Kitabı oku: «Infantka», sayfa 2
– Niechajby już, niechaj! – machając ręką rozpaczliwie odparł Talwosz – mnie, dalipan, życie zbrzydło.
– Dla jednej podwiki! – zawołał z oburzeniem stary Bobola. – Ale, wstydziłbyś się. Przecież panu Talwoszowi nie lada szlachcicowi, dobrego rodu, o innej przyszłości i krescytywie myślećby się godziło, a nie świat sobie zawiązywać jedną taką dzierlatką, u której tyle tylko, że liczko kraśne.
– Jak Bóg miły ci, Bobolo – przerwał młody – zaklinam nicże mi przeciw niej nie mów! Klnę się gardłem, drugiej takiej chyba nie ma na świecie!
Siedzący na łóżku, przygarbiony, rozespany Bobola, który obie ręce trzymał oparte o krawędź tarczana, podniósł zwolna oczy na towarzysza. Patrzył, patrzył i minę zrobił wyrażającą politowanie, jakby chciał mówić:
– Żal mi cię biedaku! Do tego to już przyszło?
– Słuchaj Talwosz – odezwał się głośno. – Dotąd sądziłem, żeś ty się tak mimochodem zadurzył w niej, jak to się codzień młodym zdarza, a jutro, gdy cię królewna na Litwę odprawi, wywietrzeje to z głowy, ale ty na prawdę szalejesz.
– A! na prawdę! na prawdę! – potwierdził Talwosz, który siadł u ognia na nizkiej ławeczce. – Mów sobie co chcesz, mój koniuszy, łaj mnie kiedy wola, Dosi drugiej, równej jej nie było i nie będzie.
– Urodą, rozumem, dowcipem, nie ma co mówić – zawołał Bobola – przechodzi inne, co prawda, prawda. Ale ja w dziewczynie tej śmiałości, tego zuchwalstwa, tego rwania się naprzód nie lubię. Na kozaka patrzy.
Talwosz głową potrząsał.
– Rycerskiego ducha niewiasta – zawołał z uniesieniem.
– Dziewczynie młodej ten duch nie przystał – odparł Bobola surowo.
– Teraźniejszego czasu i kobietom serce urasta, tak nas bieda przygniotła, a my zniedołężnieli – począł Talwosz.
Ale, posłuchaj Bobolo, dobrze, że się o tem zgadało. Tyś się już przespał, a mnie się wcale spać nie chce.
Obiecywałeś mi tyle razy o tej Dosi relacyę. Ja nie od tak dawna na dwór przybywszy, tyle tylko wiem, że ją królewna wychowała, że ją lubi, a ona za swą panią życie dać gotowa.
Ale zkądże ona! co ona?
Bobola nie ruszając się z łóżka, poprawił się tylko i usiadł wygodniej.
– Prawdą a Bogiem – począł – ja przeciw niej nie mam nic, ale mi żal ciebie, bo ty na prawdę myślisz o niej, a ona, choćby jak piękną i poczciwą była, za żonkę, nikomu się nie zda.
U nas żona, prawda, męztwo musi mieć i rozum, gospodarną być, ale my się ciągle po światu włóczymy, ona za nas i za siebie gniazda powinna strzedz i spokojnego ducha w sobie piastować. Na naszych żonach wszystko, ale w domu. Tej domu będzie mało.
Szlachcic u siebie na wsi gościem. Jak nie na pospolite ruszenie, to na komisye, na deputacye, na zjazdy, na urzędy iść musi. Póki korda dobyć ma siłę, z konia nie zsiada.
Więc jejmość koło domu, koło roli, koło interesów i do sadu i do robotnika musi iść i za męża i za siebie i do tańca i do różańca.
Talwosz nie przeczył i nie odpowiadał.
– Myślisz że taka twoja Dosia na wsi we dworze wytrzyma? – dodał Bobola.
– Ona? – wyrwało się Talwoszowi – ona z siebie uczyni co zechce! Ale daj pokój, nie o tem mowa. Obiecaliście mi o niej coś więcej powiedzieć niż ja wiem, bądźcież łaskawi.
Bobola głowę pocierał.
– Gdyby cię to mogło wyleczyć z tej niedorzecznej miłości – westchnął. – Co ja wiem, czemużbym ci powiedzieć nie miał? Nikt mnie o tajemnicę nie prosił.
Znacie naszą królewnę Annę? Serce ma złote a szczęścia do ludzi ani za grosz. Piękna była i jest jeszcze nie szpetną, a oto jej już pięćdziesiąty podobno roczek dochodzi, nikt się prawie o nią nie starał. Inne, młodsze przed nią powychodziły. O tę się nikt ani dowiedział. Król nasz August losem się jej nie zajął, ona o siebie nie troszczyła się.
