Kitabı oku: «Infantka», sayfa 4
Zobaczywszy go u siebie, Anna, która jak zawsze, tak i tego dnia z zapłakanemi wyszła przeciwko niemu oczami, sądziła iż przybywał dziełem się swym pochlubić.
– Dawno was nie widziałam, panie starosto – odezwała się smutnie – a no wiosna, zima pono nie uszkodziła robót waszych, które pewnie daleko postąpić musiały.
– Nie spoczywamy – odpowiedział starosta wesoło, gdyż zawsze oblicze pogodne zwykł był okazywać – lękam się tylko teraz, aby nam postrach powietrza nie rozpędził ludzi.
Westchnęła królewna. Wolski coś jeszcze o moście powiedziawszy, nagle zmienił przedmiot rozmowy.
– Gościa mam ciekawego u siebie – rzekł – którego bym i waszej miłości rad okazać, ale bez zezwolenia nie śmiałem.
– Któż to taki? – obojętnie zapytała Anna.
– Szlachcic polski, Krassowski, ale długim pobytem we Francyi na dworze królowej matki, której ulubionym był i jest, na poły już Francuz. Zowie się on Krassowski. Pan Bóg go dotknął kalectwem, bo ja tego inaczej nazwać nie mogę, gdyż nie wiem czy nad łokieć ma wzrostu, ale Łokietek ten rozumem, dowcipem, nauką a nawet postacią i twarzą nie jednego olbrzyma przechodzi. Potrzeba go widzieć aby temu uwierzyć.
Tak mu owa karłowatość, co miała być upośledzeniem, stała się narzędziem fortuny. Długie lata na dworze francuzkim przebywając, zebrał sobie i mienia dosyć i wziętość uzyskał. Zatęskniło mu się jednak do Polski i teraz tu przebywa. Najciekawsza to co o dworze francuzkim, królowej matce, królu i jego rodzinie opowiada, posłuchać warto.
– Starosto mój! – westchnęła Anna – dziś u nas tak smutno, iż najpiękniejszą bajeczką o królach zabawić nas trudno!
Wolski nie zraził się tą odprawą.
– A jabym – rzekł – pomimo to pokornie dla niego o posłuchanie upraszał. Gdyby król zdrowszym był, przyjąłby go pewnie, w zastępstwie choć miłość wasza zechcesz mu tę łaskę wyrządzić.
Obojętnie dosyć, nie podnosząc oczów, odezwała się królewna.
– Jeżeli to koniecznie potrzebne, a wam miłem być ma?
Starosta się do kolan pokłonił.
– Chciałbym mu to wyjednać, bo do mnie miał z Krakowa polecające listy – rzekł. – Człowiek zresztą ciekawy, bo jak mały tak w nim rozumu wiele, i warto widzieć tę osobliwość, gdyż się podobna nierychło zjawi.
Karłów myśmy wszyscy znali i widzieli wielu, pospolicie złośliwych i dziecinnych, ten zaś wcale różny i wstydu narodowi polskiemu u Francuzów nie uczynił.
Zapytał starosta kiedyby mógł Krassowskiego z sobą przywieść, a królewna zafrasowała się nieco.
– Kiedy chcecie – rzekła – tylko nie wówczas gdy mi u brata, u króla JMości posłuchanie wyjednają, bo się go dziś, jutro spodziewam.
– Dziś wątpię – rzekł starosta – z ks. podkanclerzym zajęty i wiem że się nieprędko to skończy. Gdybyś więc miłość wasza dozwoliła, nad wieczór bym go tu mógł przywieść.
Królewna nie zdawała się ani ciekawą, ani żądną poznania tego stworzenia tak oryginalnego, które jej starosta zalecał, lecz nie chciała się sprzeciwiać Wolskiemu.
– Dobrze więc – odparła zimno – a mówi on po polsku czy po włosku?
– Zna oba te języki, i francuzki naturalnie, bo do tego przywykł długim we Francyi pobytem.
Wolski krótko tak zabawiwszy odjechał, a królewna Anna zakłopotała się zaraz tem, że karzeł, który do przepychu na dworze paryzkim był nawykły, miał u niej znaleźć takie ubóstwo i prostotę. Kazała Dosi postarać się, aby posłuchalna komnata trochę świetniej wyglądała.
Ale zkądże tu było wziąć do niej sprzętów i przyozdobień?
Zagłobianka z innych izb powynosiła co mogła, postarała się o kwiatki i odświeżyła nieco smutną i ciemną komnatę.
Jak starosta zapowiedział, przed wieczorem zajechał z kolebką pod małe zamkowe podwórze, gdzie kilka osób ze służby się znajdowało i zdumiało się widząc przechodzącego Krassowskiego.
