Kitabı oku: «Infantka», sayfa 9
Kusicie mnie – dodała – jak zły duch Chrystusa Pana przed męczeństwem Jego… słabą jestem niewiastą, lecz z drogi moich powinności sprowadzić się nie dam.
Powiedźcie panu staroście, iż mu wdzięczną jestem za dobrą wolę przeciw mnie, lecz co innego w sercu mam i na ofiarę gotowa jestem, a nie bym z chwili zamięszania korzystała. Od czego niech Bóg mnie uchowa.
Postrzegł szlachcic, że tu już nic do czynienia nie miał i nadziei żadnej, aby się powiodły tajemne zabiegi. Spuścił głowę i zamilkł.
– A proszę was – dodała Anna – abyście więcej mnie podobnemi nie nachodzili ofiarami, których sumienie przyjąć się wzbrania.
I skłoniwszy głowę, królewna wyszła natychmiast z komory do krajczyny, która czekała na nią.
Wkrótce potem postanowiła królewna, nie chcąc osób, które się przy niej znajdowały, narażać na niebezpieczeństwo, gdy powietrze ku Płockowi zbliżać się zdawało, przenieść się do Łomży.
Ks. biskupowi chełmskiemu wprost o tem doniosła jako o rzeczy, która konieczną była i na którą pozwolenia nie potrzebowała.
Nie chciała się bowiem poddać rozkazom i władzy panów senatorów.
– Dozoru nademną – mówiła krajczynie – wzbronić i przeszkodzić sprawowaniu go, opierać się nie mogę, ale się krępować nie dozwolę.
Czekała tylko na Czarnkowskiego, któremu zlecić miała, ażeby na zjazdach szlachty, które wszędzie się zbierały na niespokojne narady, sprawę jej i praw należnych popierał.
Referendarz przybył, jak zawsze, pełen wylania się, gotów w słowach na wszystko, przedewszystkiem bacząc na to, aby cesarskie interesa i swoje przy tem upiekł.
Królewna się wcale nie domyślała tej wielkiej miłości jego dla Maksymiliana i Ernesta, z którą niezupełnie się wydawał. Tym razem jednak próbował Czarnkowski poruszyć strunę, chcąc się dźwiękowi jej przysłuchać. Zagaił o Erneście, – królewna pozostała chłodną i nie dozwoliła się wyrozumieć; słuchała o nim, nie odpowiadając.
Referendarz mimo całej przebiegłości swej nic więcej nie dowiedział się nad to, że była obojętną i zimną. Ze swą sympatyą dla Henryka Anna wcale się też nie wydała. Była to jedna z tych tajemnic, które w najgłębszym serca zakątku zachowała, jako skarb swój najdroższy.
Mówiło jej cóś, że nadzieje na niczem nie oparte, śmieszne prawie, mimo ludzi, mimo przeszkód, mimo wszystko, ziścić się miały.
Zostawszy sama, bawiła się obrazem wymarzonego szczęścia swojego…
– Bóg mi długo na nie czekać kazał, ale mnie z jasnych chwil nie wydziedziczy!
I modliła się po cichu.
Dla wszystkich w istocie marzenie to królewnej pozostało tajemnicą, z wyjątkiem Dosi Zagłobianki.
Długim pobytem przy Annie nauczona ją odgadywać, wnikać w jej duszę, Dosia jakąś intuicyą miłości dla pani swej, wyczytała w niej, co wszystkim było zakryte.
Była prawie pewna, że królewna o tyle sobie życzyła Henryka, o ile Ernesta obawiała.
Śledząc każdy krok, poruszenie, wrażenia Anny, Dosia dopatrzyła gdy Krassowski przywiózł i pozostawił wizerunki francuzkie, jak ciekawie królewna wpatrywała się w nie, chowała, a będąc sama wydobywała, nie mogła nasycić przyglądaniem się miniaturze Henryka. Jedna Zagłobianka tylko wiedziała o tem, a raz wpadłszy na trop, później z tysiącznych małych oznak utwierdziła się w swem przekonaniu.
Nigdyby nie śmiała dać poznać Annie, że to, co ona skrywała i taiła tak skrzętnie, odgadnąć potrafiła, ale przez przywiązanie swe dla pani łamała sobie głowę jakby mogła dopomódz, usłużyć, zapobiedz, aby się coś przeciwnego nie złożyło.
Pomimo całej swej zuchwałości, przebiegłości, cóż mogło biedne dziewczę? nic lub tak jak nic.
Przeszkadzała tylko temu wszystkiemu, co tu cesarzowi i Ernestowi posługiwać chciało, i z pociechą się przekonała, że Anna z tego rada była.
