Kitabı oku: «Infantka», sayfa 8
Czarnkowski, który o wszystkiem co spraw cesarza w Polsce się tyczyło był doskonale uwiadomionym, w Warszawie po wyjeździe królewnej do Płocka otrzymał niepokojącą wiadomość, że Signor Alfonso Gastaldi był już w Polsce, a co gorzej, że miał polecenie potajemnego widzenia się z królewną i zawarcia układów o małżeństwo jej z Ernestem.
Przestraszył się niezmiernie referendarz; znaczyło to wyrwanie mu całej zasługi, że on na tron wprowadził rakuskiego pana.
Wiedział Czarnkowski, że nie był sam jeden w Polsce, któremu powierzono sprawę elekcyi, ale dotąd zdawało mu się, że on mógł być głównym czynnikiem. Uląkł się, aby go nie podszedł Gastaldi.
Signor Alfonso był królewnie dobrze znany, zabiegliwy i zręczny.
Anna już była wyjechała do Płocka z dosyć licznym dworem wiernych sług swoich i dodanych jej wiernych sług panów senatorów. Nie mogła się uskarżać teraz ani na brak czci, ani na małą troskliwość; kłaniano się jej, posługiwano, lecz otaczano tak ściśle, tak szczelnie, iż nawet zręczny Talwosz i przebiegła Dosia nie mogli ani świstka, ani rozkazu przenieść, nie będąc zaraz wyśledzeni.
Zaopatrywano wszelkie potrzeby, ale czujne warty stały widzialne i niedostrzeżone dokoła.
Pan wojewoda Arnolf Uchański wyjechał naprzeciw królewnej, czekał na nią łagodny, uśmiechnięty biskup Wojciech, na zamku znalazła przygotowane na przyjęcie komnaty, spiżarnie zaopatrzone, lecz u wrót straże i sługi nieznane, które się nastręczały do wszystkiego, aby nic się bez nich nie działo.
W pierwszych chwilach przykre wrażenie niewoli zatarła radość z widzenia krajczyny Łaskiej, przyjaciółki serdecznej i żywej, czynnej, niezmordowanej do posług, szczerze do królewien przywiązanej.
Z nią razem przybywała sierotka Zofia Łaska, dziewczę skromne i łagodne, którą Anna przyjęła serdecznie i chciała, aby przy niej została, widząc w niej „wielką sierotę”, jak się wyrażała, a sama też ona była sierotą największą.
Musiano się urządzać na zamku, rozpatrywać we wszystkiem, a nadewszystko Anna potrzebowała serce swe całe wylać przed przyjaciółką krajczyną.
Całe, aż do jednego tajemniczego zakątka, który pozostał zakryty nawet dla niej, bo się go odsłonić wstydziła.
Tego co czuła dla Henryka, swoich nadziei na francuzkim królewiczu pokładanych, nawet krajczynie się zwierzyć nie mogła.
Ludzie posądzać ją, domyślać się, przeczuwać coś zdołali może, ona się przyznać nie chciała, aby nie rumienić się potem, gdyby Bogu podobało się dotknąć ją nowym zawodem.
Z małemi odmianami ten sam dwór, ciż ludzie co w Warszawie otoczyli ją w Płocku, lecz miała tu krajczynę jako tarczę i obronę od nieznośnej zawsze Żalińskiej i jej syna; Zosię sierotkę, której Dosia Zagłobianka stała się towarzyszką i opiekunką. Troski o chleb powszechny nie tak były w Płocku dokuczliwe.
Towarzystwo codzienne pomnożyło się przybyciem biskupa chełmskiego, który był gościem ciągłym, a prawie każdego też dnia zjawiał się wojewoda Uchański, na pozór z uszanowaniem, w istocie dla zbadania, czy się tu co nie knuło potajemnie.
W parę dni po przybyciu do Płocka, czynny Talwosz już się rozpatrzył, poznał z ludźmi, zyskał niektórych i obracał się tak swobodnie jak w Warszawie, a przez Dosię, bo mu to było najmilszem, zawiadamiał królewnę gdy dostał języka.
Najgorzej na przesiedleniu wyszła Żalińska, która mniej się mogła narzucać i nie tak nieznośnie zrzędzić. Krajczyna w różny sposób zamykała jej usta, a pana Matyasza, nastręczającego się do posług, zbywała ostro.
Oszczędzano królewnie chwil nieprzyjemnych, choć trosk zawsze jej dosyć pozostawało.
W kilka dni Talwosz przyniósł wieczorem z miasta wiadomość, iż na pewno w okolicy znajdował się pan Alfons Gastaldi, który miał wszelkich środków użyć, aby się wkraść na zamek i dostać do królewnej.