W istocie była to figurka tak osobliwa, że się jej cały Boży świat zdumiewał i wydziwić nie mógł. Karzeł był bardzo wytwornie wedle mody francuzkiej ubrany, a że zręczny był i pełen życia, choć nie młody, obracał się rzeźko, nastawiał bardzo śmiało i butnie – miło było na niego popatrzeć. Począwszy od włosów utrefionych kunsztownie, wszystko, co miał na sobie niezmiernie starannie było dobrane, kosztowne a piękne. Łańcuch, mieczyk, były dla niego robione umyślnie.
Twarzyczka, acz podstarzała i pomarszczona, miała wiele życia, oczy ognia, ruchy wdzięku.
Nawykły do wielkiego dworu, do towarzystwa królów i książąt, obracał się żwawo, śmiało, bynajmniej nie zmięszany i pewien siebie.
Królewna przystroiwszy się trochę staranniej, choć ubierać się niebardzo lubiła, wyszła na spotkanie starosty, który jej Krassowskiego przedstawił.
Karzeł z kapelusikiem w ręku, przybrawszy postawę dworaka, pokłonił się królewnie i nader śmiało wypalił swój komplement po włosku.
Głos jego nie tak piskliwy, jak zwykle karłów bywa, brzmiał przyjemnie i Krassowski w ogóle miłe na Annie uczynił wrażenie.
Spytała go jak długo w kraju nie był. Naówczas karzeł począł opowiadać, jak się przed dwudziestu niemal latami dostał do Francyi przypadkiem, jak dla swej ułomności był przedstawiony na dworze królewskim, polubiono go tam i zniewolono pozostać.
– Chociaż mi tam bardzo dobrze było i cieszyłem się łaskami całej rodziny królewskiej – mówił dalej – nieraz mi za krajem było tęskno i nigdy o nim zapomnieć nie mogłem.
Królowa matka, w której usługach miałem honor zostawać, nie chciała mnie odpuścić, musiałem nawet przyrzec iż powrócę odwiedziwszy moją rodzinę, i tak się tu teraz dostałem.
– W smutną dosyć godzinę – odparła królewna Anna. – Dwór nasz z powodu słabości króla okryty smutkiem, rozerwany, a oto i powietrze nam zwiastują. Prędko waszmość pewnie, przekonawszy się co u nas się dzieje i jak tu życie ciężkie, powrócisz do weselszej Francyi.
Krassowski odparł, że mu tu jednak miło było między swemi i że tyle doświadczył już dobrego, będąc przyjętym łaskawie przez panów Zborowskich i innych znaczniejszych, że nie rad Polskę opuści, a pewno nieprędko. Zatem zręcznie zwrócił rozmowę karzeł na rodzinę królewską we Francji panującą, na jej potęgę, bogactwa, wielkie przymioty, przywiązanie do kościoła i wierność Stolicy apostolskiej.
Opowiadał jak królowa matka miała wiele zgryzot, porówni z synem swym panującym Karolem, usiłując się opierać zamachom Hugonotów, którzy herezyę szczepili i jednolite dotąd a zgodne królestwo rozerwać usiłowali na dwa obozy.
– Coś podobnego i u nas widzę – dodał Krassowski – gdyż i my swych Hugonotów mamy, również możnych jak francuzcy; daj Boże tylko, aby się znaleźli tak czynni obrońcy kościoła, jak królowa matka we Francyi, która pewnie Hugonotom przewagi wziąć nie dopuści.
Ponieważ królewna dosyć ciekawie się przysłuchiwała, rzuciła kilka pytań i zdawała się żywo zajmować opowiadaniem o francuzkim dworze, Krassowski o jego zabawach, grzeczności, wykształceniu, wielkiej wytworności i elegancyi obyczaju szeroko się rozwodzić zaczął.
– Król sam – dodał – mało dotąd się rządami kraju zajmował, więcej zabawom i polowaniu oddając, za to królowa matka bardzo jest czynną. Szczególną ona ma miłość dla drugiego syna swego, młodego książęcia andegaweńskiego Henryka, który jest nieochybnie jednym z najmilszych i najpiękniejszych książąt swojego czasu w Europie.
Jest też ulubieńcem matki, która właśnie szuka dla niego pomieszczenia po za krajem, gdyż się obawia, aby król o niego zazdrosnym nie był, i stronnictwo Karola co przeciwko niemu nie knuło…
Chciano dla niego utworzyć królestwo nowe z ziem poganom podległych, ale trudno, aby to przyszło do skutku.
Jam sobie myślał – dodał śmiało Krassowski – że gdyby kiedy nasze królestwo przez bezdzietność pana osieroconem zostało, nie mogłoby lepszego uczynić wyboru, jak prowadząc na tron Henryka.
Słysząc to, zarumieniła się mocno królewna, a karzeł dodał żywo.