Nie wiedział o tem nikt, nawet królewna, że śmiała Zagłobianka napadłszy raz w sypialni królewnej podrzucony przez kogoś, niewidomą ręką wizerunek Ernesta, natychmiast go zniszczyła.
Nie mogła zapobiedz, aby Gastaldi nie wsunął tu listów cesarskich, ale to były pierwsze i ostatnie. Dosia poprzysięgła, że choćby się narazić miała, wszelkie późniejsze dopilnuje i zniszczy.
Dotrzymała też danego sobie samej słowa i spaliła znalezione później w sypialni wiadomości z cesarstwa…
Istota to była dziwna to dziewczę, na pół dzikie, nic niemające do stracenia, żyjące całe przywiązaniem dla swej pani.
W jej sercu obok tej miłości, żadna inna się obudzić nie mogła. Młoda, piękna, otoczona pochlebcami, którzy szaleli za nią, wyśmiewała się ze wszystkich, widziała w nich tylko ich przywary i słabości.
Jeden może Talwosz miał u niej jeżeli nie łaskę, to trochę pobłażania, bo on najgoręcej także służył królewnie i był w tej służbie najzręczniejszym.
Ale i on nie mógł pochwalić się tem, aby mu Dosia najmniejszą uczyniła nadzieję, że łaskawiej spojrzy na niego. Gdy szło o posługę, używała go, szukała, naradzała się; jak tylko o swem sercu mówić zaczynał, wyśmiewała i odpychała go bez litości.
Jedynym węzłem, co łączył ich, było to przywiązanie do królewnej.
Talwosz nie mógł, jak ona, odgadnąć, co się działo w sercu Anny, ale to wiedział i domyślał się, że cesarzewicza sobie niebardzo życzyła…
Dosia wahała się jeszcze, czy mu się ma zwierzyć ze swych domysłów, i czy się to na co przydać mogło, gdy Litwin jednego wieczora, w rozmowie z nią niewielką do tego przywiązując wagę, rzekł śmiejąc się.
– Mnie się zdaje, że królewnaby już Francuza wolała niż cesarzewicza.
Dosia spojrzała mu w oczy wyraziście, nie mówiąc nic długo.
– Zkądże to macie?
– Albo ja wiem? – odezwał się Talwosz. – Panna Dorota musi przecie znać to, że kogo się miłuje, tego się odgaduje. A co panna na to?
– Ja? – zawołała Dosia wesoło. – Ja? powiem, że mogłoby to być, ale naszej królewnej odgadnąć trudno… Smutek na człowieku jest jak piasek na mogile, kogo on przysypie, niełatwo odkopać… a pani nasza wiele na sobie smutków dźwiga…
Ale, gdyby to przypadkiem prawda była, że jej Francuzik lepiej do serca przypada… co w takim razie poczynać? Za cesarzem wszyscy… a ten Czarnkowski, którego królewna i lubi i wierzy mu… przysięgnę, że za nim też ciągnie.
– To pewna! – potwierdził Talwosz – ale mocniejszy Pan Bóg od pana Czarnkowskiego – dodał Litwin przysłowie stare przerobiwszy. – Gdyby to prawdą być miało, że królewna w tamtą stronę oczy zwraca, czy nie wartoby się lepiej dowiedzieć i rozsłuchać, co ztamtąd od Francyi wieje?
– A to jak? – zapytała niedowierzająco Dosia.
– Nie wiem – odrzekł Talwosz – myślę sobie tylko, gdyby potrzeba życie ważyć, jechać, rozwiadywać się, przeglądać… choćby na kraj świata, jam pierwszy gotów!
Zagłobianka wdzięcznie mu się uśmiechnęła.
– Któż to wie? – odrzekła zadumana. – Może jeszcze waszmości wezmę za słowo.
Ale nie śmiała mówić więcej, skinęła główką i odeszła.
Księga druga. Marzenia
Ksiądz biskup chełmski zwykł był codzień zrana przybywać na zamek, pełniąc bardzo gorliwie swe obowiązki stróża, chociaż od czasu, jak je na niego włożono, znacznie był złagodniał dla królewnej. Krajczyna znajdowała, że dobry, uprzejmy, ale trochę bojaźliwy ksiądz Wojciech coraz więcej się akomodował i ustępstwo czynił Annie.
Działo się to bezwiednie. Królewna coraz stawała się energiczniejszą, biskup walczyć z nią nie mógł. Narzekał on na to przed wojewodą Uchańskim, ale oba razem bezsilnemi się czuli wobec Anny Jagiellonki, która z krwią zimną, ale z żelazną wytrwałością szła gdzie sama zamierzyła, niełatwo słuchając kogo.
Rosła w ich oczach ta pani niedawno jeszcze zapomniana, lekceważona przez brata i zalewająca się łzami. Naówczas ulegała ona choremu królowi, teraz sama się czuła tu pierwszą i nie ustępowała nikomu.