Nie zdawało się to ulegać wątpliwości, chociaż razem z tą chodząca wieść, jakby przy nim przebrany znajdował się arcyksiąże Ernest, który osobiście chciał poznać i zalecić się królewnie, wyglądała na bajeczkę.
Dosia pobiegła o tem zaraz zwiastować swej pani, sądząc, że może sprawi jej tem przyjemność, ale wzbudziła tylko przestrach wielki.
Królewna Anna kazała natychmiast przywołać Talwosza.
– Cóżeś to za plotki przywiózł z miasta! – odezwała się, podchodząc ku niemu.
– O Gastaldim nie plotka – rzekł Litwin – ale najwierniejsza prawda. Nie wiem, czy on się tu dostanie, ale że po okolicy uwija się i o to stara, nie ma wątpliwości.
– Ja go widzieć ani chcę, ani potrzebuję – przerwała Anna smutnie. – Wolałabym zapobiedz temu, aby się do mnie nie dostał.
Talwosz nie umiał na to odpowiedzieć. Przynosił co słyszał, lecz sam nie miał sposobu ani sprawdzić pogłoski, ani się zbliżyć do wysłańca cesarskiego. Był tu człowiekiem nowym, a Gastaldi, wedle wszelkiego podobieństwa, musiał się chyba posługiwać dawnemi swemi znajomościami na dworze.
Królewna przeszła się parę razy po komnacie zasępiona.
– Talwoszu mój – rzekła w końcu, obracając się do niego – pilnujcie wy, proszę, na zamku, aby się ludzie obcy i nieznajomi nie wciskali. Mam i tak dosyć kłopotu z panami senatorami, którzy mi nie dowierzają, podejrzywają… Nie chcę nic robić potajemnie, z nikim widzieć się, mówić, nie potrzebuję.
Gastaldi jest bardzo zręczny i śmiały, trzeba się mieć na baczności.
Z tem wyszła Anna. Na zamku pilnowano się o tyle, o ile było można, aby obcych nie wpuszczać. Ale ludzie z miasta wchodzili ciągle, przywożono rzeczy różne, przybywali do urzędników zamkowych meldujący się nieznajomi, tak, że dopilnować się było trudno. Królewna zamknęła się niespokojna w swoich komnatach z krajczyną i Zosią. Wychodziła tylko do biskupa i wojewody, oczekiwała na Czarnkowskiego, który był niezmiernie czynny.
Miał w istocie wiele na głowie: musiał utrzymać się w łaskach i zaufaniu królewnej, nie zaniedbywać księżnej Zofii i nie dać w podejrzenie senatorom, a oprócz tego i przedewszystkiem służyć cesarzowi, po którym się najwięcej spodziewał.
W całym kraju wrzenie i niepokój nie ustawały. Na oko najsilniejsze było stronnictwo cesarskie i cesarz miał zdawna tu oddanych sobie, a blizkość granic Polski ułatwiała mu przygotowania do elekcyi. Przez kardynała Commendoniego pewien był poparcia duchowieństwa. Wszystko więc zdawało się mówić za nim. Lecz, pomimo zbliżenia się, jakie z niesłychaną zręcznością Commendoni umiał wyjednać u Firleja i Zborowskich, stara waśń i antagonizm pod popiołami gorzała. Można było przewidzieć, że gdy Firlej chwyci się jawnie cesarskiej strony, przeciwnicy pójdą za innym kandydatem.
Tegoż dnia gdy Talwosz oznajmił królewnie o Gastaldim, a ona oczekując na Czarnkowskiego z trosk swoich nawet krajczynie się zwierzyć nie chcąc, zamilkła zafrasowana wielce, wieczorem przyszedł zwykły ból głowy, który często ją trapił.
Pożegnawszy więc wcześniej niż zwykle obie Zofie, przywołała Dosię i poszła z nią do swej sypialni na spoczynek.
Zagłobianka niosła świece przed Anną, a że w komnacie była jak u siebie i wszystko tu własnemi rękami uporządkowywała, uderzył ją na stole spory zwitek papierów, który ukazała idącej za sobą królewnie.
– Niech już miłość wasza – rzekła – da dziś pokój wszelkiemu czytaniu a oczu i umysłu nie męczy.
– Ale cóż to być może? – zapytała Anna niespokojnie.
– Ja nie wiem – odparła Dosia – sądziłam, że wasza miłość samiście tu te papiery złożyli.
– Żadnych nie miałam dziś! – odparła królewna zbliżając się do stolika.
Na wierzchu leżał półarkusz papieru, nieforemnie złożony, jeszcze gorzej przypieczętowany, który Anna niespokojnie rozerwała.
Wewnątrz, ręką jakąś czy niewprawną, czy niechcącą się zdradzić stało tylko słów kilka, które przeczytawszy prędko, obejrzała się królewna, palec położyła na ustach, dała znak Dosi, aby milczała i szybko papiery schowała do stojącego u łoża stoliczka. Na licu jej malował się niepokój wielki.