– Książę Andegaweński nie żonaty jest i lepszego dla dziedziczki tronu męża życzyćby, ani marzyć nie można.
Wystąpienie to trochę zuchwałe, nie podobało się królewnie, gdyż udała jakby go nie słyszała lub nie rozumiała, ale karzeł się tem nie zraził bynajmniej.
– Należy mi przebaczyć – rzekł, kłaniając się – iż do obu rodzin królewskich będąc przywiązanym, snuję sobie takie plany, i takąbym rad przyszłość im zapewnić.
Dla Polski nie byłoby sprzymierzeńca potężniejszego a pewniejszego nad Francyę, i bezpieczniejszego daleko niż cesarz Maksymilian, który tu ma swych przyjaciół, ale też boi się go tu wielu, bo tego losu się spodziewają, jaki Czechy i Węgry spotkał.
Królewna Anna zaczęła słuchać z uwagą.
– Widać – rzekła – żeś waszmość korzystał z krótkiego czasu, jaki w Polsce przebyłeś i już rozsłuchałeś się potroszę, co się u nas dzieje.
Smutne to przewidywania są, o których mnie szczególniej nie przystało sądzić.
Krassowski powrócił do rodziny królewskiej Francyi.
– Książę Andegaweński – rzekł – jako bardzo gorliwy katolik, prędkoby u nas sobie serca pozyskał… Osobiście też pełen jest przymiotów, które go czynią miłym. Młody, wesół, dowcipny, lubiący się bawić, umiejący sobie zawsze wynaleźć rozrywkę… z powierzchowności nawet wszystkim się podoba…
To mówiąc, Krassowski z płaszczyka i sukni, zapiętej na piersiach, dobywać coś zaczął.
– Przy rozstaniu królowa JMość, która zawsze tak łaskawą dla mnie była – dodał – najdroższym mnie podarunkiem i pamiątką zaszczyciła… Noszę ją zawsze przy sobie… Są to wizerunki królowej JMci, która dotąd jeszcze majestatem i pięknością góruje nad młodszemi nawet, króla JMci Karola IX. i brata jego, młodego książęcia Andegaweńskiego.
To mówiąc Krassowski, dobył nareszcie w aksamit szkarłatny oprawny rodzaj pugilaresu i przyklękając zręcznie podał go królewnie.
Zawahała się zrazu Anna, czy ma rzucić okiem na te wizerunki, lecz po chwili namysłu wzięła z rąk Krassowskiego pugilares, i przypatrywać się zaczęła z kolei wizerunkom.
Karzeł tymczasem starał się szczególną jej uwagę zwrócić na ostatnią z tych miniatur, wyobrażającą bardzo pochlebnie upięknionego księcia Andegaweńskiego.
Starosta Wolski, który stał blizko, mógł dostrzedz, jak blade lice królewnej zarumieniło się i twarz jej wyraziła pewne pomięszanie…
Krassowski wciąż tymczasem opowiadał: o dostatkach, wspaniałości, o zabawach na dworze, maszkarach, tańcach, turniejach i o wielkiej wytworności, z jaką się tu wszystko odbywało.
– Niczem są przy tem – mówił – słynące z wykwintności i przepychu dwory książąt włoskich, z których żaden dostatkami i potęgą królowi Francyi dorównać nie może.
Z całej Europy, z Włoch też, co jest najprzedniejszych kunsztmistrzów, malarzy, rzeźbiarzy, tu się zbiega na usługi potężnego monarchy. Nie ma życia, jak tam…
Książe Henryk, który od kolebki do niego przywykł, gdziekolwiek się obróci, pewnie z sobą poniesie to, co mu jak powietrze jest potrzebnem… Szczęśliwa pani, która serce jego i rękę pozyskać potrafi.
Naleganie ciągłe na przymioty księcia Henryka, tak jakoś było znaczące, że królewna nie mogła go niezrozumieć, rumieniła się, milczała, ale każde słowo Krassowskiego głęboko się w jej pamięć wrażało.
Czas na tych jego opowiadaniach, dowcipem i wesołością ożywionych, upływał tak prędko, iż ani się spostrzegła królewna, jak wieczór nadszedł.
Starosta dał znak Krassowskiemu, iż czas było pożegnać królewnę.
Karzeł zostawił w jej rękach swój pugilares z wizerunkami i nie upominał się o zwrot jego, a królewna położyła go przy sobie na stoliku; lecz Krassowski nie sięgnął po tę swą własność i już żegnał się, gdy mu ją królewna przypomniała.
– Jeżeli miłość wasza pozwolisz – odezwał się – mogę wizerunki te, dla lepszego ich widzenia zostawić tu, dopóki się je zatrzymać podoba… Może je kto więcej widzieć zechce, a radbym bardzo, aby one sobie tu serca pozyskały… dla drogiej mi dobroczyńców moich rodziny.