Jednego poranku jesiennego przybył ksiądz Staroźrebski jak zwykle na zamek i zdziwił się mocno widząc, że podwórca część zajmowały powyciągane z szop wozy, paki i skrzynie; że tuż w improwizowanej kuźni konie przekowywano, a ludzi mnóstwo kręciło się pośpieszając tak jakby im bardzo było pilno.
Wyglądało to na przygotowanie do podróży. Biskup o żadnej nie wiedział.
Talwosz, którego w niedostatku innego tytułu nazywano sekretarzem królewnej, stał właśnie wydając rozkazy; biskup, wysiadłszy z kolebki, powołał go do siebie.
– Cóż się to tak przygotowujecie? – zapytał – co się u was dzieje?
– Królewna wydała rozkazy, aby się gotowano do podróży – odparł sucho Talwosz.
– Gdzie? dokąd? do jakiej? – żywo przerwał biskup – ale ja o niczem nie wiem! Na rany pańskie! Ja tu przecie stróżem jestem!
Litwin słuchał obojętnie księdza biskupa i rzekł również zimno.
– Ja spełniam co mi przykazano, do mnie nie należy więcej nad to.
– Ale dokądże jechać myślicie? – zawołał biskup coraz bardziej poruszony.
Talwosz ruszył ramionami.
– Królewna się przedemną tłómaczyć nie potrzebowała – rzekł – a ja pytać nie śmiałem. Wiem tylko, że jedziemy.
Ksiądz biskup stał z załamanemi rękami; poczciwa jego twarz łagodna zmieniła się, zasępiła, posmutniała, widać było, że go to wiele kosztowało, iż zmuszonym został królewnie czynić wyrzuty.
Zmięszany nie śpieszył na zamek, aby się rozpytać, bo chciał z pierwszego wrażenia ochłonąć, lękając się narazić zbyt żywemi wyrzuty królewnie, a był do nich obowiązany.
Panowie senatorowie postawili go tu na straży; królewna nie powinna była kroku uczynić bez ich wiedzy i przyzwolenia; biskup nie słyszał o żadnej podróży, a tu już czyniono, nie pytając, przygotowania do niej.
Talwosz pokłonił mu się i odszedł.
Ksiądz Wojciech postawszy chwilę jeszcze zakłopotany, powolnym krokiem wsunął się na pokoje Anny.
W posłuchalnym, w którym go zwykle przyjmowano, pusto było. Dosia tylko sprzątała po stolikach, i przyszła księdza w rękę pocałować. Nie śmiał się biskup jej pytać.
Wtem ze drzwi bocznych wyjrzała krajczyna i znikła, a po chwili królewna Anna ukazała się w progu i weszła powolnym krokiem.
Biskup ją przywitał milczący, badając oczyma; w twarzy nie znalazł żadnej zmiany – spokojną była zupełnie i nie zdawała się zakłopotaną, gdy ksiądz Wojciech zmięszany był niezmiernie.
– Widzę na zamku jakieś przygotowania – odezwał się nieśmiało – tak jak gdyby do podróży. Czy wasza miłość odebrała jakieś wiadomości od panów senatorów?
– Żadnych – odparła Anna – ale powietrze się zbliża codzień do Płocka i ja tu na nie czekać nie myślę. Muszę szukać bezpieczniejszego schronienia.
– Ale to nie może nastąpić bez wiedzy panów senatorów – przerwał biskup.
– To wasza rzecz, mój ojcze, z nimi się o to porozumieć – rzekła spokojnie królewna – co do mnie ja niczyich rozkazów czekać nie potrzebuję, jestem przecież wolną.
Biskupowi pot z czoła spadał kroplisty, ocierał go ruchem gorączkowym rąk obu.
– Tak jest, tak jest – pośpieszył potwierdzić – lecz niemniej bez ich wiedzy by nie wypadało. I dokądże wasza miłość chcesz jechać?
– Sądzę, że w Łomży będę najbezpieczniejszą – chłodno, po krótkim namyśle odezwała się królewna.
Biskup ręce łamał, przyszło mu na pamięć, że z Łomży łatwiej było z Litwinami się porozumiewać, że ztamtąd też królewna może miała jakie umówione drogi i posłów na zjazdy, które się zapowiadały.
– Potrzeba więc chyba natychmiast o tej woli miłości waszej dać wiedzieć arcybiskupowi, panu marszałkowi i wojewodom – mówił ks. chełmski, i w ustach mu zasyczało, a głos jego coraz był słabszy.
– Nic nie mam przeciwko temu – odparła Anna Jagiellonka – ale za późno będzie o tem ich uwiadamiać, gdy ja czekać na odpowiedź nie mogę. Pojedziemy jutro lub pojutrze.
