Kitabı oku: «Infantka», sayfa 7
Czarnkowski ręce podniósł do góry.
– Daj Boże tylko – dodał – aby panowie litewscy i koronni nie zagarnęli siłą co się słusznie jej należy…
Nazajutrz, gdy Górnicki do Knyszyna z wizerunkami żądanemi powrócił, zastał wszystkie okna otwarte, świece palące się około mar, a na nich ciało ostatniego z Jagiellonów, któremu do trumny pierścienia pożyczyć musiano.
Spodziewanym, przewidywanym był zgon króla, ludzie się przysposabiali zawczasu do obmyślenia mu następcy, a każdy więcej go dla siebie może wybierał, niż dla Polski; mówiono o blizkiej śmierci, a jednak, gdy z Knyszyna żałobna wieść: król umarł! rozeszła się po kraju i we wszystkich kościołach uderzono we dzwony, gdy gońce się rozbieżeli po całem królestwie i Litwie, zwiastując, że one pana nie miały, strach ogarnął niezmierny wszystkich.
Uczuli się bezbronnemi, wydanemi na łup samowoli zuchwałych i silniejszych – nikt życia i mienia nie był pewien.
Nie było króla, więc nie było sądów i sprawiedliwości – ustawała wszelka władza płynąca od tronu.
Nie wiedziano w początku nawet, komu zastępczo, tymczasowo zwierzone być miało zwierzchnictwo, kto miał prawo rozkazywać, kogo należało słuchać.
Nigdy za ludzkiej pamięci, nawet czasu wojen i napadów, tak powszechna trwoga nie objęła wszystkich; kraj stał otworem, bezbronny, na łasce nieprzyjaciół, a wewnątrz na samowoli wichrzycieli i możnych.
Jak gdyby Tatarowie lub Moskwa wtargnąć miała, obwarowywano zamki, opatrywano w broń dwory, kościoły kryły swe kosztowności, straże stawiano po nocach.
Po kilku dniach sąsiad zaczął dopadać najbliższych swych.
– Radźmy! co tu poczynać! Zjedźmy się. Nikt o nas nie myśli.
Ale kto miał zjazd zwoływać? dokąd się trzeba było skupiać?
Gromady zaczęły się zbiegać do miasteczek, gwarzono, wykrzykiwano, tracono głowy, rozpaczano.
Śmielsi docierali do grodów, do powiatów. Każda ziemia zaczęła zwoływać się osobno.
Kraj, co przez długie wieki całość stanowił spójną, osieroceniem się znowu rozbił na gromadki.
Małopolanie radzili o sobie, Wielkopolska u siebie, Litwa zamknęła się też w domu, Ruś w granicach, Mazowsze w swych lasach.
Strach pędził i dyktował pierwsze środki dla zabezpieczenia pokoju wewnętrznego i uniknienia zawichrzeń. Z gorącości wielkiej uchwalono drakońskie prawa przeciwko tym, którzyby się ważyli z bezkrólewia korzystać. Chciano za najmniejsze wykroczenia karać śmiercią.
Oglądano się z niedowierzaniem na senatorów.
Tam, w górze, wiadomość o śmierci króla może mniejsze uczyniła wrażenie, tylko to, co gorzało pod popiołem, poczęło pobłyskiwać jawnie,
Z góry odzywały się głosy, iż prędko pana wybierać należało.
Pana tego każdy miał gotowego w zapasie, ale kto, jak go wybierać mógł, kto okrzyknąć – nikt nie wiedział. Świeccy senatorowie radzi byli działać sami, najwyższy dostojnik Kościoła, będący zarazem najpierwszym senatorem państwa, głową i naczelnikiem, pierwszeństwo niezaprzeczone miał za sobą.
Szlachta nie chciała prawa wyboru ustąpić panom, panowie nie chcieli na tłum szlachty się zdać, zamieszanie w pojęciach praw tych panowało największe. Tradycya została zagubioną, albo raczej nie było jej wcale. Wybory panujących zawsze dotąd wiązały się z prawami krwi i dziedzictwa – dziś spadkobiercy zabrakło.
O królewnie jako dziedziczce tronu w tej pierwszej chwili zamętu nikt nie pomyślał.
Można śmiało powiedzieć, że pretendenci do tronu więcej się oglądali na królewnę Annę, niż senatorowie i duchowieństwo krajowe.
Biskupi i panowie lękali się tylko, aby Anna nie była przeszkodą do wyboru, aby nie dochodziła praw, nie stworzyła sobie partyi, nie związała im rąk.
I jeśli pomyślano o królewnie, to tylko, aby ją uczynić niewolnicą, odebrać jej wszelką możność działania, otoczyć ją strażą, nie dać się jej ruszyć i uczynić kroku.