Nim Anna miała czas zaprotestować, karzeł się uwinął prędko, pokłonił się i wyszedł z Wolskim, pugilares zostawiwszy na stole.
Zaledwie byli za progiem, gdy królewna drżącą ręką chwyciła książeczkę z miniaturami, i wizerunkowi księcia Henryka chciwie przypatrywać się zaczęła.
Twarz jej mieniła się, drżała; widać było, że jakieś marzenie, nadzieja jakaś nią owładła. Stała zadumana, wpatrzona w te niemal niewieścio pieszczone rysy młodego księcia, którym malarz nadał wyraz i wdzięk, a urok młodości, jakiego może w naturze nie miały.
W Henryku nawet najmniej wprawne oko mogło wyczytać szyderstwo i zimną jakąś, okrutną ironię człowieka, który siebie tylko kochać umie; na obrazku wcale inaczej się on stawił: łagodnym, uprzejmym, miłym.
Królewna uczuła się dziwnie pociągniętą ku temu nieznajomemu, który mógł być jej przeznaczonym, jej, co tak długo czekała na kogoś, na tego opatrznościowo dla niej wskazanego męża i pana. Biedne jej serce od tak bardzo dawna pragnęło kochać kogoś, dla kogoś się poświęcić, przywiązać się do jakiejś istoty, któraby jej choć odrobiną miłości za całe serce wypłaciła.
Ileż to razy zazdrościła losu siostrze Katarzynie, dzielącej więzienie Jana, cierpiącej z nim, odpowiadającej tym, co ją rozdzielić chcieli od męża: Bóg nas złączył, wierną mu będę do śmierci.
Temu sercu biednej królewnej przez cały ciąg życia tylko najboleśniejsze zadawano ciosy. Ojciec dla niej był obojętny, matka kochała przedewszystkim Izabellę… brat był zimnym… Poświęciła się dla Katarzyny, której praw swego starszeństwa odstąpiła, nie zdobywszy tem jej serca. Zofii Brunświckiej służyła, korzyła się przed nią, padała przed nią, rzadko otrzymując dowód pamięci i przywiązania.
Wszystkie projekta wydania jej za mąż pełzły z kolei na niczem… została coraz bardziej samą, samą, a teraz brat się jej wyrzekał, znać nie chciał, i śmierć jego mogła lada chwila, bez opieki, bez przyjaciół, rzucić na łup rozterek domowych o wybór pana.
Panowie polscy i litewscy mieli o niej pamiętać, czy nie?? Pomiędzy niemi liczyła przyjaciół niewielu, niechętnych i obojętnych tysiące.
Nadzieja, jakkolwiek słaba, ułudna jakiegoś szczęścia, odżycia, odmłodzenia, poruszyła jej sercem. Henryk się jej podobał, coś zdawało się mówić, że on był tym przeznaczonym!
W błogiem, razem i tęsknem marzeniu, Anna spędziła chwilę długą… Siadła zadumana, a lękając się, aby jej wizerunków nie odebrano, aby się nie wyśmiewano może z zajęcia niemi, schowała je skrzętnie.
Żalińska, która wiecznie i zawsze teraz wymówkami ją karmiła, naganiała, gniewała się, dąsała – i to marzenie pewnie znalazłaby grzesznem… i niewłaściwem.
Z tem marzeniem o Henryku, milcząca… poczęła się wreście modlić, aby natrętne myśli odpędzić.
Talwosz, dla miłości królewnej Anny, a trochę i dla pięknych oczów Dosi Zagłobianki, nabiegawszy się zrana ze srebrem i szczęśliwiej, niż się spodziewał, dostawszy grosza, spoczywał już na laurach dnia tego i wesoło rozmawiał z Bobolą, który posępny siedział na swoim tarczanie, biadając, gdy do drzwi zapukano i w tejże chwili uchylono je; główka wyrostka, dziewczyny z krótko ostrzyżonemi włosami, ukazała się w nich, oczyma poszukała Talwosza i zawołała.
– Pana Talwosza proszą!
Nie pytając kto i sądząc, że albo Żalińska go potrzebuje, lub królewna wołać każe, porwał Litwin za czapkę i pobiegł.
Dziewczyna poprzedzała go, wyskakując przez korytarz aż do antykamery, w której z założonemi rękami na piersiach, z podniesioną dumnie głową, stała oczekująca na niego Zagłobianka.
Niespodziewane szczęście dla rozkochanego Talwosza.
Dziewczę, które przyprowadziło go tutaj, wskazało palcem Dosię. Talwosz się ukłonił, serce mu biło…
Zadumana Dosia zdawała się namyślać, co mu ma powiedzieć.