– Jestże to stałe postanowienie? – przerwał ksiądz Wojciech łagodnie. – Jabym się ośmielił miłości waszej uczynić uwagę, że panów senatorów drażnić i zniechęcać nie należałoby.
– Ale ani też im się poddawać i uniżać – odpowiedziała Anna – boby ze mnie lalkę jakąś uczynili, którą ja być nie mogę, znając krwi mej prawa i dostojeństwo.
Chcę właśnie okazać, iż się nie uważam niewolnicą i podległą rozkazom niczyim. Rady chętnie słucham, ale więcej nic. Jeśli się ona nie zgodzi z mojem przekonaniem, odrzucić ją muszę.
Biskup ręce podniósł do góry.
– Ale wasza miłość nie widzisz chyba, że to wypowiedzenie wojny! że to opór jest przeciw woli narodu.
– Szanuję ją, ale jej swojej poświęcić nie mogę – rzekła królewna. – Wy, ojcze kochany, nie przekonacie mnie. Myślałam długo, wzywałam Ducha świętego, a com postanowiła to uczynię i będzie co Bóg da! Pojadę do Łomży.
Biskup milczał, królewna dodała łagodnie.
– Wy ze mną, nieprawdaż?
– Muszę – rzekł ksiądz Wojciech zcicha – choć zaprawdę przeciwko tej podróży samowolnej protestuję.
– Nie sądzę, abyście wy, mój ojcze, albo pan wojewoda Uchański wstrzymywać mnie gwałtem zamierzali. Wy donieście, co ja czynię, a ja postąpię, jak mi lepiej.
– Powietrze jeszcze daleko! W Płocku o niem nie słychać! – odezwał się biskup.
– Nie czas będzie wyjeżdżać gdy nadejdzie – sucho rzekła Anna.
Ksiądz chełmski nie odpowiedział, szukał w głowie co mogło spowodować to nagłe wyjazdu postanowienie; domyśleć mu się było trudno czegoś, prócz łatwiejszych z Litwą układów, gubił się w przypuszczeniach.
Cesarskich wysłańców, czy francuzkich może, królewna tem bezpieczniej myślała przyjmować?
Anna przechadzała się po komnacie, nie okazując najmniejszego wzruszenia. Weszła w tej chwili jedna z kobiet, dopytując o jakieś rozporządzenia do podróży, które Anna wydała głosem śmiałym i bez namysłu, jakby oddawna je już miała w myśli przygotowane.
Biskup chełmski spróbował jeszcze na różny sposób królewnę skłonić, jeśli nie do zmiany postanowienia, to do zatrzymania się z wykonaniem dopókiby on nie odebrał odpowiedzi, ale musiał się w końcu przekonać, że królewna nie da się zachwiać, westchnął, pożegnał się i poszedł co prędzej do pana wojewody, który szczęściem znajdował się w Płocku.
Uchański o niczem dotychczas nie wiedział i jak biskup zdumiał się wielce, ale on także nie śmiał nawet ważyć się pomyśleć o tem, aby królewnę siłą zatrzymać na zamku i nie dopuścić wyjazdu.
– Królewna ma wielu przyjaciół – rzekł – wszyscy się nad jej sieroctwem litują, uchowaj Boże, rozterki z nią, pójdzie po świecie wieść, że ją krępują i w niewolę zaprzęgają senatorowie, szlachta się zburzy. Następstwa mogą być smutne.
Litwa tylko szuka przyczepki, gotowa się ująć za nią.
Ślij wasza przewielebność doniesienie, ale jeśli jechać się uprze, niech jedzie, nam władzy nie dano, abyśmy ją zamykali, tylko dozór i czuwanie.
Rozmawiali tak jeszcze, gdy nadszedł referendarz Czarnkowski z pożegnaniem do wojewody. Wyjeżdżał i on jako wysłaniec od królewnej, wraz z księdzem Janem Borakowskim, proboszczem łęczyckim, do prymasa i na zjazdy, w sprawie tykocińskich skarbów i innych ważnych interesów.
Biskup i wojewoda znali dobrze referendarza jako oddanego sercem i duszą nietylko Annie, ale trzem Jagiellonkom wszystkim, wpadli więc na niego z góry, żądając tłómaczenia: co znaczyło nagłe postanowienie.
Czarnkowski, który dotąd bezpiecznie na kilku stołkach siedział, służąc Annie, zaprzysięgając wierność Zofii, a nadewszystko pilnując sprawy cesarskiej, od niejakiego czasu poczynał wielce zdumiony dostrzegać, że co się spodziewał kierować królewną, zmuszony był jej ulegać i spełniać co mu polecała.