– Katarzyny, królowej szwedzkiej losu nie ma pono co zazdrościć – przerwał Talwosz – ta się mało nie na śmierć zamęczyła nim doszła przez więzienie ciężkie do królestwa. A mało co że ją carowi moskiewskiemu nie wydał ten szalony Eryk.
– Ale, wszelako dziś króluje – odparł Bobola. – Zofia wyszła też niezgorzej za Brunświckiego, o innych nie mówię, ta została na koszu.
Coby ją brat, sierotę, miał kochać więcej, dziś przyszło do tego, że o tę Zajączkowską się pogniewawszy, gadać do niej nie chce.
– Ale cóż to wszystko ma do Dosi? – zapytał Talwosz.
– No, poczekaj, to jest exordium – mówił spokojnie Bobola.
– U naszej królewnej, niby to dla usługi, a w rzeczy przez litość pobranych, zawsze sierot i wychowanic bywało dosyć, co je utrzymywała, uczyć kazała i wyposażała. Wszak i ta Zajączkowska… ale dać jej pokój.
Otóż byliśmy, pomnę, w Krakowie, lat temu nie pamiętam ile, będzie około dziewięciu może, gdy raz przyszedłszy z miasta stara Zakrzewska, która naówczas ochmistrzynią była przy fraucymerze, powiada królewnie: Tomci na mieście cudne dziecko, dziewczyninę widziała, choć malować. Gdyby aniołek piękna, ale odarta, w łachmanach, żal się Boże, jak zbiedzona. Szlachcic ją tu przywiózł, przez miłosierdzie wziąwszy z odbitych Tatarom jeńców. Nikt się do niej nie chciał przyznać. Radby ją, słyszę, komu oddać, ale nikt się nie zgłasza.
Spojrzała na królewnę, która natychmiast odpowiedziała.
– Każcie tego szlachcica z dzieckiem na zamek przywołać.
Zakrzewska, litościwego też serca kobieta, pchnęła zaraz pacholika na miasto. W godzinę może przyszli królewnie oznajmić, że szlachcic z dzieckiem w antykamerze stoi.
Wybiegliśmy wszyscy patrzeć, bo nas opowiadanie zaciekawiło.
Dziecko wychudzone, sińcami okryte, nędzne było bardzo, mogła mieć lat około dziesiątka. Ale mimo nędzy i brudu twarzyczkę miała tak piękną, że się płakać chciało nad tem co to stworzenie śliczne wycierpieć musiało.
Szlachcic, który ją porzuconą na pół nagą wziął, nie miał nawet czem okryć, więc zgrzebnemi łachmanami była odziana i w starą, obciętą opończę otulona, której po pas starczyło jej za pięty.
Zapytała królewna zkąd ją wziął.
Począł opowiadać, że niedawno Tatarom jeńców nad Tykiczem odbito, a między niemi i ta sierotka się znajdowała. Domyślano się z tego, co dziecko samo o sobie opowiadało, i z innych poszlaków, że było córką niejakiego Sochy-Zagłoby, których tam dwu braci z Mazowsza wywędrowawszy na kresach się osiedliło.
Temu Sosze-Zagłobie jednemu Tatarowie dwór spalili, żonę zabili, jego zamęczyli w niewoli, a o dziecku sądzono, że je ten sam los spotkał.
Gdy dobrze później jeńców odbito w stepie, znalazła się w rękach tatarskich dziewczynina. Pamiętała o sobie że ją Dosią zwano, że we wsi Mchowie rodzice mieszkali, i miała drewniany krzyżyk jakiś na sznureczku u szyi.
Obok Mchowa, w drugiej osadzie, brat tego Sochy-Zagłoby ocalał był, wczas zbiegłszy, ale gdy mu synowicę przyprowadzono, wcale się do niej przyznać nie chciał, ani ją znać, chociaż po bracie Mchów zagarnął. Krzyżyk drewniany, który miała na szyi, służył mu właśnie do dowodzenia, że musiała być chłopką, kiedy kijowskiej roboty krucyfiks na piersiach nosiła.
Szlachcic, który się od stryja tego nagrody spodziewał, oberwał łajanie i nie wiedząc, co począć z sierotą, przywiózł ją naprzód do Lwowa, potem do Krakowa, rad się zbyć, bo nie żonaty był, nie miał domu ani łomu, i sam służby szukał.
Królewna ani się namyślała, kazała mu kilka czerwonych złotych dać, a Zakrzewskiej dziecko wziąć. Obmyto je, uczesano, nakarmiono, a Anna królewna bardzo pokochała wychowanicę.
Gdy biedactwo odżyło, wypytywano je o przeszłość, o niewolę, ale było tak przemęczone, schorowane, przybite obchodzeniem się okrutnem, że mało co zachowało.
Mówiła tylko, że imię swe Dosi pamiętała i że rodzice jej na wsi jakiejś, którą po swojemu opisywali, mieszkali.