W milczeniu poczęła się królewna rozbierać, nie rozmawiając nawet z Dosią, bo się obawiała, aby Żalińska lub syn jej z bocznej komory nie podsłuchiwali. Zagłobianka rada była wiedzieć zkąd się tu wzięły te papiery tajemnicze, ale pytać się nie śmiała.
Weszła w tej chwili Żalińska, rzuciła okiem dokoła i zbliżyła się do Anny.
– Cóż to? tak wcześnie do łóżka? – zapytała.
– Głowa, głowa mnie znowu boli – cicho i bojaźliwie odparła Anna.
– Jak nie ma boleć! – prawie szydersko poczęła stara, biorąc się w boki – kto cały dzień stęka, piszczy, narzeka jak wy, musi w końcu napytać biedy.
Nie trzeba się tak pieścić.
– Żalińska moja! – z wymówką odparła Anna – możeszże ty mi to wyrzucać?
– Ależ bo w istocie królewianko moja – wołała ciągnąc dalej ochmistrzyni – sami już nie wiecie czego chcecie?
– Na ten raz, Żalińsiu, chcę tylko odpocząć – odezwała się królewna – Dosia posiedzi przy mnie. Dobranoc.
Odprawiona tak ochmistrzyni usta zagryzła.
– Ja wiem, że moje usługi już teraz niemiłe i niepotrzebne – ciągnęła dalej – ani ja, ani Matyasz nie mamy łaski.
– Jesteś niesprawiedliwą – słabym głosem poczęła Anna – bądź pewną, że serca nie straciłam do ciebie, ale… proszę cię… w tej chwili daj mi spocząć… głowa boli bardzo.
Żalińska porwała się gniewna, i niezrozumiałego coś mrucząc, wybiegła szybko, stukając drzwiami za sobą, co królewna zniosła cierpliwie.
Tym sposobem uwolniwszy się od Żalińskiej, rozkazawszy Dosi opatrzeć drzwi, Anna w łóżku już poczęła rozpatrywać papiery, które znalazła na stoliku.
Karta do nich przyłączona pisana była ręką Gastaldiego, a listy pochodziły od cesarza Maksymiliana, który wprost z królewną chciał się układać o zaślubienie z nią Ernesta i odziedziczenie tronu polskiego.
Czytając je serce biło gwałtownie, oczy zaszły łzami, dziwne jakieś uczucie trwogi ogarnęło ją, smutek po straconych nadziejach. Miała niewysłowiony wstręt do rakuskiego pretendenta i do tego domu, z którym związki nigdy dla Jagiellonów korzystnemi nie były, przynosiły z sobą zawsze zawody i smutki. Pod klucz schowawszy te niebezpieczne, a nie wiedzieć w jaki sposób podrzucone papiery, Anna długo odezwać się nie mogła słowa. Dosia zdala czekała w kątku na rozkazy. Skinęła na nią.
– Na Boga, Dosiu moja – szepnęła jej do ucha – o papierach tych nikomu ani słowa! ale jeżeli się dowiedzieć możesz, dojść, dośledzić, kto je tu położył, jak się na stół mój dostały, a! będę ci bardzo wdzięczną. Powracaj do mnie, jeżeli się co dowiesz, ja spać nie będę… połóż się tu u mnie blizko.
Drżę jeszcze cała.
Rozpłakała się królewna. Zagłobianka kilku słowy uspokoiwszy ją nieco, wybiegła natychmiast na zwiady. Sama nie wiedziała jak spełni rozkazanie. Pierwszą spotkała Żalińską, która dla syna (choć nie lubiła Dosi) oszczędzać ją musiała.
– Cóż to się Annie stało? – poczęła ochmistrzyni. – Znowu głowa! znowu nas będzie męczyć piskiem i udaną chorobą.
– Ja o niczem nie wiem – obojętność udając i namyślając się, odparła Dosia. – Królewna wchodząc do sypialni postrzegła, że jej tam ktoś książki i papiery porozrzucał. To ją rozgniewało. Nie wiecie kto tam w sypialni gospodarował?
Oburzyła się Żalińska.
– Kto? gdzie? w sypialni? a to mi się podoba! Nikt nie może się dostać do niej bez mojej wiedzy… ja nie wychodziłam nigdzie. Śni się wam, nikt nie ruszył nic. Chyba ta nowa wychowanka wojewodzianka Zosia, poprzewracała szukając.
– Ale nie – zaprzeczała Zagłobianka. – Ktoś obcy musiał się wkraść.
– Obcy? a ja tu od czego? – gniewnie oburzyła się Żalińska. – Oprócz stróża, który drewka na komin przynosił, żywej duszy nie było.
