Kitabı oku: «Infantka», sayfa 20
Z tym swoim podkomorzym król był, jak ze wszystkimi Polakami, niedowierzającym i ostrożnym. Kłamał po prostu, aby się od niego uwolnić i wydawać jemu innym niż był.
Dlatego też Tęczyński, ilekroć mowa była o królu, gorąco go brał w obronę, wynosił jego przymioty, ujmował się, tłómaczył go, ręczył za niego.
Wieczorami podkomorzy odprowadzał zwykle aż do łóżka, król się przy nim rozbierał, kładł do snu.
Tęczyński siedział aż usnął, zasuwał firanki królewskiego łoża i odchodził spokojny.
Po wyjściu jego, gdy obawy nie było ażeby powrócił, Henryk wstawał, ubierał się na nowo, przybiegali Francuzi, zapalano światła, przynoszono karty, zbierali się faworyci, ryglowano drzwi i zaczynały się nocne orgje, bankiety, zabawy, o których jeden pan podkomorzy nie wiedział.
Zdradził ktoś je przed Tęczyńskim, ale ten nie chciał uwierzyć, ażeby król mógł brać udział w nocnych rozrywkach – składał to na płochą młodzież. A że nad nią władzy żadnej nie miał, nic na to poradzić nie mógł.
Działo się to pod bokiem prawie królewnej na zamku, która również nieświadomą była rodzaju życia, jaki prowadził narzeczony.
Wiedziała tylko, że kochał bardzo matkę, że do niej pisywał często i miewał od niej wiadomości, że się dla tej korespondencyi zamykał, że tęsknił trochę za Francyą.
Gościem częstym zarówno u króla jak u królewnej bywał ów karzeł Krassowski, któremu przypisywano, iż on pierwszy Katarzynie Medycejskiej poddał myśl starania się o tron Polski dla syna.
Krassowski dumny był tem i pozostał w Polsce, aby to swoje dzieło doprowadzić do końca. Marzył on o ożenieniu Henryka, znajdując że to go na tronie utwierdzić mogło.
Roztropny, żywy, dowcipny Krassowski, któremu nie zbywało na towarzyskich przymiotach, nie widział nic jasno, okłamywał sam siebie.
To czego pragnął wydawało mu się możliwem, łudził się, a naostatek zdawało mu się, że on jeszcze tu czynnym powinien być i może, aby co rozpoczął dokończyć.
Nieustannie więc prawie krążył pomiędzy królem a Anną, jemu donosząc co się działo u niej, jej co widział na dworze Henryka.
Dosyć przebiegły król, aby karła ocenić i umieć z tego skorzystać, posługiwał się Krassowskim i po prostu kłamał przed nim.
Gdy mu potrzeba było co zanieść do Anny, jemu to powierzał; gdy się chciał o czem dowiedzieć, z niego dobywał. Krassowski w dobrej wierze, sądząc że służy swojej myśli, był narzędziem w ręku Henryka.
Stawał mu się wielce użytecznym, bo w dobrej wierze, co tylko posłyszał donosił i wskazywał królowi jak i od czego się miał bronić.
Częsty gość u królewnej, Krassowski tu przyczyniał się wielce do utrzymania jej i pań przyjaciółek w złudzeniu tem, że małżeństwo nastąpić musi.
A że mu prawie wszystko wolno było, często na króla nastawał, aby myślał o ożenieniu.
Henryk nie chciał go wywodzić z błędu, nie odpowiadał wprost, zbywał dwuznacznikami.
– A ty nieznośny natręcie! – mówił do karła – czyż nie widzisz, żeśmy tu jeszcze tchnąć nie mieli czasu, a wcale o przygotowaniach do wesela myśleć nie mogli?
Wszystko przychodzi w porze tym, co czekać umieją! – kończył uśmiechając się.
Krassowski potem biegł do Anny, zasiadał z paniami, które go pieściły i bawiły się nim jak lalką i rozpowiadał im, jako z Henrykiem, którego znał dzieckiem, otwarcie mówił o ożenieniu, i że król utyskiwał tylko, iż mu na to czasu nie dano.
Słowa karła powtarzano królewnie, a był on i zdawał się powagą, na słowach tych polegać było można. Przynosiły one i utrwalały nadzieję.
Wcale inna była rola referendarza Czarnkowskiego, który nadto bystrym był i przezornym, ażeby się dał uwieść lada czem. Zwolna starał się przygotowywać Annę do jakiegoś przewrotu, zmiany, których się spodziewał.
I on i wielu z nim nie czuli aby Francuz miał pewny grunt pod nogami. W powietrzu była jakaś katastrofa.
Biskup chełmski, który milczał aby nie martwić, przejęty był zgrozą z powodu płochego życia króla.