Z bałamutnych tych dziecka wspomnień mało co było można wyciągnąć, nawet to rzecz bardzo niepewna, czy w istocie tego Sochy-Zagłoby córką była, ale ją tu przyjęto i nazwano Dorotą Zagłobianką.
Gdy to biedactwo potem odżyło, dopieroż niemal cudownie rosnąć, pięknieć i rozwijać się jęło tak, że królewna się nią nacieszyć nie mogła. Poszły stąd pieszczoty wielkie i niepotrzebne dogadzanie.
Zachciało się dziewczynie uczyć, królewna sama nauczyła ją po włosku, Francuz który pod czas był przy ogrodzie, po francuzku, a żartem i na podziw ks. Niedźwiedzki zaczął po łacinie.
Na co się to wszystko zdało? chyba żeby się jej w głowie przewróciło.
Umiejąc języków tyle, zażądała niemieckiego, królewna jej się o Niemkę postarała. Szczęście jeszcze, że po turecku i po tatarsku nie zechciała się uczyć, boby jej i tego nie odmówiono. A z tatarskiego języka dotąd, słyszę, pamięta coś nie coś.
Pisze tak pięknie, że mogłaby w kancelaryi służyć.
Jakże potem nie miała zdumnieć i nabrać pychy, gdy się jej wszyscy dziwić zaczęli, a rozum jej wychwalać i piękność przytem?
Tatarowie też kumysem pojąc wlali w nią krew taką dziką, że jej pohamować trudno.
Otóż ją macie jaką dzisiaj jest.
Zagłobianka! szlachcianka! ale stryj jej znać nie chciał, pewno nie bez powodu. Kto wie co za jedna? tyle tylko pewne, że Dosia…
– No i to – dodał Talwosz – że drugiej takiej Zagłobianki czy Dosi nie ma na świecie. Wyrzucacie jej że się górą nosi, co za dziw! niechże druga temu co ona sprosta? Złego przecie nic jej zadać nie możecie?
– Dla siebie najgorsza – mówił dalej spokojnie Bobola. – O swoją przyszłość cale nie dba. Za królewnę życie gotowa dać, ale się rwie nie do swoich rzeczy, nawet pani nasza pohamować jej nie może.
– Za to jej naganić nie można – odparł Talwosz – iż się przywiązała i chce wdzięczność okazać. Tu wszyscy głowy potracili, królewna płacze tylko i narzeka, ta jedna ani odwagi nie traci, ni na chwilę nie odpoczywa.
– A do czego się to zdało? – spytał Bobola. – Lata, biega, wciska się, ale cóż zrobić może? Nastręcza się na posła, gotowa w największy ogień, a nie zrobi nic, tylko się jej ludzie dziwują i pod czas wyśmiewają.
– Mój Bobolo miły – począł Talwosz po chwilce namysłu. – Coś mi miał serce odjąć dla niej, toś chyba przysporzył. Dokaże ona co czy nic, nie w tem rzecz; podziwiać trzeba i męztwo i rozum i wdzięczność dla królewnej.
– I szaleństwo – dorzucił Bobola. – Zważże sam. Dziewczyna piękna jak anioł, oczy rwie, wie o tem i pięknością się tą posługuje, naraża. Wyjdzieli cało? a ludzie zawsze paplać będą.
– Znajdzie się za nią ująć komu – zamruczał Talwosz.
– Tak jak i dziś wieczór – mówił dalej Bobola – sama jedna do oboźnego na zamek do króla, gdzie lud rozpuszczony. Gdzie to kto słyszał? Ale ona się nie zlęknie nikogo. Biskup, senator, żołnierstwo, ciżba, hałastra, ani się zawaha, ani drgnie.
– A wszystko to robi dla królewnej – przerwał Talwosz – bo ona sama nikogo nie potrzebuje i zbliżyć się nawet nie da do siebie. Powiedzże Bobolo, nie piękna to wdzięczność?
– Bodaj piękna ale nierozumna i bez pożytku – mówił Bobola i rozśmiał się. – Co chcesz? gotówem ją nazwać heroiną, ale właśnie przez to na żonę nie stworzona, a ty się bez miary rozmiłowujesz i głowę tracisz.
Zamilkł Talwosz, ale wcale nie okazywał, żeby był przekonanym.
– Teraz – odezwał się po namyśle – pozwól mnie słowo rzec. Czy ja się kocham w niej czy nie, to moja rzecz, ale ten sam mam sentyment dla królewnej co ona.
Albo się to serce nie rozdziera patrząc na tę nieszczęśliwą panią? Takiego rodu dziecię, królów córka, wnuczka, prawnuczka, królów siostra i królowych, dziś sierota, opuszczona, sama jedna, biedna tak, że dla kawałka chleba srebra musi potajemnie zastawiać. Albo to nie okropna pomyśleć o jej losie!