Zmilczała Dosia i urywając rozmowę wybiegła do sieni. Szukała oczyma Talwosza, stał on wypatrując jej właśnie, a zobaczywszy wychodzącą domyślił się że był potrzebnym.
W kilku słowach opowiedziała mu Zagłobianka o co chodziło; Litwin zrozumiał, dał znak aby czekała na niego i pobiegł na podwórze.
Dosi nie było bardzo przyjemnie stać w antykamerze, gdzie ją zaraz otaczano, bo nie było między dworzanami młodszemi jednego, któryby się do niej nie zalecał, choć wszystkich wyśmiewała, lecz musiała.
Z kolei ilu ich było przychodzili się nastręczać do posług i odprawieni usuwali się kwaśno. Jedno to ich mogło pocieszać, iż żaden z nich nie miał się czem pochwalić.
Nawet poważny Koniecki, choć dostojeństwo swe ochmistrza nosił teraz jeszcze majestatyczniej w Płocku niż w Warszawie, przyszedł pięknej Dosi się pokłonić.
Talwosza długo nie było, Zagłobianka już się miała cofnąć nie doczekawszy go, gdy powrócił nareście, ale przy Konieckim mówić nie było można.
Dosia wprowadziła go z sobą do przedpokoju.
– Znalazłeś stróża?
– A jakże – odparł Talwosz – nie czyni on z tego tajemnicy, iż za biały grosz, który mu dał jakiś bardzo poważny pan, już nie młody, ofiarował się papiery, nikomu ich nie dając, położyć w sypialni królewnej.
– Nie doszliście kto to był? – spytała Zagłobianka.
– Stróż zaprzysięga się, że go pierwszy raz widział w życiu – mówił Talwosz – ale tak dostojnie wyglądał, iż czuł się w obowiązku usłuchać go, zwłaszcza gdy groszem poparł swoje żądanie.
Poszedłem potem na zwiady po zamku, do wrótnych, czy kogo nie widzieli obcego wchodzącego na zamek; powiadają, że połowy tych co tu teraz przybywają nie znają i pierwszy raz ich widzą. Dojść bardzo trudno. Obawiam się tylko, abym dochodzeniem tem nie obudził niepotrzebnie uwagi tych, co nas tu na każdym kroku śledzą.
Z niewielką zdobyczą powróciła Dosia do królewnej, którą znalazła z różańcem w ręku w łóżku, niespokojnie oczekującą na wiadomość. Jawnem było, że Gastoldi nie mogąc tu zwierzyć się nikomu, zuchwale i nieroztropnie papiery powierzył człowiekowi, który łatwo mógł niezręcznością się zdradzić. Cudem prawie listy cesarskie dostały się do rąk królewnej.
Co o nich i o tem wszystkiem myślała Anna, Dosia tylko z zapłakanych oczu, z westchnień i smutku w twarzy dorozumiewać się mogła. Nie przyniosły one pociechy. Serce i nadzieje królewnej były gdzieindziej.
Zrana przybywająca krajczyna znalazła królewnę bledszą i smutniejszą niż zwykle, ale badana nie przyznała się do tego, co ją trwogą nabawiło.
Zaledwie miała czas się ubrać Anna, gdy Koniecki z powagą urzędową przyszedł oznajmić, iż ksiądz biskup chełmski przybył i o posłuchanie pilno się dopraszał.
Ksiądz Wojciech ze Staroźreb był łagodnym, uprzejmym, słodkim starowiną, do którego królewna zbytniego zaufania nie miała. Stał on tu na straży, jako wysłaniec panów senatorów, którzy przy wszystkich zapewnieniach wierności i przywiązania, coraz większą grozili królewnie niewolą. Był więc nieprzyjacielem.
Anna była dla niego uprzejmą, ale ostrożną.
Ksiądz Wojciech pozdrowił ją bardzo uniżenie i serdecznie, zapytał jak się miała, zasiadł na wskazanem krześle przy stole i ciężko westchnął.
– Przychodzę do miłości waszej z niemiłem zleceniem – rzekł – ale proszę wierzyć, że co się czyni tu, wszystko dla przyszłego dobra miłości waszej.
Wiemy z pewnością, że Gastaldi jest tutaj, że się starał dostać na zamek i listy cesarskie, które miał z sobą, potrafił przesłać miłości waszej.
Królewna zaniemiała ze zdziwienia. Zbladła, nie wiedząc co odpowiedzieć w początku. Nie mogła się zaprzeć, boby jej to uwłaczało, nie wiedziała czy przyznać się wypadało.
Ksiądz Wojciech nie odbierając odpowiedzi, dodał słodko.