Cóż się po nim spodziewać było można? Katolicy wiedzieli, że w strasznej nocy św. Bartłomieja Henryk był czynnym, choć nie zbyt jawnie, – to obudzało w nich nadzieję, iż głównego nieprzyjaciela, dyssydentów zmoże i zwolna im cugli ukróci – to jedno pocieszało… obyczaje zrażały.
Na dworze trudno aby się co ukryć mogło, a sam Henryk choćby był czasem chciał udawać surowszego, zdradzał się codzień roztargnieniem i niezręcznością. Francuzi jego stokroć gorzej i więcej.
Królewna wśród tych wszystkich prądów i ludzi postawiona tak, że wielu rzeczy widzieć nie mogła a wielu nie rozumiała – sprawy sobie jasno nie zdawała ze swojego położenia.
Dni jasne nadziei mieniały się z szaremi dniami zwątpienia.
Zupełnie się zwierzyć nie mogła nikomu, wstydziła się stan duszy odkryć nawet przed krajczyną, którą kochała najmocniej. Do sióstr pisząc, choć się jej boleśne słowo wyrwało, nie mówiło wszystkiego.
Taka niepewność przyszłości nawet w młodszych latach jest brzemieniem do noszenia bardzo ciężkiem – Anna uginała się pod niem.
Krajczyna czytała to w wychudłej i smutnej twarzy, starzejącej się w oczach, a że jej szło bardzo o to aby Anna podobać się mogła, rozpadała się, czuwała, pieściła ją, aby odżywić i odmłodzić.
Karzeł wyjechał był z królem do Niepołomic w początku, chciał się tam rozpatrzeć, aby opisać życie Henryka królewnie. W tym gwarze jednak, gdzie sobie wszyscy daleko więcej pozwalali niż w Krakowie, wśród wrzawliwych rozrywek, przybierających coraz bardziej męzki charakter – gonitw, strzelania, ucztowania niepomiernego, Krassowski wprędce się uczuł znużonym, zniechęconym i postanowił do Krakowa powrócić.
Zręczny dworak jednakże w drodze sobie powiedział, że młodości wiele przebaczyć potrzeba, i że nie wszystko co widział należało opisywać królewnie.
Przybył więc z obrazkiem tak ułożonym, aby przyjemne uczynił wrażenie.
Wiózł czy nie pokłony od króla, Krassowski je złożył u stóp Anny, zaręczył jej że Henryk tęskni, że niebawem zapewne powróci do Krakowa, że o niej często wspomina.
Krajczyna nie posądzała go wcale o kłamstwo, a miała potem za złe biskupowi chełmskiemu, który tych nadziei świetnych, marzeń o małżeństwie słuchając milczał, wzdychał, nigdy ich niczem nie popierając.
Prawda nie mogła z żadnej strony dojść do królewnej.
Henryk im groźniejsze wiadomości przychodziły z Francyi, które go powołać mogły do matki, zdawał się mocniej coraz chcieć sobie pozyskać miłość i zaufanie Polaków.
Przybywający z Niepołomic wszyscy rozpowiadali, iż za powrotem do Krakowa Henryk aby się lepiej poznać z ludźmi, spraszać ma panów i szlachtę z całego kraju, że się pragnie zalecić im, serca pozyskać, języka uczyć i t. p.
Królewna, która od tak dawna nie mogła się doprosić aby Henryk ją uznał spadkobierczynią po bracie, doczekała się wreście dekretu, mogła objąć co pozostało z Tykocińskich skarbów, uczuła się zamożniejszą i swobodniejszą.
Dobre jej serce natychmiast pomyślało o podzieleniu się tem z siostrami. Chwila radości i nadziei rozjaśniła trochę widnokrąg.
– Królowo moja! – wołała uradowana Łaska – widzicie! król jest o was troskliwy, pamięta, czuwa, myśli… Senatorowie byliby jeszcze zwlekali, on sam rozstrzygnął nareście.
Po tej pierwszej radośnej nowinie, Jaśko z Tęczyna podkomorzy królewski, którego się z Niepołomic, jako niewygodnego świadka pozbyć chciano, przybiegł do Krakowa i nazajutrz był u Anny.
Ten też widział wszystko w jak najpiękniejszem świetle.
– Przybywam aby tu wszystko przygotować na zamku na powrót królewski – mówił królewnie. – Mam rozkazy króla.
Będziemy się bawili i z wielką okazałością przyjmowali. Miłościwy pan chce sobie serca pozyskać, a godzien jest tego aby go kochano! Szlachetny, uprzejmy, dobry, bez żółci w sercu, pragnie dobra wszystkich; przyszłość się obiecuje pod jego panowaniem szczęśliwa.