Gdy na którego z nas biedaków, pospolitych ludzi padnie takie nieszczęście, toć jeszcze! ale pomazańców bożych dziecko! w takiem osieroceniu, pod taką dolą ciężką! Nie powinniśmyż wszyscy się ująć za nią, a choćby ginąć dla niej!
– Tęgiś – przerwał Bobola. – My! my! a cóż my możemy, choćbyśmy i poginęli?
– E! e! – wyrwało się Talwoszowi. – My! my! toć przecie szlachta jesteśmy, a w królestwie tem coś znaczymy. Ani ty ani ja nic nie zrobimy, ale trzeba budzić i nawoływać.
Panowie senatorowie klucze trzymają, my pięści mamy.
– O ho! ho! – zakrzyknął Bobola – daleko idziesz! Pleć tylko tak, pleć, i królewnie się przysłużysz i sobie.
– Nie może być ażeby sprawiedliwości nie było na świecie! – wołał Talwosz rozgorączkowany.
– Czekajmyż na nią!
– A tymczasem królewna Anna bez opatrzenia, głodem niechaj mrze i ze wstydu, że ją poniewierają! – wykrzyknął Talwosz. – Cóż tu się dziwować, że dziewczyna głowę traci, patrząc na to! Mnie się też wnętrzności burzą.
Porwał się Talwosz i żywo po izbie biegać począł.
– Trzeba radzić! nic nie pomoże.
Bobola się ironicznie uśmiechał.
– Gdyby cię ksiądz podkanclerzy Krasiński do rady wezwał – rzekł – nie źleby było, a no, wątpię żeby mu to na myśl przyszło.
Talwosz stał zadumany ponuro.
– Patrzajże – odezwał się jakby żarciku Boboli nie dosłyszał – lada dzień ztąd chorego króla wywiozą do Tykocina lub Knyszyna Bóg wie dokąd, cóż się naówczas z królewną stanie? W Warszawie pozostać, gdy tu powietrze albo już przyszło, albo jutro nadejdzie, niepodobieństwo, bo to wyrok śmierci na nią. Dokądże wyjedziemy i o czem?
– Nie wiem – odparł Bobola – ale mi się widzi, że ani ty, ani ja, ani piękna Dosia Zagłobianka, choćby latała do pana Karwickiego, do Żalińskiego, do podczaszego nawet, nie uczynimy nic. Na to trzeba większej siły. Więc po co się rwać?
Talwosz zwątpiwszy ażeby towarzysza przekonał, tchnął piersią całą i rzucił się z impetem wielkim na swój tarczan.
Bobola z wolna wstał, poszedł do dzbana wody sobie nalać, napił się, wąsy otarł i nic nie mówiąc, legł także na posłanie.
W komnacie ogień, jakby czekał na to, przygasł zupełnie i karmazynowe tylko węgle z pod popiołu jak rubiny świeciły.
Gdy z rana wstawszy Talwosz się ubrał i wyszedł się około dworu rozpatrzeć, ranniejszą jeszcze od siebie Dosię Zagłobiankę znalazł już stojącą w progu, na rozmowie z ochmistrzynią i starą sługą królewnej Żalińską.
Szeptały obie, tak smutne mając twarze, iż Talwoszowi na myśl przyszło spytać czy się co złego nie stało.
Dosia Zagłobianka cała czarno ubrana, ale w smutnej tej odzieży tak cudnie piękna, iżby ją nikt za sługę nie wziął, ale za wysokiego rodu panią – z pańską też dumą nosiła strój ten skromny i ubogi.
Po dniu dopiero ta piękność, o której sobie wczoraj rozpowiadali Bobola z Talwoszem, w całej swej świetności się okazywała.
Czarnowłosa, czarnooka, biała ale z odcieniem jakimś płci brunatnym, świeża, rysy miała nadzwyczajnej czystości i wielkiego wdzięku, chociaż coś w nich niemal męzkiego, zuchwałego, dziwnego w tak młodem dziewczęciu uderzało.
Dumna była i wyzywająca, jakby nieustannie bronić się była zmuszoną.
Twarzyczka zawsze piękna, pod naciskiem myśli i uczuć mieniła się co chwila i była w ciągłym ruchu, to się rozpogadzając, to zachmurzając naprzemiany.
Kibić, włos bujny, rączka i nóżka, wszystko odpowiadało obliczu.
Zdawała się jakąś przebraną księżniczką, tak wybitnie arystokratyczną miała powierzchowność, chociaż się nie starała o nią.
Talwosz, na którym czyniła wrażenie istoty jakiejś wybranej, stawał się przy niej pokornym i nieśmiałym, choć mu zwykle na energii nie zbywało.
