Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 10

Yazı tipi:

III

W czeladnej izbie panowało ożywienie w ten dżdżysty wieczór w środku października. Na końcu stołu naprzeciwko Lizy siedział gość: jej brat, Peer Vibe. Ten mężczyzna, osławiony jako kłusownik w obrębie paru mil (albo też sławny, zależnie od środowiska), nie wyróżniał się bynajmniej sportowym wyglądem. Niskiego wzrostu, nie wydawał się, zwłaszcza gdy siedział, wyższy od siostry. Maska, pod którą ukrywał swój awanturniczy, zuchwały temperament, była dość pospolitą chłopską twarzą, obramioną – wedle miejscowego zwyczaju – brodą, która krótko przystrzyżona poczynała się od czarnych, przyprószonych już siwizną włosów na skroniach i czerniała gęstszym pęczkiem pod wystającym podbródkiem. Tylko uważny obserwator mógł dostrzec, że w małych, ciemnych oczach, kryjących się pod kępą krzaczastych brwi, kiedy niekiedy migotał nagle ostry, przenikliwy błysk i przygasał natychmiast… błysk, jakiego nie widuje się w oku rozważnie działającego, zwykłego poczciwego wieśniaka. Skóra była ciemna i zniszczona od wiatru. Peer Vibe był tylko o dziesięć lat starszy od siostry, wyglądał jednak raczej na pięćdziesiątkę.

W kącie ust trzymał drewnianą fajkę, ozdobioną wielką rzeźbioną głową i srebrnym okuciem; dym jej mieszał się z dymem „uboższych krewnych”, które dymiły w ustach Jörgena i Chrystiana, rywalizując z sobą, a także z chmurami, które wypuszczał wiejski pyszczek Larsa, kopcącego niemal całkiem zetlały ogarek.

„Głupi łobuz” oparł łokcie na stole, a głowę podtrzymywał rękami, jak gdyby się obawiał, że mu się stoczy z karku. Wpatrywał się całą zdolnością widzenia swoich wodnistoniebieskich oczu w tego niezwykłego człowieka, który siedział naprzeciwko w aureoli awanturniczości, niemal rozbójnictwa dokoła zgoła niepozornej, pochylonej głowy – aureoli, która teraz właśnie stawała się prawie widzialna w mdłym blasku tytoniowych chmur, rozświetlonych kuchenną lampą. Albowiem obaj młodzieńcy tak długo błagali go, aż wreszcie opowiedział im parę swych najlepszych przygód. Mówił językiem soczystym, przypieprzonym należycie nie tylko zwykłą myśliwską łaciną, ale również autentyczną kłusowniczą greczyzną.

Dokonawszy tego, Peer wyjął fajkę z ust, splunął w bok przez zęby na podłogę i zwilżył wysuszone mówieniem gardło potężnym łykiem z glinianego dzbana, stojącego przed nim na stole.

– Nie ma lepszego piwa, Lizo, aniżeli to, które ty sama uwarzysz – oświadczył, wycierając usta grzbietem dłoni. – Ono całkiem inaczej pachnie. Chmielem.

– Tak, ale teraz nie mam na to czasu – odpowiedziała Liza, nie przerywając robienia pończochy.

– No, myślę. Kręcisz się tutaj i zamęczasz się od świtu do nocy… Na co się to przyda? Gdybyś chociaż w zamian za to upuściła młynarzowi trochę krwi z kieszeni.

– To nikogo nic nie obchodzi, Peerze.

– Bogu wiadomo! – wtrącił Chrystian. – I tak by nie przepłacił, choćby ci dodał jeszcze połowę płacy. Ale on był zawsze sknerą.

– A jeżeli ja sama nie domagam się więcej, ty plotkarzu! – mruknęła Liza. – Ciebie to przecie nie dotyka.

– Wiesz chyba, że zawsze życzę ci jak najlepiej, Lizko – uśmiechnął się rudy parobek.

Jörgen milczał i ćmił spokojnie fajkę, bębniąc obojętnie palcami w stół i tylko czasem zerkając skrycie ku Lizie: „już ja wiem, dlaczego”.

Ale mały Lars był najwidoczniej rozczarowany, że rozmowa zawraca na praktyczne i codzienne tory, bo palnął niespodziewanie:

– Czy to prawda, że był pan przy tym, kiedy zabito poprzedniego leśniczego?