Wszyscy się na to zgadzają, iż szczodrobliwszego nie mieliśmy monarchy, ani zdolniejszego nad niego.
Dotąd on nas mało, my go wcale nie znamy, ale się to wszystko zmieni, ustaną niechęci, nienawiść musi być zwyciężoną.
Z uniesieniem prawił tak długo Tęczyński, a królewna w milczeniu słuchała go z bijącem sercem.
– Nie powinni ludzie mu wyrzucać – ciągnął dalej podkomorzy – iż się zabawia płocho. Czyni on to nie dla siebie, pragnie poznać i ująć tych, co go otaczają. Ten cel będą miały zabawy, uczty, turnieje, gonitwy, które ja w Krakowie i w ogrodzie pod Zwierzyńcem mam przygotować.
Nie będziemy żałować na to.
Cieszył się tem zawczasu Tęczyński.
– Wasza Królewska Mość – dodał do Anny się zwracając – z paniami swojego dworu musisz też być przygotowaną do uczestniczenia w zabawach.
Król mi wyraźnie polecił ją o to prosić. Pań nam potrzeba jak najwięcej, a pięknych i mogących mu służyć do tańca.
Król lubi stroje wytworne.
Krajczyna i wszystkie panie posłyszawszy to z ust podkomorzego, zaraz po wyjściu jego zakrzątnęły się z niezmiernym pośpiechem gotując suknie, ubiory, wszystko co z jak największym zbytkiem i elegancyą wystąpić im pomagało.
Królewna, nigdy bardzo o strój niedbająca, choć najmniej się tem zajmowała, dała się wciągnąć, ulegała namowom, rzuciła czasem jakieś słowo.
Parę razy przypomniała piękną Dosię.
– A! – mówiła do krajczynej – co to za szkoda, na te festyny że nam tego dziewczęcia braknie, mogła być ozdobą fraucymeru, a tak dobrym była tłómaczem.
Odebrano nam ją, sama chciała, nie mogłam się sprzeciwić. Co gorzej, odciągnęła odemnie Talwosza, który mi już jak dawniej nie służy.
Zobojętniał wielce.
W istocie chory, zrozpaczony Litwin po ostatniem widzeniu się z Zagłobianką niekiedy myślał o powrocie do matki, do Litwy. Tamby mu łatwiej było zapomnieć, stworzyć sobie jakieś życie nowe. Tu mu ją wszystko okrutnie przypominało.
Lecz król miał powrócić! Ona też zapewne ze dworem tajemnie tu przybyć miała. Talwosz mówił sobie, że mógł jej być potrzebnym.
Dziwnie upartą w sercu jego była ta miłość bez nadziei, do której przyłączyła się litość. Nie obiecywał sobie dla niej nic dobrego, a więc zawsze w nieszczęściu się mógł przydać, bo wiedział, że ona też rachować musiała na niego.
Kto był sprawcą tego nieszczęścia biednej dziewczyny, Talwosz dotąd ani się dowiedzieć, ani mógł domyślać.
Musiał to jednak być lub sam król, albo ktoś z tych dostojniejszych panów, co go otaczali. Zagłobianka nadto była dumna, aby lada komu dała się opanować.
Litwin obiecywał sobie, iż gdy się dwór przeniesie znowu do zamku, łatwiej mu będzie dośledzić czegoś, tu, u Sederyna lub między Francuzami.
W czasie pobytu w Niepołomicach żywe z Francyą stosunki trwały ciągle jak przedtem. Nie było dnia prawie, ażeby ktoś nie przyjechał do Krakowa i nie został zaraz odprawiony do króla. Niekiedy dwóch posłów razem, dla pewności dwoma różnemi wyprawionych traktami przez Niemcy przybywali jeden po drugim.
Nowiny być musiały ważne bardzo, gdyż Henryk oczekiwał ich z gorączkową niecierpliwością.
Lecz, tajemnicą było dla wszystkich co przynoszono z Francyi, król się nie zdradzał nawet pytany, dwór jego milczał.
Z coraz większej tylko króla uprzejmości, coraz weselszej twarzy, coraz większego ożywienia wnosili panowie senatorowie, iż dobre musiał odbierać wiadomości.
Wcale się działo przeciwnie, lecz Henryk naprzód już był obrachował wszystko i gotował się do tego, co postanowił uczynić.
Zdrowie Karola IX. coraz było gorsze, coraz mniej utrzymania go przy życiu nadziei; matka pisała do Henryka, aby był gotów natychmiast, gdy zawoła, do Francyi powracać.
Panowie Polscy, z którymi król próbował bardzo ostrożnie mówić o tem, iż mógłby być zmuszonym na krótki czas pojechać może do Francyi, tak jednogłośnie zaprotestowali przeciwko temu, iż raz dotknąwszy tej ewentualności, król już nigdy nie śmiał o tem ani napomknąć.
