez litość z oka jej nie spuszczał.
– Źle się to skończy – mówił w duchu – naówczas próżno szukać będzie przyjaciela i obrońcy. Kolej przyjdzie na mnie, gdy wszyscy odstąpią.
Francuzi pierwsi zdradzą.
Gdy z Francyi przywieziono ową piękną Nanetę, która u Sederyna się ukrywała, a wieczorami po męzku przebrana na zamek się wkradała, Dosia przez czas jakiś zdawała się tem oburzoną i zniechęconą. Chodziła z oczami zapłakanemi, ale gdy się przekonała, że jej tamta w drodze nie stanęła, wszystko znów powróciło do dawnego porządku. We dnie i wieczorami nikła często Dosia, a gdy ją dopytywano co robiła, odpierała dumnie, że miała dosyć spraw królewnej na głowie i że za temi nieustannie biegać musiała.
Talwosz uśmiechał się i głową potrząsał, a te jego uśmiechy gniew dziewczęcia podwajały.
Sejm tymczasem obradował nadaremnie, a Francuzi się z tem nie taili, że końca jego z upragnieniem wyglądali. Dwór potem miał na czas jakiś do Niepołomic się udać i tam dopiero swobodnie się wywczasowywać.
Czyniono nawet powoli przygotowania do tej podróży i do pomieszczenia króla w zameczku pod pozorem łowów.
Sederyn już po kilkakroć wysyłany był w tym celu. Sejm tymczasem ciągnął się dalej, nie bez różnych epizodów, które i Infantkę dotykały, przypominając boleśnie co przecierpiała.
Sławna owa Basia Giżanka, której pobyt na zamku warszawskim, pod jednym dachem z Anną, tyle łez królewnie wycisnął, dobrze wyposażona dla córeczki, którą nazywano królewskiem dzieckiem, zaraz po śmierci Augusta wyszła była za Woronieckiego, który posłem na sejm został wybrany.
Wiedziała o tem szlachta i tak samo jak Kościeleccy z rodziny brata wykluczyli za ożenienie z Telniczanką, Woronieckiego z izby poselskiej wyrugowano sromotnie za Giżankę.
Głośna to była sprawa.
Przebaczyła Anna Mniszchom i zapomniano ich nadskakiwanie królowi, ale Giżance nie przebaczono ani mężowi jej.
Tak samo Anna Zajączkowska po śmierci króla wyszła prędko za Krzysztofa Dunina i z mężem do Krakowa przybywszy chciała u królewnej przebaczenia prosić, ale Anna się oparła wszelkiemu zbliżeniu.
– Przebaczam jej – kazała powiedzieć przez Żalińską, która pośredniczyła – ale niech mi się nie pokazuje na oczy. Rana jeszcze się nie zabliźniła.
Właśnie gdy Zajączkowska przyjechała do Krakowa, przytrafiło się coś co ją mogło przypomnieć, jeżeli nie królewnie, to podejrzliwemu Talwoszowi.
Nie wiadomo zkąd zjawił się nagle jakiś szlachcic Zagłoba, który do stryjostwa Dosi się przyznawał, po owym drewnianym krzyżyku ją jakoby synowicą swą mianował i chciał królewnej prosić, aby mu ją oddała, gdyż dzieci własnych nie miał.
W początkach się ta wieść głucho rozeszła i nie wierzono jej. Talwosz się wielce zaniepokoił. Nie mógł strzymać, ażeby panny Doroty samej o to, zszedłszy się z nią znienacka (co teraz się rzadko trafiało, bo ona go unikała), nie zagadnął.
– Ludzie plotą – rzekł zastępując jej drogę – że stryj panny Doroty o nią się upomina. Zkądże on się wziął przez tyle lat o niej zapomniawszy?
Panna stała mocno zarumieniona.
– Cóż w tem dziwnego? – spytała – albo ja stryja mieć nie mogę?
– Ale tak długo się nie zgłaszał! – zapytał Talwosz.
– Albo człowieka sumienie ruszyć nie może? – chmurno odparła Dosia. – Dopóki miał własne dzieci, nie dbał o synowicę, teraz gdy mu je Pan Bóg odebrał…
Litwin głową potrząsał.
– I panna Dorota opuścić zechce królewnę – rzekł z trochą ironii – a oprócz tego, mnie się zdaje, że i Krakowaby żal było, gdy dosyć zaczyna być wesołym. Francuzi sobie bez panny Doroty rady nie dadzą.
– Wpan mnie męczysz tem prześladowaniem Francuzami! – zakrzyknęło dziewczę. – Raz na zawsze, powiadam wam, nie opiekujcie się mną.