Jeden z owych szybkich błysków wystrzelił spod gęstych brwi i ugodził chłopca za niewczesną ciekawość tak mocno, że ogarek papierosa wypadł mu z ust. Powędrował za nim pod stół, a potem musiał jeszcze strzepać żarzący się popiół ze spodni, gdzie już wytlała mała dziurka. Czerwony jak rak wynurzył się wreszcie spod stołu; zaczerwienił się jeszcze bardziej, gdy obaj parobcy przywitali go głośnym śmiechem; był bliski płaczu, gdy Liza spojrzała nań karcącym wzrokiem.

Peer Vibe udał, że nie zauważył wcale tego epizodu. Jego przygasłe spojrzenie pomknęło ku niskiej powale i zatrzymało się tam z roztargnieniem, jak gdyby zainteresowane współśrodkowym systemem kół świetlnych, jakie lampa rzucała na pobrudzone wapno.

– Ach tak, stary leśniczy! – odezwał się, jakby rozmawiał z powałą i drżącymi kołami światła. – Czego też ludzie nie wymyślą… Poczciwy, stary Michelsen, niech Bóg będzie łaskaw jego duszy, umarł całkiem spokojnie na własnym łóżku… o tym proboszcz wie najlepiej… Pastor Schmidt był zbudowany jego śmiercią, chociaż Michelsen bynajmniej nie odznaczał się taką świątobliwością jak obecny leśniczy… „Błogosławiona śmierć” powiedział proboszcz, a on zna się na tym.

Jörgen zachichotał, jak gdyby w tych słowach krył się szczególnie udany koncept. Nie zakłopotał się też wcale, chociaż Liza zmarszczyła czoło.

– To prawda, Peerze…. Michelsen umarł we własnym łóżku. Ale umarł po… jakby to powiedzieć… po zderzeniu się.

Peer Vibe potrząsnął z powątpiewaniem głową, dokoła której czarnych włosów zaświeciła rozbójnicza aureola, a potem wpatrując się jeszcze ciągle w drgający blask lampy na powale, mówił łagodnym głosem:

– Tak, tak, czas leci! Taki stary człowiek! I po co to biegać w nocy po lesie? I to jeszcze w mglistą, jesienną noc… to nigdy nie wychodzi na zdrowie… nie, nie… to szkodzi nawet nam, a cóż dopiero takiemu staremu człowiekowi.

– I to zapewne także mgła grzmotnęła go w kark kolbą strzelby? – spytał Chrystian szyderczo i przyczesał rude włosy palcami, chcąc nadać sobie naiwny wygląd po tym zuchwałym ataku, którym sam się trochę nastraszył.

– O nie… mgła podstawiła mu tylko nogę i rozbił sobie głowę o pień drzewa – powiedział Lars, który znowu nabrał odwagi i łaknął zemsty: „teraz zapędziliśmy go w kozi róg… teraz dostanie za swoje z nawiązką!”.

– Ano, skoro lepiej znacie tę historię! – mruknął Peer zgryźliwie. – Ja tam nic nie wiem… Nie maczałem w tym palców… myślałem jedynie o ukryciu kozła. – I zaczął wypukiwać popiół z fajki.

– Tak, niejedno się przeżywa w ciągu roku w pańskim… fachu – wtrącił ostrożnie Jörgen, widząc, że Peer kłusownik nie chce się dalej rozwodzić na ten temat.

– He, he… nie można się skarżyć – przyświadczył przedstawiciel wątpliwego fachu, zachłystując się lekko śmiechem. – Wydarza się to i owo.

Wypowiedziawszy tę zaciekawiającą zapowiedź, naładował na nowo z drobiazgową dokładnością fajkę tytoniem z małego skórzanego woreczka. Potem jeszcze odpoczął przez chwilę, zapalił należycie fajkę i zaczął mówić, pykając:

– Na przykład… he, he… kiedyś… nie tak dawno… pyk… może przed trzema tygodniami… tak, tak, przed trzema tygodniami… kiedy… pyk, pyk… kiedy pełniłem mój fach… – wyrzekł to słowo, kiwając głową ku Jörgenowi jakby z uznaniem za użycie dyskretnego i chlubnego określenia. – …He, he… jak sądzicie… co wykryłem?… Tak, tak, to dotyczy was wszystkich… pyk, pyk… Otóż wykryłem, kto tu będzie młynarzową!

Liza i Jörgen porozumieli się szybkim spojrzeniem.

– Do diabła! – wybuchnął Chrystian.

– He, he, cóż mi dacie za wyjawienie sekretu?