– Z wielkim dla mnie smutkiem muszę o tem donieść panom senatorom, a straże około miłości waszej podwoić. Nie mogą na to pozwolić panowie senatorowie, aby jakiekolwiek układy bez ich wiedzy przychodziły do skutku.
W czasie gdy biskup to mówił, Anna czas miała ochłonąć i namyśleć się.
– Ojcze mój – odparła – czyńcie to co wam polecono i co poczytujecie za swój obowiązek, nic nie mam przeciwko temu, ale mnie, królewskiej córce, która nad sobą władzy nie uznaję innej nad Boga, wolno jest też czynić co dla siebie poczytam lepszem. Niewolnicą nie jestem i nie będę.
Dosyć już odjęliście mi swobody, nie dopuszczając do sióstr nawet pisać, ani ludzi przyjmować jakichbym potrzebowała. Znoszę to do czasu, ale wreście głos podniosę i słyszanym on będzie; użalę się i znajdę przyjaciół, co staną w mojej obronie.
Wyrzekła to z taką godnością, z takiem wzruszeniem, iż biskup musiał zamilknąć.
– Nie można panom senatorom brać tego za złe – odezwał się po przestanku. – Idzie tu o los przyszły państwa, nad którem czuwać muszą, bo są odpowiedzialni.
Nie mogą dozwolić, aby bez ich wiedzy rozporządzano.
– A któż o tem myśli? – odparła dumnie królewna. – Ja się wcale nie porywam na to, ale oświadczam wam też, że nad sobą nie dopuszczę właści nikomu.
– Ale miłości waszej doręczono listy cesarskie? – rzekł ksiądz Wojciech.
– Nie widzę obowiązku tłómaczenia się z tego przed wami – spokojnie odezwała się królewna.
– Gastaldi zabiega, aby mógł się widzieć i mówić z miłością waszą.
– Anim go widziała, ani wiem o tem – mówiła królewna chłodno.
Biskup zdradził swą trwogę, załamał ręce.
– Powiadają, że z nim razem przebrany ma się znajdować Ernest syn cesarski!
– A wy, ojcze mój, wierzycie temu? – zapytała królewna – i sądzicie że ja zgodziłabym się na potajemne widzenie się z nim? Tem mi uwłaczacie.
Nigdy tak energiczną jeszcze biskup nie widział królewnę, zdumiał się, ale własnemu, zbyt ostremu wystąpieniu począł to przypisywać. Złagodniał więc.
– Wasza miłość przebaczycie mi – dodał ciszej – ja jestem posłem tylko… czynię co mi zlecono.
– A wy, ojcze, darujcie mi też, iż staję w obronie godności nie mojej tylko – rzekła Anna – ale tych Jagiellonów, z których tu jestem ostatnią.
Biskup skłonił głowę milczący, nie wiedział już co ma czynić dalej. Trwała cisza przez dobrą chwilę. Anna pierwsza ją przerwała.
– Uciekłam z Warszawy przed powietrzem – rzekła – ale od kilku dni przynoszą i tu wieść, że się ono zbliża do Płocka. Nie wiem co tam pomyślą sobie i powiedzą na to panowie senatorowie, ale jak skoro niebezpieczeństwo zagrozi, wyjadę ztąd. Tego mi nikt nie zabroni.
Ksiądz Wojciech spojrzał tylko na królewnę, na licu jej widział postanowienie mocne.
– Ale dokądże ztąd? – rzekł ręce pobożnie składając. – Zaprawdę wybór trudny będzie. Wszędzie prawie po grodach i po większych miastach szlachta się tłumnie zjeżdża dla narad, a gdziekolwiek ciżba, tam większe niebezpieczeństwo.
– Wybierzemy kąt spokojny – odezwała się Anna – a zresztą i to wam powiedzieć przystoi zawczasu, że gdy panowie senatorowie tak się obawiają, abym ja bez nich o sobie nie postanowiła, ja też czuwać muszę nad tem, aby oni o mnie nie stanowili bezemnie i mej wiedzy.
Zezwolą czy nie, tam, gdzie mi się znajdować będzie potrzeba, pojadę. Nikt nie śmie królewskiej córki zatrzymać!
Mówiąc to wstała Anna, lecz jakby siły się jej wyczerpały, padła na krzesło, chustkę do oczu przyłożyła i siedziała zachodząc się cichym płaczem.
Ksiądz biskup chełmski, którego wystąpienie doprowadziło do tak niepomyślnych następstw, siedział również zmięszany i zakłopotany.
Z ust wyrywały mu się wyrazy niepowiązane i niezrozumiałe, widział potrzebę uspokojenia rozdrażnionej królewnej, która dotąd dosyć się łagodną i powolną radom jego okazywała. Z drugiej strony lękał się, aby nie ustąpił za wiele i nie naraził się w górze.