Obawiano się Anny, tej osieroconej i bezbronnej, jak gdyby ona w istocie była widmem Bony, groźbą i postrachem.
Królewna w trwodze o życie brata pędziła dnie smutne na zamku, nie mogąc nawet pewnych mieć wiadomości z Knyszyna, gdy goniec od referendarza Czarnkowskiego nadbiegł z listem, zwiastując żałobną nowinę.
– Król nie żył!
Anna rzuciła się płacząc i mdlejąc na kolana, czuła, że w życiu jej przyszła godzina wielka, że powołaną być miała do piastowania tu sama, ona słaba, całej godności krwi swojej, że musiała stawać w obronie praw nie jej jednej, ale dynastyi służących.
Ale myśl ta przemknęła się jak błysk po skołatanej głowie, opłakać naprzód musiała brata i jedynego opiekuna, ofiarę niecnych służalców.
Zakwefiona czarno, poszła podtrzymywana przez sługi swe naprzód do zamkowego kościoła na pierwsze żałobne nabożeństwo. Tu padła na kolana, prosząc Boga o siły i natchnienie.
Wśród tej modlitwy czuła, jakby promień z góry padł na nią, jakby siła jakaś zstąpiła z niebios wołając ją do czynu.
– Jesteś ostatnią, wszyscy twoi przodkowie w tobie są i żyją, ich sławę i wielkość możesz albo pogrześć na wieki, lub ocalić i dać jej życie. Wstań, idź, działaj!
Głos ten powtarzał się w jej duszy jako wołanie Boże, jako rozkaz przyniesion przez aniołów.
Broniła mu się słabością swą i płakała, a nieubłagane wołanie trwało ciągle: Wstań, idź i działaj! Płakałaś długo bezsilna, dziś czas łez przeszedł, a nastał czas trudu i krwawych potów…
Mężną być musisz i niezwyciężoną; z grobów dziadowie nakazują ci, nie wypuść berła ich z dłoni.
Gdy po długiej modlitwie, czując się nią złamaną, powstała Anna, znalazła się zdumiona nagle silniejszą niż była. Duch w nią wstąpił, i ci co widzieli do kościoła idącą, z głową zwieszoną na piersi, chwiejącą się na nogach, zdumieli się, gdy powracała powoli z oczyma oschłemi, wyprostowana, z podniesionem czołem, w majestacie swego sieroctwa, jakby wiodła za sobą cały szereg zmarłych przodków.
Łzy niekiedy wytryskały jeszcze z pod powiek, lecz osychały natychmiast.
Gdy w chwilę potem starosta Wolski wszedł z pokłonem i kondolencyą, spojrzawszy na królewnę zdumiał się. Stała przed nim tak majestatyczna, pewna siebie, poważna, jaką nie widział ją nigdy.
– Stało się – rzekła do niego – kraj i ja sierotami jesteśmy, ale ja teraz dzieckiem się czuję tego państwa i pod jego opiekę oddaję z ufnością. Nie opuścicie mnie.
Skłonił się Wolski zapewniając, że wszyscy z miłością wielką przy swych panach stali zawsze i stać będą.
Anna zapytała go o szczegóły zgonu brata, o ostatnią godzinę, ale nikt więcej nad to nie wiedział, że skończył życie w Knyszynie, że tam nieład panował wielki w chwili zgonu i że ciało tymczasowo przeprowadzić miano do Tykocina.
Popłoch jeszcze panował taki, że starosta co do pobytu królewnej i przyszłego jej utrzymania nic nie umiał postanowić; nie rozkazywał nikt, nie wiedziano kto miał rozkazywać.
Anna po raz pierwszy ośmieliła się oświadczyć staroście, że co do osoby swej, czuje się swobodną i wolną postąpić tak, jak uzna właściwem. Wolski się nie sprzeciwiał.
Oczekiwano referendarza Czarnkowskiego, który przywieźć miał i wiadomości pewniejsze i skazówki jak postępować należało.
Następne dni królewna spędziła na nabożeństwie i rozmyślaniu, była milczącą i pogrążoną w sobie, jakby już teraz przyszły plan zakreślić chciała.
Każdego dnia wstawano z nadzieją, że Czarnkowski nadbieży, oczekiwano na niego do wieczora napróżno, a gdy i listy nie nadchodziły, odkładano nadzieję do jutra.
Następny ranek i wieczór tak samo upływał, a niecierpliwość rosła, Czarnkowskiego nie było.
Dnia jednego naostatek, jak zawsze żywy, ruchawy, mówny, na oko szczery, otwarty, wylany, z twarzą, która co chwila inne jakieś wyrażała uczucie zbyt dobitnie aby mogło być prawdziwem, przybiegł pan referendarz, cały w kirze i żałobie, i dramatycznie bardzo upadł przed królewną na kolana, ze łzami całując kraj jej szaty.