– Co damy?! – zakrzyknął Lars, który zerwał się z płonącymi policzkami i zaledwie zdołał panować nad sobą, bo teraz istotnie nadeszła jego wielka godzina, chwila tryumfu i odpłaty za lekceważenie: – Co damy za to?… Nic nie damy!… Wiemy już sami: Hanna leśniczanka! Dawno to już mówiłem… w dzień pogrzebu powiedziałem: „Młynarz spoglądał na nią tak dziwnie w bramie cmentarnej, on się z nią ożeni!”. Powiedziałem! Wszyscyście to słyszeli!

– Tak jest! – potwierdzili wezwani na świadków.

– No, no!… A ja sądziłem, że to wielka nowina.

– Widział ich pan zapewne oboje w lesie?

Peer skinął głową.

– Zgadza się znakomicie… Zwłaszcza, że raczej las jest moim terenem obserwacyjnym aniżeli cmentarz… gdzie człek i tak na czas się dostanie… Więc widziałem ich w lesie… Była to bardzo piękna noc księżycowa w trzecim tygodniu września… wymarzona pogoda dla kłusowników i dla zakochanych.

To zestawienie wzbudziło grzmiący śmiech. Tylko Liza nie brała udziału w hałaśliwej wesołości, podobnie jak Pilatus, który spał na jej łonie i którego łaskotała drutem.

– Czy się całowali? – zapytała.

– Niewątpliwie tak było, ale nie mógłbym twierdzić, że widziałem to, aczkolwiek znajdowałem się dosyć blisko. Przez chwilę stali obok miejsca, gdzie leżałem w rowie pod krzakami jeżyny… cicho jak mysz, albowiem nie życzyłem sobie spotkać się z nimi.

– Łatwo zrozumieć! – zaśmiał się Chrystian.

– No, nie groziło mi właściwie niebezpieczeństwo. W owym momencie nazbyt zajmowali się sami sobą, aby zwrócić na mnie uwagę! Zresztą zachowywali się strasznie przyzwoicie i uroczyście. Dziewczyna mówiła o Bogu i o grzeszności ludzkiej woli… niby proboszcz z kazalnicy… a on odpowiadał „tak” i „amen”… niby zakrystian. Prosił ją także, aby po powrocie do domu zagrała mu znowu ten piękny psalm, który przygrywała mu już poprzednio… tak, tak… po prostu nabożeństwo, bardzo budujące dla mnie, ponieważ tak rzadko chodzę do kościoła.

– To bardzo głupi sposób zachowania się… zwłaszcza w noc księżycową! – zaśmiała się szyderczo Liza, ale w głębiach tego śmiechu drżała ostrym dźwiękiem tajemna złość, a metalowe druty do pończoch dzwoniły w jej rękach.

– Znałem również weselsze sposoby wyrażania miłości – przytwierdził jej brat.

Ogólny śmiech nagrodził to powiedzenie.

– Słuchaj no, Peerze – zapytała Liza po krótkiej przerwie – czy ta oswojona sarna była z nimi?

– A jakżeby nie! Szła dróżką i szczypała trawę. Niekiedy podchodziła do mnie tak blisko, że mógłbym ją szturchnąć lufą strzelby.

– Znam takiego, którego świerzbiały palce – zażartował Chrystian.

Zaczęli się śmiać bez końca. Ten obraz był niesłychanie komiczny: kłusownik, obok którego pasie się sarna całkiem bezpiecznie, i para zakochanych, rozprawiająca o grzeszności ludzkiej woli.

Ale szczerze i serdecznie śmiali się właściwie tylko obaj parobcy i chłopak. Peer niebawem przestał się śmiać, doznał bowiem niemiłego uczucia, że ta głośna wesołość odbywa się jego kosztem. Liza prawie w ogóle się nie śmiała. Zaczerwieniła się i zmarszczyła czoło. To było przecież najkrwawsze szyderstwo losu. Brat ukryty w rowie, pełen śmiertelnej trwogi, że Jenny zdradzi jego obecność – czyż ten obraz nie był doskonałym symbolem zwycięstwa leśniczówki i porażki kłusowniczej rodziny Vibe?

– No, zbliża się czas, by pomyśleć o powrocie. – Peer przerwał wreszcie wesoły nastrój.

Owinął trzykrotnie szyję długim wełnianym szalem i zapiął kubrak. Potem na nowo zapalił fajkę, wziął czapkę i sękatą lagę i pożegnał się.