– Nie potrzebuję was pytać – rzekła – czyście tak przywiązani do królewnej, jako ja? Choć niedawno jesteście na jej dworze, ale mam was za wiernego sługę naszej pani.
– I możecie za to poręczyć – przerwał Talwosz, rękę kładnąc na piersiach.
Zagłobianka powiodła białą rączką po czole.
– A! – rzekła smutnie – gdyby ona tylu miała przyjaciół, co ma wrogów… Na nią się wszyscy spikają i sprzysięgają. Opuścił ją król i zaniedbał… a drudzy, gdy on oczy zamknie, wszystko będą czynili w interesie jakichś tam przyszłych panów, którym się chcą zaprzedać… a o królewnie, choć się jej to państwo należy i korona, ani pomyślą!!
Westchnęła Dosia i nagle zniżywszy głos, poczęła żywiej.
– Cesarz Maksymilian ma już tu więcej przyjaciół, niż ona… Wszyscy za nim i z nim…
Królewna wie na pewno, że kardynał Commendoni tylko o cesarskich interesach myśli, a o jej los wcale nie dba.
Jak i zkąd my to wiemy, z tego ja nie potrzebuję wam się spowiadać, ale to pewno, że kardynał, który codzień wyjeżdża do lasku Bielańskiego dla świeżego powietrza, dzisiaj się tam ma spotkać z kimś… pono z Litwy. Będą tam jakieś narady.
Spojrzała na Talwosza, nie śmiejąc dokończyć. Litwin się zarumienił.
– Niemiła to rzecz – odezwał się – podsłuchiwać i szpiegować, i jeśli komu, to mnie ona nie przystała… ale gdy idzie o królewnę…
– O ocalenie jej może! – przerwała Dosia gorąco – bo niebezpieczeństwo dosyć czasem znać, aby go uniknąć. Gdybyś waszmość choć o tem się dowiedział, kto tam kardynała oczekuje, z kim i… o czem będzie narada.
Wejrzenie dziewczęcia, które doskonale wiedziało, że niem co zechce, wymoże na Talwoszu, stało się tak nalegającem, iż Litwin gotowym się uczuł na wszystko.
– Już kiedy kardynał – dodała Zagłobianka – takich sposobów używa, iż za miastem w lesie zwołuje schadzki, niemałej wagi sprawa być musi, i osoby do niej wezwane.
– Ja naszych Litwinów wszystkich znam, i Chodkiewiczów i Radziwiłłów, i ile ich tam jest – rzekł Talwosz.
Dosia przerwała mu.
– Ponieważ Commendoni już wprzódy się znosił z Polakami, z wojewodą Firlejem, z Zebrzydowskiemi nawet… a teraz Litwinów sprowadza, oczewista rzecz, że idzie o ważne sprawy, o spadek po królu, którego już uważają jakby dni jego policzone były.
Talwosz zamyślony stał, wąsa mordując i wargi zakąsywając.
– Kardynał, Włoch przebiegły, jak tu żaden – rzekł – dosyć przypomnieć, że króla zmógł, gdy mu o rozwód chodziło; miarkujcież miłość wasza, jeżeli on do lasku jedzie dla skrytości, postawi pewnie straże i zbliżyć się do nich nie będzie podobna.
Dosia rzuciła ramionami.
– Na to waszmość masz rozum i przebiegłość – odezwała się rzeźko. – Zapewne że tak jak stoisz, nie zbliżysz się, ale…
Talwosz się rozśmiał.
– A! prawda – zawołał – juści się za chłopa albo za babę po grzyby idącą mogę przebrać.
– Dosyćby za żebraka – wtrąciła Zagłobianka żywo.
– Nie wiecie o której godzinie ta schadzka w lasku ma się odbyć? – zapytał Talwosz.
– Przed wieczorem, czasu dużo do stracenia nie ma, a choćbyś waszmość się jaką godzinę przechadzał, oczekując, nie tak to sroga męka.
Litwin nic jeszcze stanowczego nie odpowiadał, poczęła się niecierpliwić Zagłobianka.
– Pójdziesz, czy nie? – spytała.
– Muszę – rzekł posłuszny Litwin – ale jak ja to potrafię, co mi rozkazujecie… jeden Bóg wie.
– Ja wam nie rozkazuję – przerwała Dosia – nie dla mnie to uczynicie, ale dla królewnej.
Talwosz wejrzeniem zdawał się jej mówić, że przynajmniej równie dla niej, jak dla Anny, podejmował się bardzo niebezpiecznego i nieprzyjemnego szpiegostwa.
Nie upłynęła godzina potem, gdy odarty żebrak z osmoloną twarzą, w sukmanie dziurawej, w łapciach, o kiju, z zamku się przez ogród spuścił ku Wiśle, odwiązał u brzegu przytwierdzone czółenko małe, siadł do niego niepostrzeżony i potężnie wiosłem robiąc posunął się, obejrzawszy dokoła, z biegiem rzeki ku Bielanom.