– N. Panie – wołał biskup płocki – nie puścimy was, ani ty nas możesz opuścić!
We Francyi będzie cię komu zastąpić, u nas jesteś potrzebnym niezbędnie. Jest to chwila, w której między tobą a krajem dopełnia się ślub i związek jaki was łączyć ma na wieki. Wrażenie byłoby straszliwe. Przypuścić nawet takiego nieszczęścia nie możemy.
Henryk nietylko przypuszczał je, ale miał już zawczasu stałe postanowienie porzucenia Polski. Wołała go Francya… tam było jego serce… wszystko. Matka w każdym liście przypominała mu co jej był winien. Kazała być gotowym.
Lekarze nie czynili już najmniejszej nadziei aby Karol IX. mógł zdrowie odzyskać i żyć długo.
Choroba się wzmagała i przybierała groźny charakter.
We dnie zabawiał się jak mógł chory, ale noce były straszne. Przychodziła gorączka a z nią krwawe obrazy mordu, rzezi, zabójstw… jakby wspomnienie tej nocy, której wieki zapomnieć nie miały.
Widma wszystkich poległych w tym boju nierównym z admirałem Coligny na czele, cisnęły się do łoża, oblegały je, groziły mu, domagały się zemsty.
Mówiono, że Karol naówczas potniał a łoże jego pot ten krwią broczył. Przelana krew nieprzyjaciół mściła się na zbolałym.
We dnie wszystko to wydawało mu się jakby snem, który już nie miał powrócić, a ciemności nocy niosły z sobą znowu te same męczarnie i tych samych upiorów.
Codzień Karol podnosił się słabszym, piersi męczyły się oddychaniem… Kaszel je rozrywał. Matka przychodziła z politowaniem i użaleniem do łoża syna, który w jej oczach czytał nie miłość ku sobie, ale jakby niecierpliwość końca.
Pilnowano d’Alençona… do chorego nikt, oprócz wybranych, zbliżyć się nie miał prawa. Czekano już tylko na tę godzinę, która miała lada dzień uderzyć i być ostatnią.
Przerażające te doniesienia przyjacioł swoich, pozostałych w Paryżu, król czytał z twarzą rozjaśnioną, z upragnieniem dzikiem, bez najmniejszego wzruszenia, któreby litości domyślać się kazało. Były to dla niego wieści pocieszające, szczęśliwe. Tron Francyi okryty całunem miał czekać na niego.
Tem większą miłość potrzeba było okazać dla Polski, przywiązać ją do siebie, aby ją uwieść i nie stracić jej.
Chociaż niewiele dbał w istocie o ten kraj niedźwiedzi, jak go młodzi paniczykowie nazywali – na wszelki przypadek, gdyby się dwie korony udało utrzymać razem, i to nie było do pogardzenia.
A przynajmniej rozstać się spokojnie i bez tragedyi w ostatnim akcie.
W Niepołomicach już rozpoczęło się to zdobywanie serc i ludzi, te uśmiechy zalotne, to zaprzysięganie się króla, iż czuł się tu najszczęśliwszym, że postanowił sercem i duszą oddać się Polakom.
Jakkolwiek w myśliwskim zameczku dosyć było swobodnie i wesoło, na zawsze tu pozostać król nie mógł, brakło wiele rzeczy, ciasnota się czuć dawała. Kuchmistrz pan Franciszek Allemani, Włoch, bo naówczas kunszt kulinarny najwyżej stał w Italii, krzywił się, że tu nie miał wszystkiego, co mu było potrzebnem do króla godnych bankietów.
Stajnie ciasne były dla koni. Kobiety przybyłe za dworem zbyt tu jakoś jaskrawo się wydawały, gdy w Krakowie ich widać nie było.
I tak jednego z dni ostatnich maja powrót do Krakowa został postanowiony. Poprzedziły króla wozy kuchenne, stajnia, zbroje, część dworu. Krajczyna przybiegła do królewnej z tą dobrą nowiną, iż król stęskniony za nią powracał.
Razem prawie z tem, posłem ze Szwecyi przyjechał chwilowo ksiądz Warszewicki. Przywoził on listy od królowej, nie zbyt czułe, ale stokroć nad nie milszem było co opowiadał o małym Zygmusiu, którego królewna Anna oddawna wybrała sobie, przyswoiła, chciała mieć jak własne dziecię, zlewając na niego wszystką miłość jaką w sercu zachowała.
Ks. Warszewicki opowiadał z rozrzewnieniem jak chłopię modliło się ślicznie po polsku, jak mówiło dobrze tym macierzystym językiem, jak było pobożne, świątobliwe nad wiek i wiele obiecujące.