Dochodziły już do Płocka odgróżki szlachty, która na skarb tykociński zęby ostrzyła i, mimo testamentu króla, opanować go chciała, na państwa potrzeby.
Z drugiej strony Litwa także do tego skarbu równe sobie rościła prawa, a głośniej jeszcze zaprzeczała ważności rozporządzeniu króla i samowolnie już dobra domu Jagiellońskiego, należące do rodziny, zajeżdżała i zabierała.
Takie przynajmniej wieści przynoszono z Litwy, gdzie Chodkiewicz się oświadczał, iż Unię zerwie.
Tak ze wszech stron spadały ciosy na ostatnią z Jagiellonek.
Ale właśnie może wielkość niebezpieczeństwa, groza tego położenia, wydobywały ze słabej dotąd kobiety siły, jakich się w niej nikt nie spodziewał.
Płakała jeszcze czasem zamknąwszy się w sypialni, ale gdy tak jak dziś, potrzeba było w obronie swych praw wystąpić, znajdowała w sobie dosyć energii, aby nie uledz naciskowi i nie poddać się władzy, której nie uznawała.
Biskup chełmski, ułagodziwszy jak mógł i umiał królewnę, pożegnał ją śpiesząc na naradę do wojewody Uchańskiego.
Królewna, do której prawie współcześnie z listami cesarskiemi doszły zatrważające groźby Litwinów, już zagarniających jej majętności, wahała się jeszcze jak sobie postąpić miała i kogo posłać tam, aby stanął w jej obronie. Talwosz choć czynny i obeznany z ludźmi, nazbyt jej był tu potrzebnym. On sam czuł się za małym do podjęcia sprawy takiej wagi, a obawiał się dumy i gwałtowności Chodkiewicza. Czekać więc było potrzeba.
Tymczasem po zuchwałem podrzuceniu listów cesarskich, choć i biskup i wojewoda płocki strzegli się rozjątrzać królewnę, obawiając się aby im z Płocka nie pierzchnęła, podwojono dokoła straże pilne, zamek uczyniono niemal więzieniem. Za wychodzącemi i powracającemi sługami snuli się dodani im nadzorcy. Talwosz widział wszystko, oburzało go to, po cichu donosił Dosi, ale był on i ona tego zdania, że Annie o tem mówić nie należało.
Litwin uśmiechał się gorzko.
– Gdyby potrzeba była – mruczał po cichu – potrafilibyśmy ich wszystkich wywieść w pole, a w dodatku ich własnemi ludźmi się posłużyć… ano, potrzeba być cierpliwym aż do końca.
Dosia Zagłobianka mniej tu się swobodnie obracać mogła, lecz czuwała pilno nad panią swą, a musiała też i na Żalińską mieć oko, aby jej nie dopuścić znęcać się nad królewną. Często bardzo ona sama padała ofiarą, łudząc potrosze rozkochanego Matyasza, który miał nad matką przewagę i czyniąc mu nadzieje, które się ziścić nie miały. Naówczas Talwosz, który był zazdrośny i którego oka nic nie uszło, rozpaczliwie patrzał na Zagłobiankę, a ta go szyderstwy zbywała.
Dla królewnej jedyną pociechą było, że miała swą ukochaną krajczynę, z którą obie razem po całych dniach listy do księżnej Brunświckiej układały, donosząc jej o najmniejszych zachodzących tu wypadkach. Pisma te oczekiwały na referendarza, który je potajemnie miał przesyłać.
Ksiądz biskup chełmski i wojewoda Uchański wiedzieli, że panie obie dużo pisały, domyślali się, że pisanie to musiało ztąd gdzieś odpływać, ale na trop wpaść nie mogli.
Referendarz umiał tak zręcznie chodzić, iż za sobą ślady zacierał.
O Gastaldim poszły doniesienia do panów senatorów, bo biskup lękał się odpowiedzialności, a królewnej Anny codzień się więcej obawiano, przekonywając się, że przy pozornej łagodności miała energię niepospolitą i lada czem się zrazić ani zastraszyć nie dawała.
Ks. Wojciech, chociaż z obowiązku swego dozorował i donosił, nie rad był się narazić królewnie, za każdym razem przybywając starał się łagodzić, pocieszać i dowodzić swej życzliwości. Miło mu też było, gdy wprost do niego przybył jednego ranku szlachcic z okolicy, niejaki Lesznowski, prosty sobie, zażywny, rumiany, opalony, człek w starodawnej mody wiejskiem ubraniu, cale nie wyglądający na dworaka, kłaniający się do stóp, całujący po rękach, który mu oświadczył, że będąc żonaty z Litwinką, wielką miał miłość dla rodziny Jagiellońskiej, którą i jejmość jego podzielała, że oboje oni widzieli z kompasyą osierocenie ostatniej z rodu… pani, którejby wedle przemożności chcieli się czemś przysłużyć.