Żalińska ochmistrzyni, zdawna przy królewnie Annie w usługach będąca, była jedną z tych długą powolnością zepsutych sług, które przewodzą i dziwaczą, więcej o sobie niż o pani myślą, mało się na co zdają a wiele kosztują. Anna królewna ulegała jej przez wdzięczność i z nałogu, obawiała się nawet, dawała na siebie gderać i wyrzekać i wszystko od niej przyjmowała. Ona, mąż, syn więcej na dworze przewodzili niż należało, a wiernością swą i przywiązaniem oczy nieustannie wykałali.
Rozmawiały z Zagłobianką po cichu, nachylone ku sobie, zajęte czemś mocno i strwożone; Żalińska jak zawsze skarżyła się na królewnę, broniła jej Dosia – gdy Talwosz przybliżył się do nich z zapytaniem.
– Nie ma tam co nowego, na coby radzić potrzeba? Nie mogę ja służyć czem?
Żalińska skrzywiła się, patrząc na niego z ukosa.
– Nowego nie ma nic – rzekła kwaśno – i stara bieda dosyć dokucza. Wszyscy głowy tracimy, a królewna nad sobą i nad nami litości nie ma, dziwaczy i płacze, a płacze…
Dzień łzami poczyna, wieczorem skończywszy go płaczem.
– Wracam z zamku, od oboźnego – dodała Dosia nie patrząc na Talwosza. – Król i dziś ma się coraz gorzej, ani doktorowie, ani czarownice nic nie mogą, a o widzeniu się z siostrą słuchać nie chce.
– Na rany Chrystusowe – przerwała Żalińska gwałtownie, ręce załamując – nie może to być! Widzieć się musi, pojednać się, obmyśleć coś dla niej! Nie ma się znowu czego tak trwożyć, jak królewna, a wy jej strachu dodajecie, gdy ją trzeba zgromić i uspokajać.
Nie dokończywszy nasrożyła się ochmistrzyni.
– Nie do nas należy gromić! – odezwał się Talwosz. – Ale jeśli trzeba co czynić, powiedzcie mi dokąd mam iść, będę kołatał, dobiję się bodaj do samego króla.
Dosia spojrzała na niego teraz dopiero.
– Czekajmy, co królewna każe – odezwała się.
Wszystko troje zamilkli a Żalińska burczała coś sama sobie, gdy wtem do jednego z okien, z wewnątrz pukać zaczęto i Talwosz dojrzał za szybami białą rękę, która mu dawała znaki.
– Zdaje się, że królewna mnie woła – odezwał się.
Żalińska i Dosia usunęły się a Talwosz śpiesznym krokiem wszedł do sieni i skierował się w lewo do antykamery, od której drzwi do dalszych izb stały otworem.
W pierwszej z nich czekała na niego królewna Anna.
Tu ona zwykle przyjmowała niewielu ją odwiedzających, a nic nie dozwalało domyśleć się mieszkania córki i siostry królów, tak komnata skromną była i ubogą. Przystałaby ledwie zamożniejszemu mieszczaninowi.
Obicia na ścianach nie było żadnego, sklepienie przyciemniałe i nizkie dawało jej cechę klasztorną i ponurą, okna, z błonami w ołowiu dawno nieoczyszczanemi, skąpo przepuszczały światła. Stół w pośrodku stojący okrywał kobierczyk wytarty i spłowiały. Kilka krzeseł ciężkich, ławy pod ścianami okryte licho, a za całą ozdobę w głębi rodzaj ołtarzyka, na którym stał krucyfiks i dwa dzbanuszki z kwiatami – to było wszystko.
Anna Jagiellonka w czarnej, fałdzistej sukni, jakby zakonną przypominającej, z łańcuchem na szyi, przy którym był krzyżyk złoty, z głową odkrytą, na której koronkowa, przejrzysta zarzucona była zasłonka, związana pod brodą, chusteczkę białą trzymając w ręku, czekała w pośrodku izby na Talwosza.
Pomimo oczu łzami zmęczonych i bladej twarzy, miała jeszcze resztkę młodości, i lat, których doszła, domyślać się nie było można.
Wyraz wielkiej, tłumionej boleści czynił ją sympatyczniejszą jeszcze.
W obliczu tem zmęczonem życiem, nadziejami i rozpaczą, pragnieniami i upokorzeniami, ofiarami i niewdzięcznością, tyle się łączyło z sobą znamion różnych przeszłości i teraźniejszości, iż trudno było właściwy jej charakter odgadnąć. Energia i zwątpienie, słabość i siła jakby prądami gorączki i zimna przepływały po licu.
Niecierpliwe drżenie dostrzegł Talwosz zbliżając się ku niej z uszanowaniem.
Zaledwie dała mu się pokłonić.
– A! Talwoszu mój! – odezwała się głosem poruszonym, w którym łkanie tłumione czuć było. – Talwoszu mój! Radź i ratuj, nie mam nikogo. Co tu począć, król coraz gorzej.