Anna słuchając tych opowiadań o Zygmusiu zapominała swych marzeń o Henryku, niemal się ich wstydziła naówczas. Czuła, że bezpieczniej było kochać siostrzeńca i jemu się całkiem poświęcić, niż marzyć o niemożliwem zamążpójściu, które jej wmawiano i narzucano.
Po tych opowiadaniach o Zygmusiu (królewna go w listach Zysiem nazywała) Anna była spokojną, szczęśliwą, – gdy nadzieje na Henryku budziły w niej niepokój, rozdrażnienie, niesmak, ból jakiś.
Lękała się złego, przeczuwała je.
Król przybył jednego wieczora i pusty zamek natychmiast się ożywił niezmiernie. Francuzi, którzy tylko czując króla za sobą śmiałymi byli, a w czasie jego niebytności cicho siedzieli, ruszali się teraz gwarno i wrzawliwie.
Z nimi razem przychodziły wieści i zapewnienia, że król postanowił się bawić sam i drugich zabawiać.
Villequier i Tęczyński mieli wydane rozkazy. Na zamku, w ogrodzie na Zwierzyńcu wieczorami muzykę i taniec zaprowadzić miano – król prześlicznie tańcował!
Tęczyński starał się zawczasu namówić królewnę, aby i ona raz lub dwa prosiła Henryka do siebie, czemu on pewnie rad będzie.
Anna milczała jakoś niepewna, ale krajczyna natychmiast zakrzyczała, że koniecznie, dla samej godności królewnej należało, aby ona u siebie też przyjmowała.
Oddane do przechowania w skarbcu koronnym srebra miano wziąć dla wystąpienia wspaniale.
Królewna musiała, gdy król przybył, trochę znowu o swym ukochanym Zygmusiu zapomnieć, chociaż po opowiadaniu ks. Warszewickiego śnił się on jej tak, jak go później na obrazku sztychowano, klęczący pobożnie z różańcem w ręku i oczyma ku niebu zwróconemi.
Zaraz po powrocie swym na Wawel, Henryk stawił się do królewnej z powitaniem, w towarzystwie sędziwego biskupa kujawskiego Karnkowskiego i Jana z Tęczyna.
Nigdy go Anna jeszcze nie widziała tak nadzwyczajnie ożywionym, wesołym, nadskakującym i miłym.
Dla niej był on może zawsze nadto niewieścio i pieszczono występującym młodzieniaszkiem, któremu powagi brakło, ale wdzięk i urok miał wielki. Tak doskonale odegrywał czułość, do której królewna nie była nawykłą, że nią chwytał za serce.
Zdawała się ona szczera. Mogłaż przypuścić niewiasta dobrej wiary, aby kto tak umiejętnie, tak zdradliwie kłamać potrafił i świętokradzko uczucia wyrażał, których w sercu nie miał?
Wesołość króla, pochwały, jakiemi obsypywał wszystko i wszystkich, Annę też w dobry humor wprawiły.
Oświadczyła się z gotowością podzielania zabaw i dopomagania do nich.
– Jest to dla mnie niezbędnie potrzebnem – rzekł Henryk – bo bez pań, bez kobiet żadna w świecie zabawa nie może być wesołą, zawsze jej czegoś braknąć będzie. Towarzyszki W. Król. Mości są nam pożądane!
Od tego dnia poczęły się przygotowania. Zapowiedziano cały szereg uczt, wieczornych zabaw przy latarniach w ogrodzie, wyścigów, gier itp. Tęczyński ożywiony biegał, chcąc królowi okazać, iż Polska nie była tak barbarzyńską jak ją Francuzi sądzili i że tu także bawić się przyzwoicie umiano.
Wśród tych zaprzątnień czas nadzwyczaj szybko upływał; królewna dawała się porwać temu prądowi i trosk swych usiłowała zapomnieć.
Wtem jednego ranka, gdy Anna z Zosią Łaską w swym pokoju sypialnym spokojnie rozmawiała, radząc jej jak się na przyszły wieczór ubrać miała i ukazując jej klejnoty, w które ustroić ją chciała – wpadła Żalińska z twarzą zmienioną, jakby przelękła, widocznie niosąc jakąś nowinę straszną. Ale że znaną była z gderliwości i dąsania się próżnego częstokroć, nie zrobiło to na królewnie zbyt wielkiego wrażenia.
Żalińska spostrzegłszy Zosię, już otwarte usta zamknęła i chciała się cofnąć, gdy, na dany znak Anny, Łaska prędko wybiegła do drugiej komnaty.
– Żalińsiu – poczęła królewna – widzę, że z jakąś skargą przychodzisz! Cóż się stało.
Starej ochmistrzyni ręce opadły załamane, łzy miała na oczach.