– Dobranoc wam wszystkim!

Liza wyszła z nim przez kuchnię do małej, zupełnie ciemnej sionki.

– Czy pamiętasz, Peerze, co mi przyrzekłeś?

– Tak jest. Ale przy tej okazji nie mogłem tego uczynić.

– Oczywiście… ale skoro tylko będzie można.

– Tak, tak… chociaż, co prawda, bardzo źle wybrałaś porę, Lizo! Teraz trudno dostać zwierzę przed lufę; w jesieni przebywa ciągle w pobliżu domu. Zresztą niech mnie diabli porwą zaraz tutaj, na tym miejscu, jeżeli rozumiem…

– Mówiłam ci przecie, że chcę dostać obróżkę.

– Ach, czyż taka obróżka jest dużo warta? Odrobina chińskiego srebra… może dzwonek jest z prawdziwego srebra, bo tak ładnie dzwoni… ale do kata…

– Ale ja chcę ją mieć!

– Dobrze! Gdy się babie czegoś zachce, wszyscy diabli nic nie pomogą, znamy się na tym.

– Zrobię ci trzy pary skarpetek z najlepszej wełny.

– No, przydadzą mi się niedługo. Tak, tak, rób skarpetki! Dobranoc!

– I jeszcze jedno, Peerze – Liza przytrzymała go za rękaw – proszę cię, byś i nadal zwracał uwagę na tę parę. Najczęściej w niedzielę chodzi do nich… nie w każdą niedzielę, ale rzadko w dzień powszedni.

– Owszem, jeżeli ci to sprawi przyjemność.

– Wielką przyjemność, Peerze. Teraz niebawem znowu będzie pełnia… a nie jest jeszcze zbyt zimno…

– Dobrze… będę ich śledził, jeśli się uda. Dobranoc, Lizo!

– Dobranoc, Peerze.

Liza poszła do swej izby, zapaliła łojówkę (bo na zbytek stearynowej świecy sama sobie nie pozwalała) i usiadła na łóżku.

Przemyśliwała nad tą idée fixe, która dzięki odwiedzinom brata odżyła w niej na nowo. Ale w tej chwili istotnym celem było już nie mistyczne wyobrażenie siły, którą chciała odebrać swej rywalce, zadając śmierć biednej Jenny – nie, teraz ożywiało ją na wskroś realistyczne pragnienie, by zadać dotkliwy ból tej, której nienawidziła. Albowiem w głębi jej duszy szalała wściekła nienawiść ku tej pozornie świętej czarownicy, która siedziała w swej leśnej samotni i kusiła ku sobie młynarza Lizy, przyciągała go pobożnymi słowami, spływającymi z jej wyćwiczonych w powtarzaniu Biblii warg niby słodka trucizna w ucho, pętała go miękkimi melodiami psalmów, wyczarowując je biegłymi palcami z fortepianu. Ten instrument i sztuka grania na nim wydawały się Lizie jakimś na wpół magicznym zaklęciem.

Zauważyła to dobrze, że młynarz w ciągu ostatnich dwóch miesięcy coraz bardziej i bardziej wymykał się spod jej wpływu… Ta scena w lesie i ta podsłuchana przez jej brata rozmowa rozpaliły swym księżycowym promieniem i blaskiem pobożnego marzycielstwa nowe światło, które rozświetliło nagle długi, ciemny okres między jej ostatnim walnym zwycięstwem, gdy odparła ukryty atak matki Smoka, a chwilą obecną, między ową chwilą tryumfu, kiedy stała w rozsłonecznionym sadzie i radośnie czuła, jak z jej pełnych, wystawionych na pokaz kształtów przepływa ku niemu niby jakiś fluid i przenika go dreszczem, tak że musiał odwrócić od niej oczy i szybko się oddalić, by nie paść natychmiast w jej otwarte ramiona – od owej chwili aż do obecnej, kiedy wymknął się jej zupełnie, gdy rozdzieliła ich jakaś niewidzialna ściana, tak że nie mogła już zajrzeć ani w głąb jego istoty, ani pobudzić w nim uczucia.