Któż w tym wybuchu żałości mógł się domyślać pocałunku Judasza?
Referendarz głośno deklamował.
– Pani moja, królowo! przybywam cały się oddać na twe usługi, stać w obronie twej, być twoim rzecznikiem! rozkazuj mi!
Gdy powstał i z kolei rękę ucałował i pohamowawszy zapał ten, począł ostygły mówić o zgonie króla, o stanie umysłów, o przyszłości, już wcale nie był tym człowiekiem, jakim wszedł przed chwilą.
Królewna rada go była słuchać, bo miała w nim wiarę niezachwianą; zdziwiło ją to tylko, że gdy ona czuła się powołaną do czynu, referendarz zalecał jej przeciwnie, nadzwyczajną oględność, aby najmniejszym ruchem śmielszym nie obudziła obaw i nie ściągnęła podejrzeń.
Według niego senatorowie obawiali się, aby sobie nie chciała zawcześnie zapewnić praw, których oznaczeniem oni sami mieli rozporządzać. Radził ostrożność, umiarkowanie, bierność.
Królewna słuchała go, nie śmiejąc się odzywać, ale serce jej biło – czego innego się spodziewała.
– Jeżeli ja całkiem zamilczę i o żadne prawa stać a przypominać ich nie będę – odważyła się przerwać – łacno one zostaną zabyte i mogą być sponiewierane.
– A! nie – przerwał Czarnkowski – my stojemy na straży, my nie damy was pokrzywdzić, ani zapomnieć o was, lecz panom senatorom narażać się nie należy.
Anna zamilkła; referendarz napomknął, iż nawet, zdaniem jego, należało się gdzieś królewnie usunąć, aby nie znajdować się tam, gdzie tłumne zjazdy i narady szlachty i panów się obiecywały. Nie chciał, by pozostała w Warszawie.
Musiał na twarzy królewnej dostrzedz przykre wrażenie, jakie ta rada uczyniła, gdyż natychmiast zręcznie odwrócił rozmowę na przedmiot inny.
– Ja stoję na stronie i czynnie tylko o obronę spraw waszych, miłościwa pani, działać będę, do wczesnych zabiegów nie mięszam się, ale już ze wszech stron słyszę głosy i domysły o wyborze przyszłego pana.
Królewna rzuciła pytające wejrzenie.
– Największa część głosów – dodał referendarz – jest za cesarzem, a raczej za jednym z synów jego. Sprawa to kardynała, który potrafił na stronę swą nawrócić nawet tak zażartych jak Firlej i Zebrzydowski wrogów, którzy jeden przeciwko drugiemu na złość iść mogli, a pójdą razem.
– Przejeżdżając przez miasta, wstępując do grodów – ciągnął dalej referendarz – miałem sposobność przekonać się, iż większość głosów jest za pośpiesznym wyborem i za Rakuszaninem.
Strach wielki opanował umysły, boją się wszyscy bezkrólewia, radziby jednej godziny pana sobie dać, aby lada warchoł nie panował i nie wichrzył.
– Ale na żaden sposób rychło się to stać nie może – odparła Anna. – Obmyśleć muszą sposób w jaki wybierać będą.
– Toteż śpieszą wszędzie ze zjazdami – dodał Czarnkowski. – Zaledwie jeden się rozszedł, zwołują drugi, myślą o trzecim. Zbiegali się po powiatach, zbiegają po ziemiach, a dalej chcą po prowincjach, dopóki wszyscy razem gdzieś się nie zbiorą, z Litwą pewnie też…
Królewna słuchała, Czarnkowski mówił z zapałem, a co rozpoczął o innym kandydacie do korony, jakby mimowoli nawracał do cesarza.
Przyszły na stół sprawy osobiste królewnej.
Miała ona testament brata i przekazaną znaczniejszą część skarbu po bracie, złożoną w Tykocinie pod strażą wiernego Bielińskiego, ale tego tknąć jeszcze nie było można. Tymczasem królewna żyć musiała, skarb był pusty, nie było komu nawet asygnować z niego, choćby się w nim co znajdowało.
– Nie wiem co mam czynić, biedna sierota – odezwała się Anna, widząc się sam na sam z Czarnkowskim. – Pieniędzy mi nikt nie pożyczy tu, ostatek sreber zastawiłam, nie godzi mi się okazywać w takiej chwili biedną i żebrać posiłku.
Referendarzu mój! przyjacielu nasz, pisz do Zofii, u której masz zaufanie, wstaw się za mną. Nieuchronna jest potrzeba, aby mi przysłała pieniędzy. Winnam już jej, to prawda, ale łatwiej Zofii dostać niż mnie, a ja, da Bóg, wszystko jej wrócę z nawiązką.