W chwili, gdy się już mówić zabierała, odwagi jej zabrakło.
Anna wstała z krzesła, poruszona trochę, bo ta nieśmiałość Żalińskiej dowodziła, iż coś nadzwyczaj ważnego zajść musiało. Nie zwykła ona była cofać się przed lada czem.
– Żalińsiu moja! mów. Cóż to tam takiego?
Ochmistrzyni potrząsała tylko głową.
– A! nieszczęśliwa ty moja sieroto – zawołała – której przeznaczeniem karmić zdradę i niewdzięczników chować na własny srom i zgubę.
– Mówże! zaklinam cię – przerwała już naprawdę zaniepokojona królewna.
Żalińska się obejrzała dokoła, westchnęła i zbliżywszy się do Anny, półgłosem rzuciła jej w ucho.
– Jak mnie żywą widzicie, jak chcę mojego zbawienia… tak… oto przed godziną, tu, w Krakowie, przebraną za mężczyznę widziałam tę niepoczciwą Dosię, którą my sądziliśmy już u stryja na Podolu…
Ją Francuzi zbałamucili i wykradli, tak jak przedtem Zajączkowską.
Oburzyła się królewna.
– Żalińska! Śni ci się! To być nie może… Dosia! Zagłobianka! ona! ona… Boże miłosierny!
– Tak ona, ta cnotliwa, ta dumna Dosia, która ani mojego syna nie chciała – poczęła Żalińska – ani tego szalonego Talwosza… nikogo.
– Oczy cię zawiodły – przerwała królewna. – Przebrana po męzku! ona…
Żalińska uspokoić się starała.
– Wcale mnie one nie zawiodły, a najlepszym dowodem tego – dodała Żalińska – że postrzegłszy mnie, natychmiast uciekła.
– Gdzież to było? – pytała Anna.
– Wyszłam dziś rano na miasto – mówiła ochmistrzyni – miałam różnych rzeczy kupić, bo ich teraz ciągle bez miary potrzeba. Wstąpiłam po drodze do Dominikanów… Klęczała u ołtarza.
Anna milczała.
– To zagadka jakaś, jeżeli nie omyłka – odparła ostygając. – Zawsze wolę sądzić, żeś się omyliła, niż uwierzyć, że ta poczciwa dziewczyna…
Żalińskiej się usta rozwiązały.
– Ale ja się tego obawiałam oddawna – zawołała. – Wyście jej nadto wierzyli, zbyt się nią posługiwali. Po całych dniach była w rozmowach i konszachtach z Francuzami. Latali za nią, a i ona za nimi.
Któryś z nich jej głowę zawrócił.
Ochmistrzyni coraz się mocniej unosić zaczęła.
– Nieszczęśliwy to dzień i godzina, gdy ci Francuzi do nas zawitali, kłamcy, rozpustnicy, kuglarze.
Ja zawsze przeczuwałam, że oni nam nic z sobą dobrego nie przyniosą.
– Zmiłuj się, król, król jest tak szlachetny, dobry – poczęła Anna.
Żalińska się cofnęła na krok i zamachnęła rękami.
– Nie gniewajcie się, królewno – rzekła – jam stara sługa. Tyle on wart co oni wszyscy… przekonasz się o tem.
Anna odwróciła się nic nie odpowiadając.
– Jeśli się to sprawdzi – rzekła – wprost zaniosę skargę do króla, zobaczysz, że mi sprawiedliwość wymierzy.
Tymczasem – dodała uspokajając Żalińską – chociaż radabym wierzyć, że cię oczy nie omyliły, Żalińska moja, pozwól abym sprawdziła to coś mi przyniosła.
– Jak? – przerwała ochmistrzyni ze zwykłą sobie śmiałością. – Tom ciekawa?
Królewna pomyślała trochę.
– Wspomniałaś tego poczciwego Talwosza – rzekła. – Wiesz jak on w niej był rozmiłowany. Gdyby nas wszystkich oszukała, jegoby nie potrafiła. Spytać go potrzeba, powiedzieć mu, on jeden prawdy dojść może.
Żalińska potrząsnęła głową.
– Mnie się zdaje, królowo moja, że właśnie taka miłość jak jego, ślepa jest… ale… A gdzie teraz szukać Talwosza, który się rzadko kiedy pokazuje i odchorował ciężko, że mu Dosię wzięto.
– Każcie się o niego dowiedzieć – rzekła z westchnieniem królewna. – Nie chcę napróżno króla tem męczyć, lecz, gdyby się okazało, że istotnie podejściem mi ją wzięto, musi przykładnie winowajców ukarać.
Żalińska postała chwilę milcząca i szepnęła odchodząc.
– Kruk krukowi oka nie wykole.