Wskutek tego oddalenia młynarz stanął jakby w wabiącym blasku niedosiężnego ideału; w podnieconej wyobraźni Lizy zrodziła się poniekąd iluzja miłości. Naprawdę była to tylko obawa, że nie zdoła zdobyć tego gorąco upragnionego miejsca młynarki, oraz gniew, że wyrwano spod jej władzy człowieka, którego uważała już za swego więźnia – oba te uczucia przybrały w jej oczach kształt zakochania się. W równaniu swej tęsknoty podstawiła „młynarza” w miejsce „młyna” i oto po drugiej stronie znaku równania pojawił się rezultat: nieszczęśliwa miłość. I kiedy siedziała tak w mdłym świetle łojówki, a łzy zawodu kapały jej na łono, była zupełnie podobna do nieszczęśliwej, opuszczonej dziewczyny, której własnego młynarza porwała chytra pannica, biegła w wyszukanym kunszcie uwodzenia – w kunszcie całkiem nieznanym jej prostemu, chłopskiemu rozumowi.

Czyż ta pannica nie zasłużyła na najgłębszą nienawiść? – Pragnęła ugodzić leśniczankę w najbardziej bolesny punkt, w małą, ulubioną Jenny, a myśl o łzach Hanny z tego powodu dała jej takie zadowolenie, jakie daje krzepiący napój człowiekowi w gorączce.

Ale Liza była nazbyt praktyczną naturą, by się tym zadowolić i poić się jedynie bezpłodnym wyobrażeniem zaspokojonej żądzy zemsty. Kiedy zgasiła światło i zwinęła się pod pierzyną, długo nie mogła zasnąć, grzebiąc się w rozmaitych mniej lub więcej określonych pomysłach, jak by rozpalić jasnym płomieniem żar, który zapewne tlił się jeszcze pod popiołami w fałszywym sercu młynarskim.

IV

Było południe.

Przez małe, brudne szybki październikowe słońce wdzierało się jaskrawym światłem na najniższe piętro młyna. Ciasna przestrzeń była naokół zapchana workami. Złocisty pył mączny, drgający w promieniach słonecznych, wirował ciągle na nowo gwałtownym ruchem, ilekroć Jörgen odstawiał napełniony worek spod drewnianej rynny zbiegającej z góry. Wiózł on worek na taczce po zakurzonej na biało podłodze ku wielkiej, niezgrabnej wadze, stojącej obok słonecznego okna, i tam wyładowywał go. Po zapisaniu ciężaru w księdze, przesuwał worek energicznym ruchem ku linie, zwisającej poprzez otwór niskiej powały, skąd worek za pomocą tejże liny wędrował w górę przez otwierającą się w powale zapadnię. Wszystkie te czynności wprawiały obficie rozprószony naokół pył mączny w szybkie drganie, a oprócz tego zwiększały ciągle ilość drgających cząstek. Zwłaszcza gdy Jörgen zawieszał na żelaznym haku pod rynną pusty worek, mąka sypała się, rozkurzała i rozpylała z wszystkich szczelin i kącików rynny; wydawało się, że poprzez skośny świetlany słup, wpadającego oknem słonecznego blasku, przelewa się chaos błyszczących, złocistych atomów i wiruje gdzieś w dal, w jasność, ku samemu słońcu.

Jörgen pracował samotnie. Lars był zajęty na wyższym piętrze, gdzie obsługiwał żarna i odbierał worki ekspediowane na górę przez Jörgena. Majster dozorował jego pracę, ostrząc jednocześnie kamień młyński z pomocą młotka.

Jörgen samotnie poruszał się wśród worków, nosząc w sercu swą nieszczęśliwą miłość. Albowiem nie posunął się ani o krok naprzód od owego pięknego sierpniowego wieczoru, kiedy to sądził, że już dociera do celu. Liza była nieprzystępna od owego czasu. Zawsze przysyłała wieczerzę przez Larsa, podczas gdy dawniej często przynosiła ją sama na górę. Wbrew dawniejszym zwyczajom sprzątała teraz izbę młynarskich parobków w tych godzinach dnia, kiedy Jörgen pracował na piętrze żarnowym i bezwarunkowo nie mógł zejść na dół. A jeśli nawet udało mu się niekiedy spotkać ją samą, nie pozwalała się dotknąć i cedziła słowa jak sylaby z elementarza.

Dwa miesiące – i ani kroku naprzód! Czemuż nie przeczuł tego wówczas, kiedy pocałowała go tam, na piętrze żarnowym, a on stał jak poczciwy głupiec, przyjmując łaskawie pocałunek, nie ośmielając się przycisnąć jej do piersi, nawet potem niczego nie przeczuwał, gdy troskliwie szczotką czyściła ślady mąki, nie biorąc tego za dowód obojętności. Widocznie chciała ukryć mączne ślady zuchwałości? Ten szacunek został, oczywiście, błędnie zrozumiany. Liza wytłumaczyła mu, że takie to już są kobiety: zabraniają czegoś, a jednocześnie pragną tego samego!