Czarnkowski nie śmiał odmówić.
– Niech wasza miłość pisze od siebie – rzekł – ja też popierać będę, lecz pierwszy się odezwać nie mogę.
– Czyń jak uznasz lepszem – mówiła Anna – pamiętaj, żebyś mnie zwłoką na wstyd nie naraził. Ostatkami gonię. Do skarbca tykocińskiego sięgnąć nie mogę, dopóki testament ogłoszony i przyjęty nie będzie.
Załamała ręce.
– Ciężkie nad miarę położenie moje – dodała – lecz się pocieszam tem, że trwać ono nie może, że panowie senatorowie myśląc o kraju, nie zapomną i o mnie.
Z następnych zaraz słów Czarnkowskiego widać było, iż chciał mówić o czem innem.
Zapewnił tylko, że do księżnej Brunświckiej pisać nie omieszka.
Anna chciała słać umyślnego, aby jechał i powracał z pieniądzmi, ale do tego jeden Rylski się nadawał, a o tem nie wiedziała, czy był ze Szwecyi z powrotem.
Po chwili znowu Czarnkowski jakby mimowoli o potędze cesarskiej i o mnogości przyjaciół Maksymiliana w Polsce mówić zaczął.
– Z tego co ja tu słyszeć mogłam – przerwała Anna – powzięłam owszem przekonanie, że wielu miał sobie bardzo niechętnych.
Wiesz jak Polacy o swobody swe są zazdrośni, obawiają się aby on ich im nie ukrócił, jak Węgrom i Czechom, coby mu tem łatwiej przyszło, że zaciężne wojska zawsze pogotowiu ma, i niemi a siłą co zechce uczyni.
Czarnkowski śmiał się z tych obaw.
– Miłościwa Pani – rzekł – kto to wie, czyby cokolwiek swobód nie należało ukrócić? Mamy ich może do zbytku, dlatego często nieład się wkrada i buta w prywatnych, gdy pan na tronie bezsilny. Ale ci co tak są troskliwi o swe przywileje, mogą przecie dopilnować, aby ich zachowanie poprzysiężono uroczyście.
Królewna miała już na ustach, gdy potem Czarnkowski wierność cesarza dla Kościoła wynosić zaczął, iż niemniej gorliwym synem jego był dom panujący francuzki, ale się zdradzić obawiała ze słabością swoją dla tego Henryka, którego wizerunek pełen młodzieńczego wdzięku ją oczarował.
Referendarz dotąd wcale się tego nie domyślając, gdy napomknął o Henryku Andegaweńskim, śmiać się począł z tego kandydata do korony, którego całe Niemcy od Polski przedzielały, a nimby on przybył tu, stronnictwo coby cesarzewicza wybrało, miało czas sprowadzić i ukoronować swojego. Nazwał to mrzonką niemożliwą i śmieszną.
Królewna Anna zarumieniła się milcząca i nic nie odpowiedziała.
– A! Na kandydatach zbywać nie będzie, nie licząc cara moskiewskiego, którego Litwa chce niby prowadzić, ale kardynał i tam z głowy wybił Chodkiewiczowi i Radziwiłłowi dziką myśl poddania się człowiekowi, który ani ludzi i ich żywota, ani praw szanować nie był nawykłym.
Mówią także o siedmiogrodzkim Stefanie Batorym, drudzy o Auguście księciu saskim, ale to są małe książątka, których u nas nikt nie zna.
Za księciem pruskim nie ma także komu stanąć tak dalece, ani za Janem szwedzkim.
Słuchała tego wszystkiego królewna, aż milczeniem uważnem zachęcony Czarnkowski, przyszedł do Piastów, śmiejąc się z tych, co życzyli sobie wybrać kogo ze swoich, a wyrzekali się nowej siły, jaką mógł przynieść panujący obcy, bogaty, mający sojusze za sobą i rodzinę.
Według niego, co łatwo było wyrozumieć, jeden cesarz miał największą pewność wyboru.
Anna posmutniała tem więcej, że referendarz zapędziwszy się tak i zapomniawszy o niej, o jej interesach i prawach wcale nie wspomniał.
Dopiero w końcu, pomiarkowawszy się, dorzucił Czarnkowski, iż młody Ernest ożenić się ofiarował… co na lice Anny rumieniec wywołało, ale jej wcale nie rozweseliło.
Miała w myśli i w sercu Henryka, ale to musiało pozostać tajemnicą, z której nikomu a nikomu zwierzyć się nie mogła. Zdawało się jej, że – mimo wszystko – Bóg, który go przeznaczył, potrafi przyprowadzić.