– Proszę cię, Żalińska moja – dorzuciła smutnie królewna – o tem wszystkiem ani słowa. Wstydby mi było, a nuż oczy cię twoje zawiodły?
Ruszyła ramionami Żalińska i potrząsnęła głową.
Krajczyna i przyjaciółki poznały po królewnie, iż zmartwienie jakieś miała, lecz wiedziały, gdy się z niego nie zwierzała sama, że jej dopytywać i zmuszać do wyznań nie były powinny. One przyczyny nie umiały odgadnąć tego smutku, bo wszystko, w ich przekonaniu, składało się jak najpomyślniej.
Poszukiwania Talwosza nie były bezskuteczne, syn Żalińskiej znalazł go w mieście i powiedział mu, że królewna mówić z nim chciała. Nazajutrz rano stawił się Litwin blady, wymizerowany i jak z krzyża zdjęty. Królewna, która chciała otwarcie mu powiedzieć wszystko, widząc go tak zbolałym, zawahała się. Żal jej go było. Poczęła więc od rozpytywania o zdrowie, o zajęcie… a że kasztelan Talwosz, stryj jego właśnie był przyjechał do Krakowa, o niego też i o Litwę.
Zbliżyła się nakoniec i zniżając głos, rzekła.
– Co się to tej poczciwej mojej Żalińskiej przywidziało! Wyobraź sobie, iż wpadła tu do mnie z wiadomością, że Zagłobiankę za mężczyznę przebraną widziała wczoraj u Dominikanów w kościele.
Ale to być nie może!
Królewna spojrzała na Talwosza i jeszcze większy żal uczuła nad nim. Litwin stał blady jak trup, usta mu się trzęsły, oczy latały błędne, odpowiedzieć nie umiał.
– To nie może być – powtórzyła Anna – prawda, Talwoszu mój! Dosia! ona! Nie. Żalińska Francuza jakiegoś, nie wiem kogo wzięła za nią.
Talwosz milczał, nie zebrał był myśli, i nie wiedział co miał odpowiedzieć. Zdradzić ją? czy ratować? Dał słowo, że jej nie oskarży, lecz gdy raz rzecz była odkryta, miałże kłamać? Dlatego wahał się z odpowiedzią. Przyznać się do tego, że i on wiedział o tem, widział ją, a nie doniósł królewnie – nie mógł.
– Miłościwa królewno – rzekł po bardzo długim namyśle – miłościwa królewno, prawdziwie nie wiem co o tem trzymać. Żalińskiej się często niebywałe przywidują rzeczy, lecz oczy ma dobre.
Ludzie są źli, a ta gawiedź francuzka, z którą ona przestawała…
Nie dokończył. Anna spojrzała na niego.
– Przypuszczasz więc, że mnie drugi raz tak jak z Zajączkowską oszukano? – spytała.
– Powiedziałem już – powtórzył Talwosz – że nie wiem co o tem sądzić, ale któż to rozstrzygnie?
– Znałeś Dosię, ona! – dodała Anna.
– Miłościwa Pani – wyjąkał Litwin z boleścią. – Znałem ją, prawda, ale od przybycia Francuzów dziwnie się nam ona zmieniła.
Przestawała ciągle z nimi. Jeżeli się co stało, nie ją, ale ich obwiniać należy. Dla nich nic świętego niema, a z niewiastami się obchodzą, jakby ani matek, ni sióstr nie mieli.
Drgnęła królewna.
– Tak ich sądzisz? – przerwała. – Ależ król? król jest szlachetny, dobry, wszyscy mu to przyznają.
Talwosz, na którego odpowiedź potwierdzającą długo czekała królewna, stał niemy.
– Jeżeli ci się zdaje, iż Żalińska nie zmyśliła – poczęła Anna – mój Talwoszu, postaraj się dośledzić prawdy. Nie mogę opuścić tej, którą wychowałam od dziecka, a jeżeli jest na drodze zatracenia, ratować ją jestem obowiązaną. Okaże się to prawdą, czemu ja wierzyć nie mogę i nie chcę, udam się na skargę do króla. On wymierzy surową sprawiedliwość i ukarze winnego.
Talwosz pomyślał: Jak zabójcę Wapowskiego – ale głośno powiedzieć tego nie śmiał. Podniósł oczy, nie rzekł nic.
Królewna po namyśle dodała.
– Byłażby tak zuchwałą, tak nieroztropną, aby się tu jawnie w biały dzień pokazywała, gdzie ją zna osób tyle? Gdyby nawet przypuścić można najgorsze, sądzę że wstyd i sromu choć trochę zachować musiała.
Spodziewam się, mój Talwosz, że ty potrafisz dojść, czy w tem jest co prawdy.
Litwin stał zamyślony.