To powszechne prawo kobiecej psychologii wydedukował już Jörgen ze swego kalendarzowego romansu. Ale czyż wyczytał z tej skarbnicy życiowej mądrości, żeby Hjalmar stał nieruchomo jak ołowiany żołnierz i żeby pozwalał się całować, ani drgnąwszy z obawy, by nie poplamić sukni panny Metty? No tak, Hjalmar ubierał się zawsze w aksamity i jedwabie, nosił rękawiczki z bawolej skóry – tak, pod tym względem nie obawiał się utrudnień!

Te głębokie rozważania coraz natarczywiej zakłócała prozaiczna myśl, że byłby już czas zająć się jedzeniem. Czy młynarz nie zejdzie nigdy stamtąd z góry?

Ale jeszcze ciągle brzmiał głuchy chrzęst żaren, a nieustający, miarowy stuk młotka o kamień rozlegał się ze spotęgowaną wyrazistością, kiedy zapadnia w powale otwierała się, by przepuścić wędrujący w górę worek.

Potem zaskrzypiały schody wiodące z magazynu na najniższe piętro. Czy to może Chrystian szedł zawołać ich do stołu?… Albo może…

Jörgen stojący przy kantorku obok okna i zapisujący do książki wagę worka, spojrzał z natężoną uwagą w ciemny kąt, gdzie znajdowały się schody.

Ponad wałem worków wynurzyła się głowa Lizy. Niosła na tacy trzy talerze, a widok pieczonej szperki i pięknych, rozpękniętych jak pąki kartofli byłby uradował oczy Jörgena, gdyby nie to, że cała jego uwaga ześrodkowała się na niosącej te dary boże postaci. Z rozkoszą tylko wdychał zapach tłuszczu, który bardzo mile mieszał się z wonią mąki.

– Jak to? Nie zejdziemy dzisiaj na obiad?

Podszedł ku niej i mimo woli mówił szeptem.

– Młynarz powiedział, że ma dużo roboty i że woli zjeść obiad w młynie… Wobec tego i wy także nie możecie grymasić.

– O, mnie się to bardzo podoba, skoro ty sama tak uprzejmie tu przychodzisz – odpowiedział Jörgen i ujął ją pod brodę, wciskając kciuk w głęboki dołek.

Liza nie mogła się sprzeciwić, ponieważ trzymała tacę w obu rękach, a stłoczone worki nie pozwalały uskoczyć w bok.

– Trzymaj łapy przy sobie! – warknęła i zmarszczyła czoło, ale raczej figlarnie niż gniewnie. A oczy jej śmiały się tak łajdacko, że młodzieniec przypomniał sobie żywo prawidła psychologii kobiecej.

I ona przemawiała szeptem, nie chcąc, by posłyszano jej słowa na piętrze żarnowym, gdzie ciągle odzywał się nieustanny stuk młotka.

Jörgen napawał się rozkoszą tej sytuacji właśnie dlatego, że gospodarz był tak blisko i ciągle dawał znaki swej obecności.

– Nie, nie Lizko! – odpowiedział i jeszcze serdeczniejszą pieszczotą dłoni ogarnął cały miękki policzek – to byłoby trochę nudne.

– No, a to nie byłoby nudne, kiedy niedawno pocałowałam cię dobrodusznie, a ty stałeś jak grzeczne dziecko, bojąc się ruszyć palcem?… Ilekroć o tym pomyślę, śmiech mnie porywa i przez pół godziny kolki kłują mnie w boku… Ale czemu zabierasz tacę? Czy nie wystarczy ci twoja własna porcja?

– Nie, dzisiaj mi nie wystarczy – odparł Jörgen i odebrawszy z jej rąk tacę, postawił ją na najbliższej górze worków.

Potem, aby zilustrować swoje słowa, pochwycił wpół udającą przestrach dziewczynę, przycisnął mocno do siebie i wycałował ostro.

Liza, chętnie czy niechętnie, przyjęła to w każdym razie bez głośnej demonstracji, ponieważ nie chciała zdradzić swego postępku górnym sferom.