W oczach jego zmieniła się ta płacząca niegdyś i słaba kobieta w śmiałą, nie odsłaniającą całej swej myśli, energiczną panią.
Czarnkowski jej nie poznawał.
Na domiar zawodu znajdował, że wcale się ku cesarzowi i cesarzowiczowi dziewiętnastoletniemu nie skłaniała. Uczyniła nawet uwagę referendarzowi, że młodzik taki dla niej nie przystał.
Na nieszczęście francuzki kandydat o kilka lat był starszy. Królewna nie mówiła o nim nic, ale Czarnkowski przeczuwał, że bodaj tam się jej serce pochylało.
Przyprowadzało go to do rozpaczy!
Wszystkie naówczas piękne obietnice cesarza w niweczby się obróciły.
Gdy biskup i wojewoda napadli na niego jako na prawą rękę królewnej, Czarnkowski poruszył ramionami, dłonie podniósł do góry i zawołał.
– Ale ja tak dobrze, jak miłości wasze, do wczorajszego dnia nie wiedziałem o niczem! Królewna się nikogo nie radzi, nie słucha nikogo. Jestem jej sługą nie mentorem, bo tych ona nie potrzebuje i nie przyjmuje!
Uchański i Staroźrebski spojrzeli po sobie.
– Ale wy, panie referendarzu – odezwał się biskup – powinniście królewnie przedstawić na co się naraża. Coby miała sobie panów senatorów pozyskiwać, zraża ich i nieprzyjaciółmi czyni!
– Wierzcie mi, ojcze przewielebny – odparł Czarnkowski – iż królewna Anna do zastraszenia łatwą nie jest. Hic mulier! gdy co raz powie, nie ustąpi, a i wymową z nią walczyć niełatwo. Zawsze była ze wszystkich sióstr najmądrzejszą i na swadzie jej nie zbywa. Jeżeli wydała rozkazy do wyjazdu, nie cofnie ich dlatego choćby, ażeby ludzie nie sądzili, że się komuś powoduje.
Ani ja, ani wy księże biskupie, nie poradzimy nic. Trzeba się do Łomży gotować i po wszystkiem, a gdy potem zażąda z Łomży do Warszawy, choćby czasu konwokacyi, choćby natenczas, gdy jej tam najmniej sobie życzyć będą, pojedzie nie pytając nikogo.
Westchnął biedny biskup.
– Wszystka wina spadnie na nas – zamruczał.
Uchański dodał z uśmiechem:
– Ile nas jest, cośmy niegdyś widywali królewnę, kiedy Mniszchowie ją z bratem poróżnili, a ona oczy wypłakując znosiła wszystko, nawet gdy jej Zajączkowską z jej pokojów gwałtem brano, omyliliśmy się na niej dużo. Ulegała bratu i królowi, lecz nikomu więcej się nie podda… Czuje się królową.
– Tak jest, niewątpliwie – potwierdził Czarnkowski. – Ja poświadczyć to mogę. Sądziłem niegdyś, iż mojej rady potrzebować będzie i iść za nią, a teraz jej słuchać muszę.
Kto tam u niej ma posłuch, kto przewagę, trudno dociec; pono wszyscy muszą się jej submitować i czynić, co rozkaże.
Krótko tu zabawiwszy biskup, musiał pośpieszać gotować się też do podróży nieuniknionej i natychmiast gońce wyprawić do senatorów z oznajmieniem.
Czarnkowski z Borakowskim jechali do prymasa.
Na zamku wszystko szło raz przez królewnę wykreślonym trybem.
Mianowany ochmistrzem Koniecki, który przy małej głowie nadawać sobie chciał wielką wagę i znaczenie, spróbował także reflektować królewnę, która go zbyła kilku słowami i słuchać nie chciała.
Żalińska, bo i tej z Płocka nie było dogodnie ruszać się do Łomży, wpadła z narzekaniem i fukiem. Anna dała jej się wygadać, ale nie zmieniła rozporządzeń, odprawiwszy łagodnem ponowieniem rozkazów.
Tą mocą charakteru cieszył się Talwosz najwięcej może, bo do pewnego stopnia przypisywał sobie nakłonienie królewnej, aby się nie oglądała na ludzi i śmielej poczynała.
On i Dosia znajdowali, że królewna teraz dopiero mogła być pewną, iż pokrzywdzoną nie zostanie.
W chwili, gdy królewna i cały jej dwór z Płocka się wybierali do Łomży, Talwosz jednego dnia nagle z dwojgiem służby siadł na koń i pojechał w świat.
Był on tak czynnym i ruchawym, że gdy go nie stało, wszyscy to zaraz dostrzegli. Niektórym może lżej nawet bez niego było, ale ciekawym był każdy, dokąd ruszył tak nie opowiadając się nikomu.