Rozmowa z referendarzem, który rozpoczął ją i skończył zapewnieniami najuroczystszemi swojego poświęcenia dla Anny i rodziny, nie pozostawiła po sobie wrażenia tak uspokajającego, jak się królewna spodziewała. Chciała jechać do Knyszyna, aby się znajdować przy przeniesieniu zwłok do Tykocina, Czarnkowski jej odrazu oświadczył, że pewnie panowie senatorowie będą temu przeciwni, a drażnić ich nie potrzeba. Obawiali się, jak mówił, aby królewna zbyt wybitnego nie zajęła stanowiska i samowolnie nie zażądała postępować sobie.
Referendarz prosił o cierpliwość, o umiarkowanie w pierwszych dniach, a ręczył, że on nie da krzywdy uczynić.
Z tych półsłówek trzeba się było domyślać, że dokoła królewnej niewidzialne osnuwały się jakieś środki, aby nad każdem poruszeniem jej czuwać. Ulękła się nieco i zaniepokoiła.
Czarnkowski, który wszystkim dworował, kim się albo posłużyć mógł, lub jakąś korzyść wyciągnąć dla siebie, od królewnej wyszedłszy, dał się pochwycić dawno sobie znajomej poufale Żalińskiej, która go do swojej izby zaprowadziła; po drodze już narzekając na panią, bo do tego tak już była nawykła, że się powstrzymać nie mogła.
– A, panie referendarzu – mówiła, ręce podnosząc i wywijając niemi dramatycznie – a! zmiłuj się pan, wpłyń powagą swoją na królewnę, aby się nie gryzła nadaremnie, nie rzucała tak, nie stękała, a czekała spokojnie, co panowie senatorowie zaradzą i postanowią.
Mam z nią kłopot niewypowiedziany… zrywa się jechać do ciała królewskiego, na pogrzeb, a tu powietrze, a tu na podróż pieniędzy nie ma… Do koła nas intrygi i intryganci… – Każdy jej coś podszeptuje, wszystkich słucha, nie wiedzieć co jej po głowie chodzi, a mnie starej, wiernej, doświadczonej piastunki nie chce wierzyć i zaufać.
Czarnkowski głową wahał.
– Wiele królewnie przebaczyć należy – rzekł – zbolała jest, biedna… a ma przed sobą jeszcze niemało do przebycia…
Waćpani ją staraj się uspakajać i wmawiać, aby bez porady starych przyjaciół nie czyniła nic… niech się nie porywa… Senatorowie i tak obawiają się jej.
Żalińska łamała ręce.
Zalecał referendarz jak największe umiarkowanie i cierpliwość, a gdy ochmistrzyni uskarżać się zaczęła na niedostatek, zaręczył, że prymas, życzliwy królewnie, on i inni obmyślą dla niej teraz środki utrzymania odpowiednie.
W tem wszystkiem co tu przynosił Czarnkowski było trochę prawdy, ale nie cała.
Królewna nie czuła jeszcze i nie widziała tego, jakiemi ją strażami obstawiono, jak każdy krok jej był pilno badany. Panowie senatorowie, naówczas w Warszawie będący, w pierwszej chwili popłochu przewidywali, że Anna zechce sobie nadać zbyt przeważną rolę, że może opanować owe skarby tykocińskie, na które i Litwa i Korona zęby ostrzyły, otoczyć się partyą, uchwycić przewagę, pokierować elekcyą, narzucić im pana…
Lękano się jej energii, chociaż dowodów jej nie dała jeszcze.
Pierwszy Talwosz, który biegał, podsłuchiwał, wywiadywał się, szpiegował, doszedł do tego, iż Annę chciano koniecznie tak ścisłą otoczyć strażą i dozorem, aby kroku samowolnie uczynić nie mogła.
Pierwszy też on przybiegł przelękły donieść jej o tem.
– Miłościwa pani – rzekł żywo – z pomocą referendarza, jeżeli on istotnie wiernym jest, trzeba się temu opierać, a nie dać się uczynić niewolnicą.
Wiem na pewno, że miłość waszą chcą z Warszawy wyprawić, do jej boku dodać senatorów, którzyby z oka nie spuszczali; z Warszawy pod pozorem powietrza wysłać do Płocka lub do Łomży. Mówią, że nawet posłańców i listy będą przejmować, aby bez wiedzy senatorów nic z tych nie wyszło ani do Sztokholmu, ani do Brunświku.
Królewna zbladła słuchając, lecz tak bardzo teraz już zastraszyć się nie dała. Pomyślała chwilę.
– Sprobójmyż – odezwała się – czy ja jeszcze wolną jestem lub nie. Każ waszmość kolebki i mozaiki przygotować, pojadę do Błonia. Wprawdzie dwór tam nie zbyt wygodny, ale ja o to nie stoję wielce. Zobaczymy, czy mnie kto wstrzymywać się pokusi.