– Ale – dodał naiwnie Lesznowski – powiadają, że na zamek do królewnej nie puszczają bez wiadomości panów… więc się oznajmuję, zem wóz zwierzyny dla pani naszej przywiózł na kuchnię.
Biskup się rozśmiał.
– No, to mnie się z niego też dziesięcina będzie należała?
– Ja o tem nie zapomniałem – rzekł, w rękę go całując szlachcic – jest kozioł i dwanaście kuropatw dla pasterza.
– Więc czegoż chcecie? – zapytał się biskup.
– A o tobym ja pragnął mieć to szczęście sam do nóg upaść królewnie i ofiarę jej złożyć – otrzymał pozwolenie.
Biskup ruszył ramionami.
– Cóż bo wy znowu myślicie, że my królewnę w niewoli trzymamy, czy co? – odezwał się. – Każdemu do niej przystęp wolny, a jeźli się patrzy i ogląda, to dlatego, aby ją nie trapili intryganci, którzy w mętnej wodzie radzi ryby łowią. Takim, jakim wy, nigdy drzwi nie są zamknięte.
Lesznowski otrzymawszy pozwolenie biskupa, pojechał na zamek i, nadzwyczaj mądrze, zgłosił się tu do Talwosza, którego wziął na stronę.
– Ks. biskup chełmski pozwolił mi królewnie zwierzyny wóz ofiarować – rzekł do niego cicho – ale waszmości to ja powiedzieć mogę, żem nie dla zwierzyny przybył, posłał mnie tu poufnie pan Chodkiewicz i trzeba mi się z królewną widzieć na cztery oczy, ale tak, aby z tego gadania nie było. Ludzie mają wiedzieć, żem sarniny i ptactwa nabitego u mnie w lesie wóz do kuchni dostawił i tyle…
Spojrzeli sobie w oczy z Talwoszem, Litwin był niedowierzający.
– A jak królewna nie zechce się widzieć z wami? – spytał.
– Uczyni źle – odezwał się Lesznowski – bo o jej sprawę idzie. Litwa sobie bez niej radę da, a ona bez Litwy… nie wiem. Powiedzcie, żem od Chodkiewicza posłany; ona wie, co on znaczy i co może…
Poszedł tedy Talwosz, ale niełatwo było tak ułożyć posłuchanie, aby ani krajczyna Łaska, ani nikt ze dworu nie był przytomnym, i żeby to nie zwróciło oczów. Żalińska, Koniecki zazdrośni byli i nieradzi, gdy ich pomijano.
Udało się wszakże Talwoszowi uprosić królewnę, aby Lesznowskiego do komory osobnej wpuścić dozwoliła, od której drzwi do izby posłuchalnej miały stać otworem, a tu tylko jedna krajczyna się znajdowała.
Otrzymawszy pozwolenie Lesznowski, suknie ociągnął na sobie, pasa poprawił, czuprynę pogładził i wpadł tak śmiało i raźnie, jakby innym był cale człowiekiem, nie tym, który przed biskupem niuńkę udawał.
Królewna poczęła mu dziękować za poczciwą ofiarę jego, gdy on, nie tracąc czasu, z za żupana dobył list i pochyliwszy się, podał go królewnie.
Starosta żmudzki Chodkiewicz poświadczał w nim, że cokolwiek powie od niego Lesznowski, wiara mu być ma daną.
– Cóż mi przynosicie od pana starosty? – zapytała ciekawie się zbliżając ku niemu królewna.
– Naprzód czołobitność, jaka się swej pani należy – począł Lesznowski. – Starosta prosi pokornie miłości waszej, abyście nie zapominali, że ze krwi litewskiej idziecie, która od wieków panowała tym krajom. One też o tem dobrze pomną, i ofiarują wprost, nie omawiając wiele i długo, waszą miłość na tron swój podnieść i ogłosić wielką księżną… a dozwolić, abyście sobie mężem obrali kogo zechcecie.
Zarumieniła się Anna, a szlachcic mówił dalej głos zniżając.
– Jedno to sobie waruje starosta, a z nim Litwa, aby jej kraje te, które do Korony oderwane zostały, były przywrócone, i chce być tak niezależną i sobą samą, jak była za dawnych czasów, aby jej Polacy praw nie dyktowali.
Gdy Lesznowski mówił, a Anna milczała i dumała, Talwosz na straży stał i drzwi pilnował.
– Niedobrze rozumiem pana starostę – rzekła powoli królewna. – Litwa się tak połączyła od Horodła począwszy, aż do Lubina, gdzie Unją przypieczętowano na wieki, iż się już ten węzeł, jakby małżeński, nigdy rozerwać nie może.