– Miłościwa pani – przerwał Talwosz żywo nie chcąc się jej dać rozżalać – pewny jestem, że tam u króla JMości co panna Dorota przez oboźnego uczynić mogła, to zrobiła jak najlepiej. Wiem że obiecali dopilnować, aby o W. K. Mości nie zapomniał. Nie może to być, lada chwila odbierzemy wiadomość.
– Ale nim to nastąpi – rzekła królewna głos zniżając – mój Talwoszu, na utrzymanie mego szczupłego dworu, choć jak oszczędne, nie mam nic. Nikt o moich potrzebach nie myśli.
Ja dla siebie nie wymagam wiele, gotowam suszyć o chlebie i wodzie, Bóg widzi, ale mi wstyd ludzi… dla tej dostojności córki królewskiej, siostry królewskiej, którą dźwigać muszę.
Zbliżyła się parę kroków do Talwosza i obejrzała dokoła.
– Przed wami ja się ukrywać nie potrzebuję – dodała – tyś wiernym naszym sługą.
– I żywot gotówem dać aby tego dowieść – gorąco zawołał Talwosz.
– Na wiarę u ludzi brać nie mogę, a u mnie już w całym domu talara jednego nie ma – poczęła Jagiellonka. – Pożyczać nie widzę u kogo, prosić się nie nauczyłam, trzeba potajemnie część srebra zastawić, ale nikt, na świecie nikt wiedzieć nie ma, że ono mojem jest.
Gdy to mówiła głos jej drżał i oczy napełniały się łzami. Talwosz stał strapiony, z oczyma wlepionemi w podłogę.
– Chodź za mną – odezwała się królewna.
Posłuszny Litwin powlókł się smutnie za królewną, która pośpiesznym krokiem skierowała się ku drzwiom w głąb wiodącym i prowadząc go za sobą, doszła do małych drzwiczek zamkniętych, wgłębionych w murze sypialni. Otwarła je kluczem dobytym z kieszeni, i po dwu wschodkach wprowadziła Talwosza do bardzo szczupłej komórki o jednem zakratowanem w górze okienku.
Izdebka pusta była i na podłodze jej ceglanej tylko, na rozesłanym sukna kawałku, widać było rozsypane w nieładzie srebrne misy, kubki, dzbanki, nalewki i puhary. Jak gdyby je niespokojna ręka jakaś niedawno przebierała, stały porozdzielane na kupki, powywracane, rozproszone. Nie wiele tego już było.
Królewna wszedłszy na próg, stanęła ręce załamawszy, zamyślona.
– To resztki! – odezwała się do Talwosza – a po większej części pamiątki z lepszych czasów, przypominające różne lata życia. Na niektórych z nich znaki i herby okazują pochodzenie, tych tknąć nie można… inne…
I nie kończąc zakryła sobie oczy. Talwosz, chcąc królewnie oszczędzić bólu, schylił się ku tym naczyniom.
– Wybierz mój Talwoszu z tych co są na prawo – odezwała się Anna – weź jak najmniej, a przynieś jak najwięcej, ale nie sprzedawać nic. Pozbywać się nie mogę.
Daj w pewne ręce aby to nie przepadło, wykupię jak tylko będę mogła… ale dziś, nim siostra moja Brunświcka coś nadesłać raczy, nim się od Czarnkowskiego doczekam, nim się król ulituje, ludzi głodem morzyć nie mogę, a i odprawić ich wszystkich nie godzi mi się.
Talwosz przyklęknąwszy na podłodze, to przebierał rękami misy i dzbany, to się cofał, żal mu było dotknąć tych pamiątek, a i założenie ich bezpieczne nie sądził łatwem.
Królewna sparłszy się o drzwi, nie patrzyła już na niego.
Po chwili tylko szepnęła:
– Śpiesz się, pokaż mi, co wybierzesz. Kawałek sukna znajdziesz tu w kątku. Zawiń aby nikt nie widział. A! wstyd mi wielki.
– Miłościwa pani – odezwał się nareście Talwosz – tymby się wstydzić trzeba, co was do tego przywiedli.
Pójdę zaraz na miasto, żydów się boję, znajdę może poczciwego mieszczanina.
– Umów się proszę aby to nie przepadło – dodała królewna głosem drżącym.
Żal chwycił ją za serce, gdy ujrzała Talwosza kilka mis i kubków zawijającego i wybuchnęła:
– A! Zajączkowskiej, którąm wzięła prawie bez koszuli, nie zbywa dziś na niczem w Witowie.
Płacz mówić jej nie dał. Talwosz pośpiesznie zawinąwszy srebra, stał już gotowy do wyjścia.
– Referendarz Czarnkowski pewnie przybędzie – rzekł, chcąc dodać odwagi strapionej – niech wasza miłość nie lęka się o przyszłość, o srebrach żywa dusza wiedzieć nie będzie. Lada chwila z królem też pewnie się widzieć będzie można, a on opatrzyć musi.