Talwosz pobiegł wydać rozkazy.
Natychmiast dano o tem znać referendarzowi i innym senatorom, zrobił się ruch pewien, naradzano się, biegano, ale postanowiono nie trwożyć królewnej, stawiąc jej przeszkody do wyjazdu.
Nazajutrz jechała do Błonia.
Talwosz, który wił się i kręcił, aby coś pochwycić i przestrzedz, dowiedział się tymczasem, że dwaj Francuzi, wysłani przez królowę matkę z Paryża, starali się w sekrecie dostać do królewnej i u niej mieć posłuchanie.
Wahał się, czy ma o tem oznajmić królewnie lub nie, i w niepewności tej, nie wiedząc jak sobie radzić, udał się do Dosi Zagłobianki.
Nikt, ani nawet ona nie wiedziała stanowczo, kogo sobie życzyła Anna: cesarzewicza Ernesta, czy francuzkiego Henryka, ale przenikliwe oko kobiety odgadło, do czego się królewna nie przyznawała.
W Błoniu więc, gdy Talwosz odpoczywał, nimby się znowu na zwiady puścił do Warszawy, Dosia poszła do swej pani, tak się wyrachowawszy, aby jej Żalińska podsłuchać i przeszkodzić nie mogła.
– Królowo moja – rzekła, przyklękając przed nią i całując jej ręce – Talwosz przybył z Warszawy… ale to, co z sobą przywiózł, tylko waszej miłości może być wiadomem. Są posłowie z Francyi od królowej matki do was, którzyby się potajemnie z miłością waszą widzieć i rozmówić potrzebowali.
Zagłobianka spojrzawszy na swą panią, spostrzegła na jej licu tak żywe poruszenie, w którem mimowoli się radość przebijała, a razem taki przestrach, iż ją to potwierdziło w domysłach.
– A! na Boga! – odezwała się głos zniżając królewna i pochylając się do Dosi – ja o tem wiedzieć nie powinnam. Lękam się o nich. Gdybym nawet chciała i dozwoliła, niepodobna ażeby potrafili się do mnie dostać niepostrzeżeni. Ty wiesz, żeśmy otoczone stróżami.
Niespokojna wstała Anna.
– Co tu począć? co począć? – zawołała. – Ja im nic, nic ułatwić nie mogę. Niech Talwosz strzeże się też, bo co on uczyni, to na mnie spadnie, ja odpowiadam za niego.
Bez panów senatorów wiedzy mnie osobno nie wolno widzieć nikogo, z nikim się układać! Ty wiesz, że nawet do sióstr listu przesłać mi nie dają, i jeśli referendarz ich nie przekradnie, nawet do nich pisać nie mogę.
Ale sąż pewnie ci posłowie?
– Talwosz nawet wiedział ich nazwiska – dodała Dosia. – Ostrożnie bardzo starali się tu przekraść, lecz widać, że mieli trudności, gdy dotąd się nie zgłosili.
Anna łamała ręce i rozważała co ma czynić. Mówiła sama w sobie.
– Potrzeba tę niezmierną bojaźń senatorów ukołysać, choć na pozór będąc w początkach im posłuszną. Wyrzec się więc podróży na pogrzeb do Knyszyna, aby się nie obawiali tam pozyskania serc i skupienia wiernych nam koło mnie.
Po namysłach królewna kazała zalecić Litwinowi, aby ostrożnym był i do niczego się nie mięszał czynnie, a wszystko miał na oku.
Sprowadzono go wreszcie na chwilę do Anny, w chwili gdy się wtargnięcia i podsłuchania Żalińskiej nie obawiano.
– Talwoszu mój – odezwała się Anna – niech ci Bóg płaci za twoje serce dobre i wierne posługi; nie opuszczaj ty mnie, ale nie daj się złapać na żadnej niemiłej senatorom imprezie. Musimy ich uspokoić. Widzisz jak czuwają nademną, jak gdybym nieprzyjacielem była!
– Niech miłość wasza tylko – rzekł Talwosz – zbytniej im uległości nie okazuje, ani nadto posłuszeństwa. Swoją wolę powinna pani nasza mieć i swą godność zachować. Senatorowie dobrze czują, co znaczy dziś dziedziczka tronu ze krwi i dlatego się jej obawiają. Wasza miłość masz potęgę wielką. Nie trzeba się dać krępować.
Słuchała królewna.
Talwosz ucałowawszy jej ręce, zawinął się i pod pozorem rzeczy potrzebnych, zapomnianych na zamku w Warszawie, puścił się zaraz z Błonia do Warszawy.