– Miłościwa Pani – rzekł. – Gdyby się okazało, że niepoczciwi ludzie ze słabości jej i łatwowierności korzystali, ja nie wiem, czy co na to poradzić dziś można. Zanieść skargę do króla, znaczy ją okryć niesławą.
– Tego co ją uwiódł zmusimy aby się z nią żenił – dodała królewna.
Skłonił się Talwosz i chciał odchodzić. Anna mu rękę podała do pocałowania.
– Biedni my jesteśmy, którzy w niegodziwości serca ludzkiego uwierzyć nie chcemy, aż one nam się czuć dadzą!
Pierwszych dni czerwca wieczorem król zapraszał na zabawę z tańcami do ogrodu przy Zwierzyńcu.
Mówiono już oddawna o tym festynie, na który i królewna ze swym dworem i wiele pań, żon senatorów i co było dostojniejszych w Krakowie gości wezwanych było.
Ogród miał być wspaniale lampami oświecony, muzyka przygrywać w zielonych dla niej umyślnie pobudowanych szałasach. Dla pań i starszyzny stały szeregami przygotowane ławy kobiercami pookrywane. Stoły wśród starych lip i grabów uginały się od sreber. Allemani z kuchnią pracował od dwóch dni, bankiet gotując godny ust królewskich.
W całem mieście nie mówiono o niczem tylko o tym wieczorze królewskim, a że i królewna się na nim znajdować miała, nadawano mu takie znaczenie, iż miał być wesela zapowiedzią.
Nieinaczej go sobie tłómaczyły przyjaciółki królewnej.
Przystęp do ogrodu nie dla wszystkich był wolnym, bo i płoty i straże od nacisku gawiedzi broniły; pomimo to z miasta płynęli ciekawi gromadami, radzi się przypatrzeć choćby przejeżdżającym kolebkom i zdala oświetleniu ogrodu.
Wieczór obiecywał się piękny, a choć dzień czerwcowy był gorący dosyć, ku zachodowi słońca, zapowiadając pogodę ochłódło powietrze, lekki wietrzyk powiał ze wschodu.
Wiosna była w całym swym blasku, z całym wdziękiem jaki miewa w krajach ku północy posuniętych. Drzewa, trawy, kwiaty, wszystko śpieszyło z ciepła korzystać, rozwijając się bujno, rozlewając wonie dokoła. Słowiki w krzewach niezliczone pieśniami swemi napełniały powietrze, które o tej godzinie przerzynały krzyżujące się stada ptaków, gromady wesołych jaskółek, sznury ciągnących na noclegi kaczek i pojedyncze ptactwo wybiegłe z gniazd na żer wieczorny.
Naprzeciw słońca jak siatka złota kręciły się w słupy zbite jednodniowe muszki, cieszące się życiem, które jutro utracić miały.
W mieście dzwoniono na pacierze wieczorne, ale nawet głos dzwonów w tej wiosennej atmosferze rozpływał się z jakąś błogą tęsknotą, która w sobie miała pociechę i nadzieję.
Niebo wypogodzone, z jednej strony całe zdawało się złote, z drugiej ciemniało i przechodziło w barwę niebieskawą. Nie było na niem chmur, a kilka obłoczków białych cudownie w oczach malejąc, nikły i roztapiały się na tem ognisku.
Z miasta pieszo po większej części śpieszyli ciekawi, nastrojeni tak wesoło, jak na ten dzień przystało. Witano się wołaniem, pozdrawiano, a gdy środkiem gościńca wiodącego ku Zwierzyńcowi pokazali się konni lub kolebka, wszystkich oczy zwracały się na królewskich gości. Ściągali się oni powoli, jak kto chciał, bo godzina wyznaczona nie nadeszła była jeszcze i ci co się lepiej umieścić chcieli, wyprzedzali drugich. Spodziewano się ścisku.
Gawiedź, między którą i majętniejszych mieszczan było wielu, miała na co patrzeć.
Nie lubiono Francuzów, wyśmiewano ich chętnie, staczano z nimi bójki, lecz przypatrywano się im ciekawie, bo i strojami i obyczajami nie byli podobni nawet do Włochów, z którymi w Krakowie się dawno obyto.
Dwór Henryka cały odznaczał się nadzwyczajną elegancyą, a charakter jej był nie męzki i stroje zdawały się raczej dla kobiet niż dla mężczyzn powymyślane. Kaftany jedwabne z tkanin przetykanych złotem, szyte i pikowane tak, że do sukien i staników kobiecych były podobne, suknie pełne rozporków (crèvés), z których różnych barw bufowanie i wstążki wyglądały, opięte spodeńki i pończochy, włosy niezmiernie kunsztownie trefione, bielizna i koronki, klejnoty i pióra, rycerzów wcale nie znamionowały.