Ochmistrz Koniecki, kręcąc wąsa powiadał, że za zezwoleniem królewnej Talwosz pojechał krewnych na Litwie odwiedzić.
– Nie bójcie się – mruczał ironicznie – powróci on rychło, będziemy go mieli do syta.
Nie lubiono poczciwego Talwosza, bo u królewnej łaskę miał, a ruchawością i rzutkością w posługach innych przechodził.
Dosia Zagłobianka, którą też badano o Litwina, bo się około niej nieustannie kręcił, mówiła obojętnie, że kędyś na Litwę jechał. Być może że i on sam przed wszystkiemi się tak ze swej wycieczki wytłómaczył, lecz inny ona cel miała.
Dla niego i dla Zagłobianki nie ulegało wątpliwości, iż królewna więcej sprzyjała Henrykowi francuzkiemu, że marzyła o nim.
Talwosz, który służyć jej chciał po myśli, czy z jej przyzwoleniem, czy proprio motu ruszył na zwiady ku posłom, którzy już w Polsce znajdować się mieli.
Sprawa wyboru Henryka nie stała tak źle, jak się czasami referendarzowi Czarnkowskiemu zdawało. Firlej się z tem nie taił, że cesarzewicza prowadził, więc Zborowski, choć Commendoniemu także przyrzekł za cesarzem być, na złość i przekorę Francuza chciał popierać. Czynił to potajemnie, ale skutecznie.
Nie mógł też los lepiej Walezyuszowi usłużyć jak nastręczając mu za pierwszego sprawy jego rzecznika w Polsce Montluca biskupa Walencyi.
Był to człowiek stworzony na dyplomatę owych czasów, przewrotny, rozumny, bystry, nie przebierający w środkach, gładki i słodki, w towarzystwie uprzejmy, znający ludzi i umiejący się do nich zastosować. Ci co z nim przybyli z Francyi i otaczali go, doskonale mu pomagali. Montluc u dawniej sobie znajomego Stanisława Wysockiego kasztelana lędzkiego pod Koninem znalazłszy gościnne przyjęcie, siedząc na wsi, jak pająk rozrzucał sieci niewidzialne dokoła, w które się ludzie łapali.
Zyskiwał Montluc kogo chciał, i kto mu się nastręczył, bo obiecywał co tylko kto żądać mógł. Nie kosztowało go to bynajmniej, gotów był zobowiązania podpisywać na krocie, chociaż grosza przy duszy nie miał i żył podobno pożyczkami, ciągle się pieniędzy z Francyi spodziewając.
Obejście się jego z Polakami było całkiem różne niż posłów i agentów cesarskich. Słodyczą jednał ich, a nawet różnowierców, choć sam duchowny i biskup, przyciągał głośno objawianą tolerancyą. On i Bazin przy nim będący podówczas, nie gardzili zdobyczą najmniejszej muszki, przymilali się szlachcie, jednali ludzi drobnych i małego znaczenia, dobijali się popularności.
Cesarscy posłowie zabiegali po cichu i tajemnie, oni działali otwarcie, mówili głośno.
Przybywającym do kasztelana Wysockiego w gościnę pokazywano dwa piękne wizerunki księcia Andegaweńskiego, uśmiechniętego łagodnie, wyświeżonego, spoglądającego z serdecznością wiele obiecującą, z wyrazem dobroci ujmującej.
Ponieważ w cesarzu obawiano się nieprzyjaciela swobód, Montluc zaręczał, że Henryk gotów je jeszcze rozszerzyć i zobowiązać się do zachowania dawnych nietkniętemi.
Różnowiercom zapewniano swobodę sumienia; wszystkim najszczęśliwsze, błogie, obfitujące w złoto panowanie, mlekiem i miodem płynące.
Młody pan lubił się bawić, nie obce mu były też sprawy rycerskie i żołnierzem być miał mężnym, wodzem rozumnym.
Dla wielu już to za nim mówiło, że Niemcem nie był; inni podnosili siłę i znaczenie Francyi, która w przymierzu z Polską w szachu mogła trzymać cesarstwo.
Każdy od Montluca wyjeżdżał rozmarzony, upojony, gorącym zwolennikiem Francuza.
Głoszono też po cichu, że królewna Anna, z którą Henryk miał się żenić, była za nim, a nie życzyła sobie zbyt młodego cesarzewicza, bo z rakuzkim domem połączenie zawsze nieszczęście na Jagiellonów sprowadzało.
Po kraju chodziły wieści o tajemnych wysłańcach cesarskich, do których i Gastaldi należał; obudzało to obawy w panach senatorach, gdy ze strony Francuzów, postępujących jawnie, niczego się obawiać nie potrzebowano.