Trudno w nim było poznać młodego i przystojnego chłopaka, który się stroić lubił i dbał o to, ażeby nie gorzej od innych wyglądał. Ale czegoż miłość nie zrobi i poczciwe serce.
Talwosz wiele dla Dosi czynił, to pewna, niemniej jednak pragnął usłużyć królewnie, którą dwór jej i ci, co ją teraz w położeniu tem sierocem widzieli, kochali mocniej niż kiedy, dlatego, że ją prześladowano.
Talwosz nie darmo nad brzegami Niemna się wychował, z maleńką łódką umiał sobie doskonale radzić, kierował nią zręcznie i bardzo krótkiego potrzebował czasu, aby się dostać do lasku, który zarosłym brzegiem schodził aż do rzeki.
Ukrywszy łódkę w trzcinach i sitowiu, wyskoczył z niej, i przygarbiony, o kiju, rozglądając się pomiędzy sosnami, począł wspinać się na górę, usiłując odgadnąć, gdzie kardynał i tajemniczy owi Litwini zejść się mieli. Znał on trochę lasek ów, bo do niego na przechadzki z miasta chadzano.
Nie spostrzegł w nim zrazu nikogo, pusto było… Dopiero dalej nieco idąc, na maleńkiej polance, konie, które masztalerz wodził, widzieć się dały. Z siodeł i przykryć, choć skromnych, poznał, że nie lada kto z tych wierzchowców zsiąść musiał.
Ale oprócz pachołka, przy koniach nikogo nie było. Ostrożnie od drzewa do drzewa przesuwając się tak, aby go pnie i zarośla zasłaniały, wdarł się Talwosz aż w głąb lasu, ciągle na wszystkie strony oczyma rzucając i nastawiając ucha.
Długo nic słychać nie było.
Dalej idąc, zdało mu się, że cichą posłyszał rozmowę… Szedł więc w tę stronę, z której ona go dochodziła. Wkrótce mignęły mu dwie postacie. Pełznąc prawie po ziemi Litwin, teraz usiłował się jak najbardziej ku nim przybliżyć.
Kilkanaście kroków zrobiwszy, mógł już twarzy dostrzedz… i zdziwił się nadzwyczajnie, gdy mu się zdało, że w nich poznał Jana Chodkiewicza i Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła.
Nie osobom się zdumiał, ale temu, że one się zbliżyć do siebie i spokojnie z sobą mogły rozmawiać. Wiadomo mu bowiem było, że Chodkiewicze naówczas z Radziwiłłami o lepszą idąc, kto na Litwie zawładnie, na noże byli z sobą.
Nikt nie słyszał i nie przypuszczał pojednania. Cudem się to wydało Talwoszowi, gdy ich postrzegł spokojnie stojących obok siebie i zamieniających z sobą co chwila po słów kilka.
Serdeczności wielkiej widać po nich nie było. Chodkiewicz stał, w bok się wziąwszy, z tą dumą ogromną, która go nigdy nie opuszczała, nawet obok tronu. Radziwiłł nieco opodal, z twarzą obojętną, z udanym może chłodem, spoglądał na niego bacznie – nie dając sobie imponować tym wyrazem buty.
Radziwiłł był jakby ten, który już swojego stanowiska zdobytego czuł się pewnym. Chodkiewicz zdawał się dopiero chcieć je zdobyć i zapewnić sobie.
Mówili mało.
Talwosz idąc w kierunku ich oczów, bo oba w jedną stronę wzrok zwracali, domyślił się, że ztamtąd pewnie kardynała oczekiwać musieli.
Upłynęła dobra chwila. Talwosz począł się pilno rozglądać, chcąc domyśleć, gdzie rozmowa miejsce mieć może, aby się zbliżyć ku niemu i choćby na ziemi w krzakach przylęgnąć.
W lesie dosyć zarosłym podówczas, pełnym gałęzi połamanych, suszy i łomu, przechadzać się nie było podobna, aniby wypadało szukać w nim kątów jakichś; należało przypuszczać, że kardynał nadjedzie drogą z Warszawy, i że na tym gościńcu z oczekującemi na niego zatrzyma się dla rozmowy.
Zdala słychać już było turkot powozu, i Litwin podniósł głowę, usiłując go dostrzedz, lecz wkrótce umilkło wszystko. Radziwiłł i Chodkiewicz spojrzawszy na siebie, posunęli się kilkanaście kroków naprzód, jakby na spotkanie, a z za drzew w głębi wystąpiły dwie postacie idące pieszo.