Nazajutrz przybywał Czarnkowski, zawsze jako przyjaciel i sługa najwierniejszy, chociaż los królewnej nie tyle go obchodził, co własne rachuby na cesarza.
Był on zręcznym posłem senatorów, kanclerza Dembińskiego, wojewody Firleja i innych, chociaż utyskiwał na ich despotyzm i zbyt surowy nadzór nad Anną.
Królewna poskarżyła mu się naprzód, że listów jej do sióstr nawet nie było wolno wyprawić, że i nad tem czuwano. Oburzony Czarnkowski podjął się pośrednictwa, obiecywał je potajemnie wysyłać. Oprócz tego zapewnił, że senatorowie obiecywali opatrzenie, pieniądze, ludzi, dwór dla królewnej stosowny, ale prosili, aby z okolic Warszawy dla powietrza usunęła się do Płocka.
Nie przyznał się do tego, o czem wiedział dobrze, iż chciano królewnę dlatego oddalić, bo myślano o zwołaniu sejmu w Warszawie, a przytomność jej na niem nie była na rękę panom. Obawiali się uroku wspomnień, skupienia ludzi około niej, przewagi, jakąby ona uzyskać mogła.
Anna łatwo się tego domyśliła. Same okoliczności uczyły ją co czynić miała. Instynkt wskazywał, aby to czyniła właśnie, czego jej zabraniali ci, których za nieprzyjaźnych musiała mieć.
Nawet z Czarnkowskim, któremu ufała całkiem, o tem, co najbardziej na sercu miała, nie mówiła wcale.
O posłach francuzkich referendarz albo nie wiedział lub mówić nie chciał. Przestrzegł tylko królewnę, ażeby ani nawet z cesarskiemi wysłańcami, bez wiedzy jego się nie zbliżała i nie wiązała niczem.
Referendarzowi szło o to, aby cesarz jemu nie komu innemu zawdzięczał pomyślny obrót swej sprawy.
Pokrótce i niezbyt wiernie zdawszy sprawę Annie ze zjazdu w Łowiczu, Czarnkowski powrócił nazad do Warszawy, oznajmiwszy tylko, że na wyjazd do Płocka nalegać będą.
Położenie tej osieroconej córki królów, która nigdy spraw ważniejszych w ciągu dość już długiego życia nie dotykała, a teraz sama sobie musiała radzić, czując, że na nikim się bezpiecznie oprzeć nie zdoła, było zaprawdę trudnem.
Można było, nie znając tego ile czasem sił zamknięta dusza ludzka przyzbierać może w sobie, przewidywać, że się da złamać i nie podoła walce.
Tymczasem w miarę trudności jakie się rodziły, przeszkód, zawad, umysł się budził, rosła energia, instynkt dobywał z głębi.
Anna dawniej płacząca, milcząca, modląca się, zajęta swojemi wychowankami, dobremi uczynkami, ogródkiem, podarkami dla sióstr, drobnostkami życia niewieściego, nagle umiała zająć stanowisko, z którego jej cała siła gromady senatorów zepchnąć nie zdołała.
Potrafiła milczeć, a w chwili stanowczego wyboru zawsze pójść w kierunku, który przyszłości nie zagradzał.
Niezupełnie próżnemi okazały się obawy Firleja i Dembińskiego, którzy się w niej odrodzonej Bony lękali. Nie rozpoczynając walki, nie wypowiadając wojny, pozornie im nawet ulegając, Anna umiała tak swą godność i niezależność zachować, iż musieli ciągle się z nią rachować.
Oni też przeciwko niej wystąpić jawnie nie mogli – opasali tylko żelaznem kołem.
Po kilku dniach Talwosz zjawił się znowu. Przywoził wiadomość, ze posłowie francuzcy kręcili się w okolicy, że trudno im było ważyć się do królewnej, bo ich już wytropiono i śledzono… że może nawet nie dostaną się do niej, ale mieli być dobrej myśli i ufali, że ich królewicz pozyszcze sobie dosyć przyjaciół, aby uprzedzić i zwyciężyć cesarzewicza.
Gdy to mówił, królewna obojętną udając, stała z oczyma spuszczonemi – lekki rumieniec przebiegł po jej twarzy. Talwosz przewidywał, że senatorowie na wyjazd z Warszawy do Płocka nalegać będą, i zdawało mu się, że można ich było usłuchać. Kto wie, czy w Płocku Anna spokojniejszą i swobodniejszą być nie miała?
Królewna nie odkryła się z tem, co myślała, kazała jednak Talwoszowi, aby na wszelki wypadek dwór się gotował do podróży.
I znowu nadbiegł Czarnkowski, tym razem z przyjacielską i wiernego sługi radą, ażeby Anna usłuchała senatorów i jechała do Płocka.