Wiele też przypisać było można staraniom i zabiegom Zborowskich, którzy nie odsłaniając się, różnowierców i cały obóz własny na stronę Francuza przerzucili.
Talwosz znikłszy ostatnich dni pobytu w Płocku, nie znalazł się, aż gdy królewna w Łomży już mieszkała.
Trafił na niezmierne zburzenie umysłów, niepokój i trwogę.
Jak ksiądz biskup chełmski przewidywał, wyjazd samowolny z Płocka niesłychanym na senatorów rzucił popłochem.
Sądzili, w najlepszej wierze, iż królewnę opanowali, że nią kierować będą, że uczynią z nią co zechcą. Wszystko to nagle okazywało się złudzeniem, Anna nie myślała ich słuchać i szła swoją drogą wcale się nie oglądając na senatorów.
Posądzano ją więc, że potajemnie musiała układać się i frymarczyć koroną, że mogła ją wydać cesarzowi, że gotową była związać się z Litwą przeciwko Polsce.
Najstraszliwsze widma trapiły przerażonych panów, którym z rąk się wyślizgała władza.
Obawiano się głównie cesarza i rozgałęzionych jego zabiegów. W Osieku na zjeździe polecono dwom panom posłom Słupeckiemu i Sienieńskiemu do Płocka jechać i czuwać, aby cesarscy wysłańcy do królewnej przystępu nie mieli i po kraju się nie kręcili bez dozoru.
W Osieku nie wiedziano wcale, że Anna już wyjechała do Łomży. Słupecki i Sienieński nie zastawszy jej tutaj, pognali do Łomży, dając znać do Warszawy na zjazd co się stało.
Popłoch to wywołało większy jeszcze. Zarazem jednak ulękli się Mazurowie cesarza i posłali zalecając swoim, aby szanowano cesarskich.
Przybiegłszy do Łomży, panowie deputaci naprzód do biskupa chełmskiego i do ochmistrza Konieckiego się udali, składając swe listy i domagając się widzenia natychmiast z królewną.
Biskup począł się im tłómaczyć, że wyjazdu powstrzymać nie mógł, a Koniecki mu potakiwał. Trudno było mocą i gwałtem hamować.
Anna natychmiast dała tym ichmościom posłuchanie.
Wyszła do nich z powagą wielką i majestatem, jakby zdawna przygotowana, spokojna i sama zagaiła rozmowę.
– Dziękuję waszmościom panom, żeście mnie od panów senatorów nawiedzić raczyli, gdyż zdawna pragnęłam o wielu sprawach rozmówić się otwarcie, jako mnie i im przystało.
Słupecki, dosyć gorący człek, wnet chciał zaczepić o wyjazd i o dalsze panów senatorów względem Anny starania, ale królewna przerwała mu.
– Dzisiaj o tem mówić nie będziemy, spocznijcie waszmoście, ja też niedawno z podróży, potrzebuję trochę wytchnąć. Wieczór blizki, czasuby nam dziś nie stało na wszystko co omówić potrzeba, lepiej więc gdy to odłożymy do jutra.
Słupecki i Sienieński, z któremi i biskup chełmski przybył razem, musieli uledz. Podano im wino i słodycze, ile tam znaleźć było można w zapasach podróżnych nieobfitych. Mówiono o drogach popsutych, o powietrzu po wszystkich ziemiach rozszerzającem się, o tem i owem, nie tykając nic ważniejszego.
Królewna w ten sposób czas do namysłu pozyskawszy, zatrzymała u siebie biskupa chełmskiego i potrafiła tego dokazać, czego się ksiądz Staroźrebski po sobie nie spodziewał i nie przypuszczał. Wmówiła mu bowiem, że senatorowie go jej do boku dodali nie dla dozoru, ale do pomocy.
– Wy, mój ojcze, i teraz i zawsze macie moje sieroctwo na sumieniu, powinniście bronić mnie. Ufam, że jutro, gdy do rozmowy przyjdzie, na was rachować mogę. Przemówicie za mną, proszę o to.
Biskup chełmski zdumiał się w początku, nie zrozumiał, zmilczał, lecz w końcu i litością zdjęty, i przekonany prostemi, ale serdecznemi słowy królewnej, z owego strasznego Argusa zmienił się na rzecznika. Łzy miał w oczach.
Przeszedł, sam nie wiedział jak, do obozu Anny.
Zwycięstwo to prawie nic ją nie kosztowało.
Drugiego dnia rano biskup chełmski uprzedził posłów, czekał na nich, i gdy królewna wyszła, w jej imieniu przemówił z wielkiem namaszczeniem, użalając się, że jest zupełnie opuszczoną i zabytą przez panów rad koronnych, że w tym swoim sierocym stanie, nawet od nich żadnego dowodu troskliwości i współczucia nie otrzymała dotąd.