– Daj to Boże, bo się siły wyczerpują – szepnęła oczy ocierając królewna. – Idź, mój Talwoszu, spraw się jak należy, a nie opuszczajcie wy mnie, których już tylko garstka pozostała wiernych.
Królewna zamykała drzwi komory. Litwin stał przed nią z węzełkiem pod pachą.
– Słówko mi dozwólcie rzec miłość wasza – odezwał się po namyśle. – Co tu pomoże łzy lać, gdy należy o swe prawa się upominać śmiało. Wasza miłość zbytkiem powolności i dobroci uzuchwaliłaś niegodziwych ludzi, a i królowi JMości, jako siostra, mogłaś rzec śmielej słowa prawdy.
– Przystępu nie mam za temi złemi, którzy go opanowali – rzekła Anna.
– Nie prosić więc teraz o to, ale się domagać trzeba – odparł Talwosz. – Jam mały człek, ale mi na odwadze nie zbędzie, gdy tylko rozkazy otrzymam. Pójdę przebojem choć do króla JMości.
– Gdyby zdrowszym był – przerwała cicho królewna.
– Właśnie dlatego, iż chory niebezpiecznie, zwlekać nie można – dodał Talwosz.
Anna chciała się tłómaczyć ze swej powolności.
– Dosi obiecano, iż mi posłuchanie wyrobią – rzekła – czekać już trzeba cierpliwie.
– Lecz jeśli zawiodą i nie doczekamy się – rzekł Litwin burząc się – niech miłość wasza ręce rozwiąże, ja pójdę i nie może być, żebym posłuchania nie wyrobił. Posłyszą ode mnie faworyci i zausznicy czego od nikogo nie słyszeli.
Zlękła się Anna i składając ręce, zawołała szybko.
– Tylko mi się bez zezwolenia nie wyrywaj, nie chcę nic gwałtem zdobywać.
Gdy to mówili, Talwosz już stał w progu pierwszej izby.
– Idź, śpiesz – dokończyła królewna – zrób to com ci zleciła, ale więcej nic. Bóg łaskaw ulituje się nademną.
Tak odprawiony Litwin, znalazłszy się sam z węzełkiem pod ręką w posłuchalnej komnacie, zwolnił kroku, obejrzał się. Musiał teraz obmyśleć środek jakiś wymknięcia się ztąd niepostrzeżonym.
W antykamerze nie było nikogo, a małe drzwi wiodły z niej na korytarz, gdzie się nie spodziewał spotkać z żadnym ze dworu sługą, bo ich tu niewiele pozostało. Wymknął się więc, uchodząc niemal jak złodziej i szczęśliwie dobiegł do swojej izby, w której towarzysza Boboli nie zastał. Było mu to właśnie na rękę.
Zaryglowawszy drzwi, mógł swobodnie zabrane srebro zwinąć i ułożyć tak, aby jak najmniej miejsca zabrało, okrył je wojłokiem i obwiązał rzemieniem od uprzęży. Węzeł mógł się wydawać częścią jakąś stajennego przyboru.
Tak się dopiero przygotowawszy, drzwi otworzył i chłopaka od stajen zawołał, sam się ubrawszy jak do miasta.
Nim przestąpił próg, poczciwy Talwosz przeżegnał się krzyżem świętym. Znał on siebie, gorączka był i przy najlepszym sercu do spraw, które przebiegłości i cierpliwości wymagały, nie zdał się bardzo, ale ufał w pomoc Bożą.
Poszanowanie i miłość dla nieszczęśliwej królewnej, a może i rozkochanie w Dosi, u której łaskę mógł sobie zaskarbić najłatwiej, służąc jej pani, dodawały mu odwagi.
Raźno więc wyruszył przez podwórce na miasto, stajennego z węzłem na ramieniu prowadząc za sobą.
W podwórcach teraz ruch już był wielki i ludzi się plątało mnóstwo; przejść niepostrzeżonemu trudno było, lecz nikt nie spytał Talwosza co za nim niesiono, a znano go też z opryskliwości i zaczepiać nikt nie miał ochoty.
Tak szczęśliwie do głównych już wrót od strony Krakowskiej Bramy się dostał, gdy Pudłowski, jeden z królewskich dworzan, go pozdrowił.
– Z czymżeście się to w miasto tak rano wybrali? – spytał, ciekawemi oczyma mierząc pacholę.
– Zechcieliście, rupiecie potrzeba do podróży połatać – odparł Talwosz.
Pudłowski głową tylko pokręcił i ciekawą ręką chciał węzełek obmacać, gdy Litwin tak mu nad uchem zaryczał: Wara! – że musiał się cofnąć.
– Dajcie pokój moim rupieciom – krzyknął – ja pewnie z zamku nie wyniosę co do mnie nie należy. Pilnujcie lepiej swoich towarzyszów.