– Więc i pytać nie wolno? – przerwał Talwosz. – Ja w tego stryja wierzyć nie chciałem, a panna Dorota nie stworzona do tego, aby gdzieś na kresach w lichym dworze z dziewczętami kądziel przędła.
Zmarszczyła się Zagłobianka.
– Wolę tam kądziel prząść niż tu być na potwarze i posądzenia wystawioną – zawołała.
Tak się rozeszli, ale Talwosz się nie uspokoił. Ponieważ codzień chodził wieczorami do królewnej, której donosił o tem co słyszał i rozkazy od niej odbierał, pierwszego dnia zaraz zapytał o Dorotę.
Królewna Anna zasępiła się.
– Prawda to jest, że się jakiś stryj o nią upomina, a co gorzej, że ona sama się temu nie opiera, aby z nim jechać, ale mnie ona tak potrzebna.
Przeszła się po komnacie królewna i dodała cicho.
– Od czasu jak mnie tak niepoczciwie oszukano z tą Hanną Zajączkowską, nikomu już nie wierzę.
Nie wiem czemu ona mi na myśl przychodzi, ale Dosia była bardzo stateczną.
– Panna Dorota – odważył się szepnąć Talwosz – od przybycia Francuzów bardzo się nam jakoś zmieniła.
Anna odwróciła się do niego.
– Nie sądzę – rzekła żywo – ja jej zmuszoną jestem używać często, aby wiedzieć co się tam dzieje. Jeżeli kto winien, to ja co ją narażam, ale dla tej francuszczyzny niema się kim posłużyć, a ona sobie z nią doskonale rady daje. Śmiała jest. Ufam że jej to ani głowy zawrócić, ani popsuć nie może.
– Dałby Bóg – westchnął Litwin. – Tembardziej w tej chwili szkodaby było ją stryjowi dawać na kresy, gdy tu miłości waszej potrzebna.
Królewna przeszła się zamyślona parę razy po komnacie i odprawiła Talwosza.
– Mój Talwoszu, a dowiedz ty mi się o tego Zagłobę, zkąd on się tu wziął! Co za jeden? Może go kto zna!
Nie chciałabym Dosi dać nie wiedzieć komu, na przepadłe imię, na koniec świata.
Tego tylko było potrzeba Talwoszowi, który zaraz nazajutrz puścił się na zwiady.
Wiemy, że miał w tem niepospolitą biegłość i tropić, co się kryło, umiał i lubił. Tu jednak rozbił się, jak o mur, o owego Zagłobę. Żywa dusza nie znała tego człowieka, a ów zdala śledzony nadto dobrze zdawał się obeznany z Krakowem i tutejszemi stosunkami, jak na człowieka, co dopiero z kresów przybywał.
Nie dając mu się poznać, przypiął się do niego Talwosz, zagadując go o Podole, o Ukrainę, o kresy, o napady tatarskie, bo to wszystko musiał szlachcic najlepiej znać, gdy z tamtych stron przybywał.
Tymczasem Zagłoba, jakby mu gębę zamalował, o kresach nic mówić nie umiał; z rozmowy zaś dłuższej wydał się dworakowi Podlasiakiem raczej niż Podolakiem.
Włócząc się za nim i podpatrując go doszedł Talwosz, że po nocy Zagłoba do Sederyna zaglądał.
Wszystko to dawało do myślenia, ale na prostych podejrzeniach oprzeć się nie mógł Litwin; postanowił dalej śledzić, nuż go nie przyłapie na czem, a tu, jakby ostrzeżony, stary szlachcic zupełnie mu z oczu zniknął.
Odniósł Litwin królewnie niewiele – nie tając tego, iż bez pewnej poręki Dosi mu się oddawać nie godziło.
– Ona sama rozum ma – odparła królewna – a ja jej znowu dla mojej dogodności szczęścia i losu zawiązywać nie myślę. Stryj jej dwie wsie obiecuje pono posagu, może ją dobrze wydać za mąż.
– Ano to święte słowa były W. Król. Mości – odezwał się Talwosz – gdyście Zajączkowską przypomnieli. Dziś takie czasy, iż nikomu wierzyć nie można.
– Ale Dorota łatwowierną nie jest – zamknęła królewna.
Zląkł się niepomału Litwin, gdy potem Żalińska i Koniecki powiedzieli mu z goryczą wielką oboje, że Zagłobianka na nic nie bacząc, gotową była ze stryjem jechać a królewnę, dobrodziejkę swą, opuścić.
Spotykał ją poruszoną, z zapłakanemi oczyma, jakąś nieswoją i milczącą.
Królewna, gdy się spytał co będzie z panną Dorotą, powiedziała mu.