Podczas gdy Jörgen upajał się tymi pocałunkami, które dla jego budzącej się męskości były potwierdzeniem prawdy słów, że rozkoszniej jest dawać aniżeli brać, stuk młotka rozbrzmiewał ciągle z równomiernością beznamiętnej pracy. I parobek błogosławił tę bliską obecność majstra, której zawdzięczał swoje zwycięstwo.

– Tak – rzekł Jörgen, wypuściwszy ją wreszcie z uścisku i łapiąc chciwie powietrze w płuca – teraz odpłaciłem ci, chociaż długo trzeba było na to czekać.

– Jesteś po prostu potworem – boczyła się Liza. – Oto skutki zbliżania się do ciebie!

I spojrzała wzrokiem pełnym wyrzutu najpierw na Jörgena, a potem na swoją suknię.

– Przyniosę prędko szczotkę.

– Nie, nie! Nie szkodzi… dzisiaj nie pada.

– Ależ… zaczekaj… przecie tak nie można… Lizo… słuchajże!…

Ale Liza, która weszła już na kilka schodów, odwróciła się tylko i gwałtownym ruchem dała mu znak, aby milczał.

Patrzył na nią przerażony… Tak przerażony, że nawet widok jej łydek nie sprawiał na nim wrażenia.

Czy diabeł opętał tę dziewczynę? Co się z nią dzieje? Czy wycałowałem jej cały rozum z głowy?… Chce stanąć przed majstrem w tym stroju… Ależ wypędzi nas oboje… a przynajmniej mnie, co byłoby jeszcze ładniej! Bo ona oczywiście wyłga się… kobiecym sprytem (było to trafne wyrażenie z kalendarzowego romansu). Ona zwali na mnie całą winę, chociaż i sama okazywała wielką ochotę…

Podczas gdy takie myśli wywoływały gorące poty na czoło zuchwałego złodzieja całusów, Liza stanęła przed młynarzem, który siedział na kamieniu młyńskim wewnątrz żarnowego piętra. W prawej ręce trzymał duży młot zakończony szerokim, ostrym dziobem. Młotkiem tym uderzał w wyżłobienia, które od środkowego otworu osiowego rozbiegały się krzywymi dróżkami ku brzegom kamienia. Z twardej masy piaskowca odpryskiwały drobne kawałeczki. Nie przerwał swej pracy ani nie obejrzał się, gdy Liza postawiła obok niego na kamieniu talerz i odezwała się: „Życzę dobrego apetytu!” Podziękował jej tylko opieszałym skinieniem głowy.

– To nadzwyczajne! Czyż kamień młyński tak wygląda? To wydaje się jak gdyby sztucznie15 wyrobionym wzorem… Patrząc na te kręte wyżłobienia, doznaje się wrażenia, że wszystko obraca się dokoła, po prostu mąci się w głowie.

Młynarz uśmiechnął się i spojrzał na Lizę. Natychmiast spojrzenie jego stało się twarde i nieruchome, a twarz zarumieniła się gniewem.

Liza, idąc w ślad za jego spojrzeniem, popatrzyła na swoją suknię.

– Ach, mój Boże! Jak ja wyglądam!… To straszne! Człowiek potyka się o te worki na każdym kroku. Ile razy tam wejdę, muszę potem przez pięć minut czyścić ubranie.

Obejrzała się w stronę Larsa i odnalazła go niebawem obok żaren. Wspinając się na palcach, wydłużając komicznie swoją postać i wytężając ostatek sił, wysypywał do komory na ziarno zawartość worka.

– Larsie, masz tutaj jedzenie! – zawołała zuchwale.

Potem bez zakłopotania powtórzyła przyjaznym tonem: „Życzę dobrego apetytu, panie majstrze!” – i zeskoczyła zręcznie nogami okrytymi niebieskimi pończochami po stromych schodach na dolne piętro, gdzie czekał na nią Jörgen.

– Czy powiedział coś?

Chociaż szeptał bardzo trwożliwie, położyła mu rękę na ustach, potrząsnęła głową z szyderczym uśmiechem i wymknęła się.

Że jednak majster, chociaż nic nie powiedział, zobaczył i zrozumiał wszystko – to sobie Jörgen uświadomił, kiedy młynarz w parę godzin później zeszedł na dół. Najpierw zganił niezręczne i nieporządne ułożenie worków: można by tu umieścić jeszcze dużo worków bez trudności i nie trzeba by tak szybko windować ich na górę. Jeszcze gwałtowniej zabrzmiały słowa, gdy młynarz zauważył szparę w rynnie doprowadzającej mąkę: dokładnie widać, że deska pękła nie dzisiaj ani wczoraj, należało już dawno naprawić to uszkodzenie. Jest obowiązkiem Jörgena zwracać na to uwagę, ale jego oczywiście to nic nie obchodzi!