Królewna wyraziście mu w oczy popatrzyła.
– Nie będę się opierać – rzekła – jeżeli zechcą, pojadę; spodziewam się tam nareszcie spotkać z moją kochaną krajczyną Łaską, a tak mi dobrze czekać na jakiś koniec tam jak tu.
– Powietrze zbliża się do Warszawy! – dodał referendarz.
Uśmiechnęła się Anna.
– Panie mój – odparła – o ile ja wiem, równie ono grozi i w Płocku, ale wola Boża i opieka jego nademną wszędzie jedna!
Westchnęła.
– Pojedziemy więc do Płocka.
Czarnkowski miał jeszcze coś do oznajmienia, z czem się wahał, bo chciał niemiłej nowinie nadać pozór jakby była pomyślną.
– Panowie senatorowie – odezwał się – takby radzi czuwać nad miłością waszą, tak chcą jej bezpieczeństwo zapewnić i wszelkim jej wymaganiom zadość uczynić, iż zamierzają pono do osoby jej dodać dla powagi i uświetnienia dworu dwu z pomiędzy siebie, zacnego ks. biskupa chełmskiego Wojciecha ze Staroźreb Sobiejuzkiego i wojewodę płockiego Uchańskiego.
– A! rozśmiała się królewna – straż tedy mi postawią, abym im nie zbiegła.
Poruszyła ramionami. Czarnkowski się zmięszał nieco.
– Ale miłość wasza swobodną będziesz przy tej straży, jak gdybyś żadnej nie miała – rzekł żywo – a oni przynajmniej czuwać muszą, aby jej i dworowi na niczem nie zbywało.
– Dziękuję za tę troskliwość – dodała wzdychając Anna. – Niech będzie, jak postanowią senatorowie. Widzisz, kochany referendarzu, iż powolniejszą nademnie być niepodobna? nie prawdaż?
Skłonił się Czarnkowski, usiłując zaraz czem innem zatrzeć wrażenie.
Uprzedzał królewnę, że chodziły ciągle pogłoski o francuzkich posłach, potajemnie się uwijających, a drudzy i o cesarskich też wysłańcach podobnych do królewnej opowiadali.
– Ale, miłość wasza – dodał referendarz bardzo żywo i gorąco – nie powinnaś ani jednym ani drugim dać przystępu do siebie. Z godnością waszą się to nie zgadza, aby tajemniczym knowaniom podawać rękę!
– W tem macie zupełną słuszność – przerwała Anna – ani potrzebuję, ani chcę nic czynić sekretnie. Jedne tylko moje listy do sióstr muszą mi w ten sposób za pośrednictwem waszem przekradać, ale gdzie o stosunki między rodzeństwem chodzi, tam panowie senatorowie nosa wtykać prawa nie mają.
Czarnkowski ręce na piersiach skrzyżowawszy potakiwał.
Słyszał on coś już o wysłańcu cesarza do Anny, i lękał się, aby ona wprost się nie porozumiała z Maksymilianem, boby on naówczas i jego robota, za którą mu znaczne pieniądze obiecywano, na nic się nie przydała. Anna go zupełnie uspokoiła.
Dawno temu, za czasów gdy żył jeszcze Zygmunt Stary i królowa Bona królowała, zjawiło się na dworze jej chłopię, włoskiego pochodzenia, rodu jakoby znakomitego, ale podupadłego, a zwano je Alfonsem Gastaldi.
Na dworze Zygmunta wychowywał się ładny, żywy, dowcipny, nad wiek swój rozumny a przebiegły ulubieniec starej królowej. Uczono go, pieszczono i bawiono się nim na dworze.
Obok włoskiego języka, Gastaldi nauczył się doskonale po polsku.
Zdawało się, że dorósłszy utrzyma się przy dworze i mając opiekę a łaski wynieść się potrafi i zająć każde stanowisko.
Nagle stało się coś niezrozumiałego. Gastaldi z wielkich faworów popadł w niełaskę, a wkrótce potem z listami polecającemi go zjawił się na dworze cesarskim.
Utalentowany młodzieniec, pięknej powierzchowności, zalecony dobrze, zyskał tu posadę, umiał się podobać i stał się cesarskim sługą.
Królewna Anna znała go dobrze. Widywała często, lubiła dosyć…
Teraz, gdy do Polski potrzeba było ludzi, którzyby ją znali i wiedzieli, jak się tu obracać potrzeba, nastręczył się Gastaldi.
Mógł jako na pół Polak, mający pono nawet pewne prawo obywatelstwa, zjawić się tu nie budząc podejrzeń, i jednać cesarzowi przyjaciół. Charakter, temperament, natura czyniły go do tego bardzo sposobnym.