Słupecki i Sienieński, którzy wczoraj biskupa innym widzieli, słuchali go zdziwieni, gdy królewna sama dodała w końcu.
– Miałam pradziada, dziada, stryja i brata królami polskimi, których dobrodziejstw wasze miłoście doznawaliście dosyć, a ja dziś po nich sierota nie mam dowodu, abyście to mieli we wdzięcznej pamięci.
Ja w tej żałości mej, opuszczeniu i niedoli, niedostatek we wszem cierpiąc, zwątpiłam już o sercach ludzi.
Słupecki, który śmielszym był, zaledwie rozpocząć zdołał wymówki, iż panowie to złem okiem widzieli, jako królewna poza ich wiedzą się z cesarzem znosiła, gdy mu przerwała.
– Na Boga miłosiernego! czyż mi to może za złe być poczytanym, że mi cesarz powinowaty mój, słowa pociechy przez swych posłów przysłał, a nawet że do mnie siostry, a ja do sióstr pisywałam!
Wszakże wszystkie te listy i pisma, jakiekolwiek one były, dawałam czytać panu referendarzowi i tajemnic w nich żadnych nie kryłam.
Żadnych praktyk pokątnych mi waszmoście nie możecie zarzucić, bo ksiądz biskup chełmski wie co się tu dzieje.
Słupecki, który ciągle oratora na siebie urząd przyjmował, począł tłómaczyć, iż panowie senatorowie wcale o tem nie wiedzieli, że ksiądz arcybiskup zaniedbał po zgonie króla uroczyście pozdrowić królewnę.
Złożył tedy winę na prymasa, i natychmiast co najpilniejsza była, imieniem panów rad domagać się począł, aby królewna do siebie przystępu wzbroniła wszelkim obcym posłom i ludziom o konszachty podejrzanym, a ze dworu swego oddaliła tych co im dopomagają.
Mieli posłowie na myśli Gastaldiego, posądzając, iż się z królewną widywał.
Słupecki się coraz bardziej rozgorączkowywał, gdy mu Anna usta zamknęła.
– Cesarz JMć dobrze mi życzy, a za jego dobrą wolę dla mnie ja mu nie mogę zniewagą posłów jego odpłacać. Na moim dworze nie dopuszczę jej, możecie waszmoście gdzieindziej ich szukać i ścigać.
Zbity na chwilę z tropu Słupecki, wnet znowu do Gastaldiego powrócił, i począł z jakichś listów jego przytaczać urywki, dowodząc niebezpiecznych praktyk.
Dała mu się królewna wygadać zpełna, lecz w końcu zimno i surowo, z powagą zamknęła.
– Praktyk ja żadnych nie czyniłam i nie czynię, świadkiem mi ksiądz biskup chełmski, więc i posądzaną o nie być nie dopuszczę.
Za radą waszmościów gotowam iść – dodała – ale w niewolę się zaprządz nie dam.
Ostatnie słowa dodała tak dobitnie, iż Słupecki zamilknąć musiał.
Chcąc naprawić co on popsuł, Sienieński rzekł łagodnie, że Rzeczpospolita jak zawsze panów swych krew i osoby do rodziny należące szanowała, a miała o nich pilne staranie, tak i o królewnie zapomnieć nie chce i czuwać nad nią nie przestanie.
– Daj Boże, aby się to ziściło co powiadacie – odparła Anna – a przedewszystkiem proszę, abyście panom senatorom położenie moje i co się tu koło mnie dzieje, opisali i zdali sprawę wierną.
Słupecki też łagodniejszych słów kilka dorzucił.
– Nie dziwujcie się waszmość – przerwała mu królewna – iż się uskarżam przed wami, gdyż godności mojej i krwi tej uwłacza w jakim stanie po dziś dzień, ja sierota i dwór mój ubogi.
W podróży wstyd mi moich kolebek i woźników. Co było ślepych i chromych szkap, to mi wydzielono, choć w Knyszynie kilkaset koni król zostawił. Nieboszczyk inaczej tem chciał rozporządzić.
Co za dziwo! Ci sami ludzie, którzy za życia króla starali się, abym pokrzywdzoną i zapomnianą była, po śmierci też woleli rozszarpać między siebie co zostało, niż mnie jako należne powrócić. Podzielili się tem łupieżce. Czasu swojego zdam sprawę z tego, co się działo, aby na jaw wyszło wszystko.
Trzymam to o panach senatorach, że i tego co ze mną uczyniono, i gwałtu jaki się stał ostatniej woli królewskiej nie pochwalą.
Miała królewna przy sobie przygotowane już listy księdza Krasińskiego i wojewody Firleja, które położyła przed posłami, żaląc się na nie, iż bez należnego poszanowania pisane były i domagały się więcej niż przystało.