– Widzisz sam jak ja jestem ubogą, krupy mi panowie senatorowie mierzą, abym ich zanadto nie zjadła. Zagłobianki wyposażyć nie będę miała czem; jeżeli się jej trafia rodzina co ją przyjmuje i chce wyposażyć, jak świat zawiązywać?
– Jabym tylko ośmielił się powiedzieć, żeby odłożyć koniec aż się szlachcic wywiedzie co ma i kim jest – rzekł Talwosz. – Pannie Dorocie o męża trudno nie będzie.
Anna się uśmiechnęła, bo oddawna wiedziała, iż Talwosz kochał się w niej i starał o nią.
Dosia musiała domyślać się lub wiedzieć, że jej Litwin u królewnej mięszał szyki i za pierwszem spotkaniem napadła na niego gwałtownie. Zburczała go bezlitośnie.
– Panno Doroto – rzekł obrażony Talwosz – proszę mi wierzyć, że ja o sobie nie myślę, gdy waćpannę ratuję. Wiem, że mnie nie chcesz, a serca nie mając, do rękibym się nie dobijał. Mnie waćpanny żal.
Przez krótką chwilę zdawało się jakby ta mowa na niej jakieś czyniła wrażenie – stała niema spuściwszy oczy, potem szybko, dumnie podniosła je i odburknęła.
– Bóg zapłać – alem ja nie dziecko.
– Wolno pannie Dorocie czynić co się jej podoba – począł Talwosz – ale czegóż się śpieszyć. Panna czekała kilkanaście lat na stryja, niech stryj choć rok na nią poczeka. Będzie czas się dowiedzieć kto on taki.
Na kresach różnych ludzi pełno, to wiadomo, choćby Zagłobą i stryjem był, może być nie takim jakby go pannie życzyć trzeba.
Królewna potrzebuje dziś i pociechy i posługi.
Dosia popatrzyła na Litwina.
– Masz mnie za niewdzięczną – zawołała żywiej. – Przecież widziałeś, żem siebie dla niej nie oszczędzała, ale w końcu przychodzi na każdego chwila taka, iż musi o sobie pomyśleć.
Łzy się jej kręciły w oczach.
Litwin miękkiego serca, szczególniej gdy ze łzami miał do czynienia – nie śmiał już się jej sprzeciwiać.
– Niech mi panna Dorota dozwoli choćby, abym ja tego szlachcica wziął na spytki i o nim się starał dowiedzieć.
Zagłobianka rzuciła się jak oparzona.
– Jeżeliś mi wpan kiedy życzył dobrze, a słowo moje u niego coś waży – poczęła – zaklinam i proszę, ani badaj, ani śledź, ani pytaj. Wiem dlaczego tego żądam. Daj mi słowo.
Poczęła naglić mocno, zdumiał się Talwosz, i języka w gębie zapomniał.
– Ale cóż to pannie Dorocie szkodzić może? – spytał.
– Nie chcę tego i po wszystkiem – odezwała się – śmiertelnie się pogniewam.
Przeszkodził im ktoś, bo rozmowa się w kurytarzu toczyła, musiała odejść Dosia, Talwosz odszedł też, ale więcej podrażniony niż zrażony.
Zamiast puścić Zagłobę, i zapomnieć o nim, nietylko sam, ale swoich pomocników też wyprawił, aby go śledzili.
Szlachcic na takiego kresowego człowieka, który długie lata przebył wśród ludzi innego obyczaju i języka, nie miał w sobie nic, coby go od sandomirskiej lub podlaskiej drobnej szlachty różniło, a jak na dziedzica dwóch wsi w żyznej ziemi, z obszarami wielkiemi, chudo wyglądał.
Niewiedzieć jak nawet mógł synowicę zabrać, gdy woza żadnego nie miał, dwoje czeladzi, konie liche i chude.
Wszystko to były zagadki, które Talwosza trapiły i spokoju mu nie dawały. Biegając tak skłopotany chwycił gdzieś złego powietrza i zachorował. W początkach zdawała się ta niemoc małem czemś i leczył ją ciepłem winem z korzeniami, ale gorączka przypadła i dziesięć dni bezprzytomny leżał, aż Anna mu doktora swego posłać musiała.
Gdy do siebie potem przychodzić zaczął, pierwszą rzeczą o którą spytał było.
– Co się z Zagłobianką dzieje?
– A co ma się dziać – odparł chłopak, który mu posługiwał – królewna jak mogła ją wyposażyła, a stryj ją zabrał i wywiózł kędyś na kresy.
Talwosz ręce załamał. Przeklinał teraz chorobę swoją dwakroć więcej, bo był przekonany, iż zdrów nie dopuściłby takiego pośpiechu.