Zamruczał coś śmiejąc się kwaśno Pudłowski – i na tem się skończyło.
Talwosz wyszedł z chłopcem na miasto, ale gdzie się tu było obrócić?
Obcy w Warszawie, poczuł, że bez rady czyjejś nie potrafi nic.
Posądzić go też łatwo było, a na samą tę myśl krew mu twarz oblewała. Stanął trochę w ulicy, nie wiedząc spełna dokąd się obróci.
Z gorącej chęci usłużenia królewnie podjął się tego, co mu teraz bardzo trudnem wydało się do spełnienia.
Rozmyślał jeszcze, gdy poczuł, że mu ktoś rękę na ramieniu położył i pozdrowił go łagodnym głosem po chrześcijańsku.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Przed nim stał, od kościoła Panny Maryi idący, w wytartej sutannie księżyna, słuszny, blady, z twarzą niepiękną, której rysy nieforemne były i grube, ale nadzwyczaj łagodne i pełne jakiegoś miłosierdzia. Był to ubożuchny wikaryusz Stępek, którego Talwosz znał i cały dwór królewnej, bo często do gawiedzi i służby zaglądał, za obowiązek mając szczególniej biednych i mało oświeconych pocieszać, uczyć i nawracać. Było to jego powołanie.
Sam, syn ubogiego włościanina, sierota, z trudnością wielką dobił się tego, iż mógł kapłanem zostać i poświęcić się też temu ludowi, którego czuł się bratem.
Nie stary jeszcze, zahartowany życiem, ksiądz Stępek żył jedynie powołaniem swojem i spełnianiem obowiązków wziętych na siebie dobrowolnie. W kościele wszyscy, od proboszcza począwszy do zakrystyana, na niego wszelkie ciężary zrzucali. On ubogich grzebał bezpłatnie, on szedł do biednych umierających w słotę po nocy, on siadywał przy trumnach, śpiewał i modlił się, gdy inni nie chcieli.
Dla siebie nie potrzebując tak jak nic, w sutannie wytartej chodząc, poszcząc niemal ciągle, zawsze wesół i spokojny, ks. Stępek budził w jednych litość niemal szyderską, w drugich poszanowanie.
Widywano go tam, gdzie rzadko się duchowni spotykać zwykli, po Rynkach, po szynkach, wśród ciżby, niosącego słowo Boże, rozbrajającego zwaśnionych, jednającego pokłóconych, nawracającego obłąkanych.
Łagodny zawsze, miewał czasem ks. Stępek wybuchy pobożnego gniewu tak straszne, iż się go obawiano. Lud bowiem miał go niemal za świętego człowieka, który o sobie zapominając, z prawdziwie apostolską gorliwością służył braciom, o których inni nie dbali.
Zdawało się Talwoszowi, iż mu chyba Opatrzność zesłała w tej chwili tak świętego człowieka i pochwycił rękę jego, całując ją radośnie.
– A dokąd to? – zapytał wikary.
– Żebymże wiedział! – odparł Litwin, odprowadzając nieco księdza na stronę. – Wy może ojcze kochany, powiecie mi, dokąd iść. Wam się ja zwierzyć mogę. Królewna mnie posyła! Nie mamy ani grosza w domu… biedna pani srebra mi potajemnie zastawić kazała w miejscu bezpiecznem. Sam nie wiem dokąd udać się z niemi.
Ksiądz Stępek podniósł ogromne swe ręce do góry.
– Królewna! potrzebuje srebra zastawiać aby chleba kupić? Królewna! – zawołał przejęty i przestraszony. – Możeż to być! O! dopuście Boży! za grzechy ojców, niewinna ofiara! A dworki chodzą w łańcuchach i jeżdżą w kolebkach wyzłacanych a wszetecznicy pieniędzmi sypią siejąc grzech i zgorszenie.
Podniósł oczy, które mu łzami zaszły, ku niebu.
– Ojcze mój – przerwał Talwosz – na miłość Bożą, nie mam chwili do stracenia, radź jeśli możesz lub dozwól mi iść, bo na mnie czekają z powrotem.
Zamyślił się duchowny, wodząc oczyma dokoła. Wtem właśnie z bramy zamkowej ujrzeli wyjeżdżającego na koniu, w towarzystwie kilku zbrojnych dworzan, mężczyznę lat średnich, w polskim stroju, dość wytwornym, który chmurnem wejrzeniem, pokręcając wąsa, rozglądał się dokoła. Twarz jego poważna, była miłego wyrazu, ale smutek ją okrywał. Temu się dziwić nie było można, bo nikt naówczas z zamku od króla wesołym nie wyjeżdżał, ani ci co go widzieli schorzałym i na duchu upadłym, ani tacy co się do niego docisnąć nie mogli.