Talwosz nie jeden raz widywał kardynała, ale zawsze w jego szatach urzędowych, w szkarłatach. Teraz miał on na sobie tylko ciemne fiolety na spodzie, a wierzchem suknię długą i płaszczyk czarny. Na głowie takiż kapelusz z szerokiemi skrzydłami.
Tuż za nim, tak samo ubrany, szedł drugi duchowny tylko – nikogo więcej. Służba i powóz zostały zapewne gdzieś u skraju lasu.
Kardynał szedł coraz żywiej, oglądając się pilno dokoła. Była to taż sama, znana Talwoszowi twarz Włocha, w której niezmierną przebiegłość, niesłychaną zręczność, okrywał wyraz takiej łagodności i dobroci, takiej słodyczy i naiwności prawie dziecięcej, iż nikt się go obawiać, nikt o chytrość posądzić go nie mógł.
A był to swojego czasu najzręczniejszy z negocjatorów, najrozumniejszy z dyplomatów, mąż niepoścignionej umiejętności pozyskiwania ludzi, przekonywania ich, zdobywania.
Dość jest na dowód przytoczyć, że potrafił ludzi już od Kościoła odpadłych, straconych dla niego, skłonić do wyboru zgodnego z katolikami, że umiał sprządz zawziętych wrogów, jakiemi byli: marszałek Firlej i wojewoda Zebrzydowski, Radziwiłł i Chodkiewicz.
Gorliwy katolik, gdy tego interes Kościoła wymagał, umiał Commendoni, sprawę religii wrzekomo odłożyć na stronę, nie tykać ją, uczynić podrzędną; wyrzekał się propagandy, nawracania, zamykał oczy na żądania wbrew jego przekonaniom przeciwne.
Zyskiwał sobie naprzód słodyczą i łagodnością ludzi, potem dopiero do sumienia ich kołatać probował. Na przemiany tolerujący i nieubłagany, od nikogo nie stronił, nikim nie gardził – i dokazywał też cudów, o ile mogły być dokonane.
Przeszkodzenie rozwodowi króla, utrzymanie go wiernym Kościołowi, gdy o niewiele szło, by od Rzymu odpadła Polska i sprzeniewierzyła się jemu – już za prawdziwy cud zręczności i taktu Commendoniego uważać można.
Chodkiewicz i Radziwiłł powitali go z wielkiemi oznakami uszanowania. Commendoni szedł ku nim z twarzą rozpromienioną, uśmiechający się, słodki, z wyrazem ojcowskiej dla obu czułości.
Nie było więcej nikogo, nad ich czterech tylko. Jakim sposobem Talwosz zdołał podpełznąć ku nim niepostrzeżony, on samby może tego zuchwalstwa, które mu się szczęśliwie powiodło, wytłómaczyć nie umiał. Na wypadek, gdyby go towarzysz kardynała, który pilno się rozglądał dokoła, był postrzegł – miał gotowe tłómaczenie: chciał udać uśpionego w zaroślach.
Szczęściem nie domyślano się nawet, aby w lesie pustym zupełnie, mogła się żywa dusza znajdować.
– Cieszy mnie niewymownie – począł po przywitaniu Commendoni – iż uprzedzając wypadki, naradzić się możemy, zapobiegając klęskom, jakieby na to piękne państwo, będące przedmurzem chrześciaństwa, spaść mogły, gdyby je zdać przyszło na niepewne losy chwili rozstrojenia w umysłach i trwogi.
Król żyć nie będzie.
Zwiążmy się uroczystą przysięgą, iż to, co tu między sobą ułożymy, pozostanie tajemnicą.
Chodkiewicz i Radziwiłł zamruczeli coś niewyraźnie, skłaniając głowy, kardynał rękę na piersiach położył, i mówił dalej.
– W tej chwili, stanowiącej o przyszłości, od Litwy zależy los państwa całego. Nie ulega wątpliwości, iż Polacy muszą wybrać tego królem, kogo wy obierzecie wielkim księciem. Tak zawsze bywało, tak będzie i teraz.
– Unia jest wprawdzie zawartą – odparł posępnie Chodkiewicz – ale Litwa nie jest nią zaspokojoną. Oderwano nam należne ziemie… W przymierzu z Polską chcemy trwać, ale jej podlegać i przez nią pochłonięci być nie powinniśmy.
– Jeżeliście odrębność waszą potrafili dotąd ocalić – przerwał kardynał – tembardziej ją ugruntujecie na przyszłość, jeżeli mnie posłuchacie. Zaręczy ją wam jeden z synów cesarskich, jeśli go wybierzecie.
Ani Chodkiewicz, ani Radziwiłł nie zaprotestowali przeciwko temu, spojrzeli po sobie tylko, badając się wzajemnie i milczeli.
– Aby poprzeć elekcyę tę, siłę też zbrojną przygotować trzeba i nie zawadziłoby mieć ze dwadzieścia tysięcy jezdnych.