Jak się tylko zwlec mógł biedny i stawić na dworze, poszedł do królewnej; lecz nim ją zobaczył zabiegła mu drogę Żalińska desperująca, iż Zagłobianki dla syna nie mogła pozyskać.
Baba zła była, podejrzliwa, swarliwa. Nachyliła się do ucha Litwinowi.
– Wspomnisz moje słowo – wołała zapalczywie – to druga Zajączkowska. Stryj kłamany, wszystko to komedya niecna. Nadużyto dobrej wiary naszej pani. To francuzka sprawa.
Talwosz się oburzył zrazu.
– Ale jakimże sposobem? to nie może być!!
– Albo ją dla króla zwerbowali, albo dla tego Duka co przy nim jest (Nevers), albo dla Pibraka. Dla kogo, nie wiem, ale przysięgnę, że się zbałamucić dała.
Litwin stał tak pogrążony i przybity tą wiadomością, która mu się zdała poczwarna, iż mówić nie mógł.
– Pani Żalińska wie – rzekł w końcu – jak ona była dumna i nieprzystępna. Nigdy najmniejszej nie dopuściła się płochości.
– Królowie nie takich cudów dokazywali – odparła śmiejąc się złośliwie Żalińska. – Wpan myślisz, że Zajączkowska inna była? Kubek w kubek… ani do niej było przystąpić, a przecie ją dla króla dostali.
– Ale Dosia! z tym rozumem! – rzekł Talwosz.
– Głupi to rozum był – zakończyła Żalińska.
– Zkądże pani masz to podejrzenie? – zapytał Talwosz.
– Mam ja swoje drogi! mam ludzi – odparła Żalińska. – Dowiemy się później, gdzie to Podole, do którego Dosię zawieźli. Lękam się bardzo, aby ono dalej Niepołomic nie było.
Król się do Niepołomic właśnie wybierał. Talwosz nikomu nie mówiąc nic, jak tylko cokolwiek do sił powrócił, siadł na konia i sam jeden ruszył, gdzie mu wskazano.
Trzy dni go na zamku nie było, a gdy wrócił i pokazał się znowu, czy z choroby, czy ze zmęczenia, czy z wielkiej boleści tak był zmieniony, zestarzały, iż litość brała patrzeć na niego.
Kazała go do siebie przywołać królewna; ale w rozmowie z nią o Dosi wzmianki żadnej nie było. On nie wspomniał o niej, Anna też czy umyślnie, czy zajęta innemi sprawami, nie mówiła wcale o utraconej słudze.
Wychodzącego od królewnej zaczepiła Żalińska.
– Gdzieś waćpan bywał?
– Jeździłem na wieś, sądząc że mi powietrze inne pomoże – rzekł. Nie przyznał się nawet, że był w Niepołomicach.
Nigdy on od lepszego rozpatrzenia się we Francuzach nie był ich przyjacielem, ale od tej chwili stał się im wrogiem najzaciętszym.
Gdzie tylko na nich psy wieszano i odgrażano się, Talwosz tam pewnie był i nigdy nie przyszedł z próżnemi rękami. Wiedział najlepiej o srogiej rozpuście na zamku, o nocnych króla zabawach, o jego służkach, Włochach i Francuzach, o kochankach, które z Paryża tu przysyłano.
Wiedział więcej niż wszyscy, bo twierdził, że król francuzki nie pożyje długo, bo mu w sosie do szczupaka truciznę zadano taką, która go powoli ze świata zgładzić musi.
Nie minął tydzień, aż Talwosz na zamku z Jourdainem się przymówiwszy na rękę go wyzwał, ale tu się bić nie było można. Wyjechali więc za miasto. Litwin jeszcze po chorobie niewiele siły miał, ale wściekły był i Francuzowi, nim się złożyli, łeb szpetnie rozpłatał.
Nastawił się drugi mszcząc za niego, i temu się dostało – dali mu pokój.
Nie mógł potem pokazywać się na zamku, bo inni się odgrażali, ale w mieście spotykał się z niemi i już go tam nie zaczepiano.
Niema pono straszniejszej dla serca męczarni, jak gdy ono między nadzieją szczęścia a zwątpieniem rzucane, jak łódka burzą w głębiny ciskana i unoszona falami do góry, naprzemiany łudzi się i rozpacza.
Tak żyła teraz biedna królewna Anna, która w początkach dała się słodkiemi słowy, obejściem się nader uprzejmem, nadskakującem ująć za serce; a z każdym dniem musiała ostygać i przychodzić do przekonania, że z nią, jak z innemi, odegrano komedyę tylko.