– Ale to się stało z wielką krzywdą i upokorzeniem Litwy, twierdzi pan starosta – dodał Lesznowski – i teraz pora odzyskać, co się straciło. Polacy o waszej miłości zapominają zupełnie… Litwa chce jej do tronu drogę otworzyć.
– Możesz to być – odezwała się Anna – gdy ten sam pan Chodkiewicz mi dobra macierzyste zajeżdża i odbiera, praw do nich zaprzeczając?
– Wszystko wasza miłość odzyskacie i uczynicie po woli swej, oddając się Litwie – rzekł Lesznowski – ale Unii on nie chce znać, Unię poszarpać potrzeba, a Litwie wolę swą dać.
Po twarzy królewnej bladość się rozpostarła, cofnęła się krok, jakby przestraszona, ręce zacisnęła, w których trzymała różaniec.
Lesznowski wnioskować już mógł, że ofiara nie będzie przyjętą.
– Boże uchowaj – odezwała się słabym głosem Anna – abym ja do tego rękę przyłożyć miała. Jego królewska mość, ś. p. brat mój, pracy wielkiej i zdrowia nie żałował, aby tę Unię skleić, jakżebym ja miała ją rozrywać?
Dziękuj Wmość staroście odemnie, ale powiedz mu, nie uczynię tego1.
Lesznowski stał milcząc, czekając ażby się może inaczej namyśliła, gdy królewna dodała:
– Co się kolwiek ze mną stać może, niech się stanie. Panu Bogu poruczam sieroctwo swe w opiekę Jego2.
Postrzegł szlachcic, iż na razie więcej nie zyszcze, obejrzał się dokoła, pokłonił i szepnął, że w tak ważnej sprawie czas do namysłu potrzeba mieć, więc za dni kilka przybędzie, aby ostatnie słowo posłyszał.
Chciała mu odpowiedzieć Anna, iż nie zmieni postanowienia, ale Lesznowski uwinął się żwawo, pokłonił i wymknął.
Gdy po chwili królewna powróciła do krajczyny i Zosi, siedzących w posłuchalnej izbie przy krosnach, na których szyły antepedium do ołtarza, poznały zaraz po zmienionej twarzy jej, że wzruszoną była nad miarę. Zerwała się krajczyna niespokojna pytając, ale uspokajającą otrzymała odpowiedź, że szlachcic swą ofiarą i przywiązaniem tak serce jej przejął a sieroctwo przypomniał. Nie przyznała się, z jak wielką i ważną sprawą przybył i co mu odpowiedziała.
Trudno było potem Zosi szczebiotaniem, krajczynie czułościami i pieszczotami, Żalińskiej gderaniem, Dosi staraniami, jakiemi ją otaczała, smutek głęboki Anny rozproszyć.
Pozostała przez kilka dni ciągle milcząca, więcej niż kiedy zagłębiona w sobie, popłakując tajemnie, zdradzając cierpienie, do którego się przyznać nie chciała przed nikim.
Szanowała nadto wielkie dzieło, jedyną dokonaną panowania brata sprawę główną, aby ją zniszczyć mogła dla swojego osobistego interesu. Kochała nadto oba kraje. Wydawało się jej zbrodnią targnąć się na ten związek, na który krwią i łzami blizko trzechset lat pracowano.
Lesznowski nie dał za wygranę.
Czy potem widział się z panem starostą, lub od niego otrzymał nowe zlecenia, z tego się nie tłómaczył, ale po dziesięciu dniach z nowym wozem zwierzyny przybył, łosia przywiózł do osolenia dla czeladzi na zimę, dla biskupa drugiego; oprócz tego mniejszej zwierzyny dość i całą kadź ryb.
Znowu tedy na zamek się wprosił, Talwosza znalazł i posłuchania się domagał.
Królewna z obawą i niebardzo chętnie się zgodziła na nie.
Wyszła ociągając się. Lesznowski pokłony od pana starosty przynosił, ale i coś więcej nad nie.
– Boleje Litwa – rzekł – że waszą miłość tu na zamku, na wygnaniu pod strażami, jakby niewolnicę, trzymają Polacy. Uwłacza to godności jej i tej krwi, z której pochodzi miłość wasza. Pan starosta mi kazał oświadczyć, że gotów jest w pięć tysięcy koni przyjść, na zamek siłą wtargnąć i miłość waszą wyzwolić a z tryumfem prowadzić na stolicę.
Królewna aż krzyknęła, posłyszawszy to, z oburzenia i przestrachu.
– Niech Bóg uchowa! – zawołała – abym ja na to przyzwolenie dać miała! Niech się pan starosta czynić tego nie waży, gdyż wolę się wyrzec wszelkich praw moich, niż zdradzić jednych dla drugich i być przyczyną zamięszania i wojny, podczas gdy zgoda i pokój najpotrzebniejsze3.