– To się zbierze łatwo! – zamruczał Radziwiłł.
– Ernest lub inny z synów cesarskich – dodał kardynał – może pozostałą zaślubić królewnę, aby swe prawa umocnił tym związkiem.
Chodkiewicz się namarszczył.
– Królewna żadnych praw już nie ma – odparł butnie. – Wszakże się dziedzictwa swego nad nami zrzekł król, gdy Unię czynił, zatem i spadku po sobie nikomu nie może przekazać. Swobodni jesteśmy pana sobie wybrać jako chcemy.
Kardynał spojrzał na niego.
– Sądzę – rzekł łagodnie – iż przywiązanie do dawnych panów, jeżeli nie u wszystkich, znajdzie się jeszcze u wielu na Litwie. Uczucie to uszanowaćby należało i nie wyłączać go z rachuby.
Radziwiłł zasępiony nie ujął się za prawa królewnej, myśl jego zdawała się gdzieindziej wędrować.
– Cesarz – odezwał się – pewnie dla nas najlepszym panem będzie i obrońcą, ale w Polsce ma on wielu nieprzyjaciół.
Commendoni uśmiechnął się.
– Ci się nawrócą – rzekł – nie obawiajcie się. Korzyści z wyboru członka cesarskiego domu są tak wielkie dla kraju, dla Kościoła, dla całego świata, że je w końcu wszyscy uznać muszą.
– A jeśli Polacy się oprą temu wyborowi – przerwał Chodkiewicz – tem lepiej, zerwiemy Unią. Nie przyniosła ona nam korzyści żadnych a straciliśmy na niej wiele.
– Nie mówcie tego, niech Bóg uchowa – począł łagodnie Commendoni. – Osłabłyby oba państwa, a że, jak mówicie sami, sporne są granice i posiadanie ziem niektórych, cóż gdyby do wojny pomiędzy nimi przyjść miało.
Korzystaliby z tego nieprzyjaciele Krzyża św., Turcy i czyhający na posiadłości wasze carowie moskiewscy. Litwa, choćby coś poświęciła nawet dla Unii, nie tyle waży utrzymując ją, ileby mogła stracić zrywając.
Chodkiewicz nie nalegał, ale się nie zdawał być przekonanym, zamruczał tylko:
– Cesarz nam nasze odrębności, jakieśmy ocalili dotąd, poręczyć musi.
– I poręczy! i utrzyma! – zawołał kardynał. – Właśnie dlatego wy pierwsi go wybierzcie, wam winien będzie tron i sprawom waszym da pierwszeństwo.
– Musi nam przywrócić oderwane ziemie – dodał uparty Chodkiewicz.
– To sobie przy wyborze zawarujecie – wtrącił Commendoni.
– A starostwa i urzędy – ciągnął dalej Litwin – tylko urodzonym Litwinom rozdawać ma.
– Mogę was zapewnić, iż wszystkie te warunki przyjęte zostaną – począł prędko Commendoni, chwytając za rękę Chodkiewicza. – My tu nie o nich mówić mamy, ale się zgodzić na wybór potrzebujemy.
Macież co do zarzucenia przeciwko niemu – dodał zwracając się do Radziwiłła.
Milcząc głowę skłonił tylko powołany. Chodkiewicz nieuspokojony nalegał znowu na odrębność Litwy i wyswobodzenie się od Unii, na zwrot ziem i powiatów oderwanych.
Commendoni zwrócił rozmowę na więcej osobiste stosunki, zaręczając za cesarza, iż tym, którzy mu drogę pierwsi do tronu utorują, potrafi zawdzięczyć ich miłość i zaufanie i że najwyższe czekają ich dostojeństwa.
Ani Chodkiewicz, ani Radziwiłł nie zdawali się do tego przywiązywać wagi, a przynajmniej okazać jeden wobec drugiego, iż mogli osobiste widoki mieć na myśli.
– Litwa więc niech przoduje – dodał kardynał. – W Polsce mogą być zdania i głosy rozbite, wy za sobą rozprzężonych pociągniecie.
– Ernest, syn cesarski, jeżeli na niego padnie wybór – odezwał się nareszcie Radziwiłł – powinien być pogotowiu osobą swą, abyśmy go podnieśli na księztwo i ukoronowali.
Zawczasu zbliżyć się musi ku granicom.
– Sądzę i ja, że nic nie zagraża mu, gdy się narodowi litewskiemu powierzy – dodał kardynał – ani wahać się może.
Chodkiewicz potwierdził to. Nie było już sporu. Ani kardynał, ani żaden z przybyłych nie wspomniał o królewnie Annie, tak jak gdyby wcale praw jej nie uznawali.
– Mam więc słowo wasze i mogę na nie rachować? – spytał wpatrując się po kolei w obu Commendoni.