Potem młynarz podszedł do kantorka, przerzucił kartki księgi i oświadczył, że pismo jest nieczytelne.

– A cóż to tutaj leży?

Jörgen, który markotnie stał z boku i milcząc znosił przeciągającą nad jego głową burzę, obejrzał się leniwie. Tym przedmiotem, który młynarz już trzymał w ręku, był – o rety! – jego ukochany kalendarz, otwarty właśnie na okrutnym obrazie, przedstawiającym panią Mettę w wieży tortur, rozebraną przez brutalnych katów celem bolesnego przesłuchania. „Stała w jaskrawym blasku pochodni, usiłując nadaremnie zakryć dumną nagość swymi kruczoczarnymi włosami” – objaśniał tekst. Ilustrator widocznie starał się podkreślić szczególnie tę daremność usiłowań, a krucza czerń włosów uwidaczniała się doskonale dzięki farbie drukarskiej znacznie lepiej aniżeli ognistoczerwona fala włosów na innych obrazach, albowiem Metta zmieniała barwę włosów w toku opowiadania z niewiadomych przyczyn, a może dlatego, by ponura barwa symbolizowała zwrot w biegu wypadków.

– Otóż to: romans kolportażowy… świństwa… i dlatego zaniedbuje się pracę!

– To mój kalendarz, panie majstrze… Chciałem zobaczyć zeszłoroczne ceny zboża i porównać je z tegorocznymi.

Młynarz spojrzał szybko na okładkę. Był to istotnie kalendarz i zawierał ceny zbóż z ostatnich lat, co obwieszczały tłuste zgłoski w spisie rzeczy. Oczywiście, był to tylko kłamliwy wykręt Jörgena, ale cóż można by na to odpowiedzieć?

Ale…

Kalendarz Jörgena! Ale jakież to bolesne wspomnienie zbudziły te słowa, a bardziej jeszcze widok okładki kalendarza, gdzie na ciemnoniebieskim tle widniał noworoczny anioł w wieńcu złotych gwiazd? Czyż nie zauważył w wigilijny wieczór, że Liza wetknęła w rękę uszczęśliwionemu Jörgenowi jakąś książkę? I czyż to nie był właśnie ten kalendarz, nie coś innego?

I właśnie dzisiaj znalazł go tutaj!

Jörgen wspomniał również ową chwilę, kiedy otrzymał ten cenny dar. Czy majster zauważył to wówczas? Prawdopodobnie. On także myśli teraz o tym! Że też kalendarz właśnie dzisiaj wlazł mu w oczy! Teraz będzie wściekły!

Opierając się o kantorek, młynarz studiował ceny zboża, to znaczy otworzył tę stronicę, gdzie była zamieszczona tabela, co Jörgen dostrzegł bez trudności. Ale jeszcze łatwiej dostrzegł, że młynarz wcale nie czyta.

Kantorek stał w okiennej niszy, a słońce świeciło Jakubowi Clausenowi prosto w twarz, tak że musiał przysłonić oczy ręką. W tym oświetleniu ze szczególną wyrazistością malowało się zaczerwienione gniewem jego oblicze, a przyczyną tego gniewu był niewątpliwie kalendarz, nie zaś ceny zboża.

Wściekłym ruchem cisnął Jakub kalendarz na kantorek. Ale zdradziecka książka miała dobrze znaną Jörgenowi nawyczkę: otwierała się właśnie na stronicy z owym okrutnym obrazem. Tak stało się i teraz. Czy to wskutek złośliwości losu, czy wskutek dziwnych asocjacji myślowych artysta tworząc ten ulubiony obraz Jörgena, wyposażył kobiecą bohaterkę rysami, w których można było dopatrzyć się pewnego podobieństwa do Lizy. Jörgen dopatrywał się go zawsze. Teraz wyobraźnia jego zdobyła potwierdzenie: i młynarz zauważył to podobieństwo, wpatrzył się w ilustrację raz i drugi, czerwieniąc się coraz bardziej.

Jörgen zdawał sobie z tego dokładnie sprawę; teraz i on widzi także, że jest podobna do Lizy… nie może oderwać oczu… pragnąłby Lizę taką zobaczyć… („usiłującą nadaremnie zakryć dumną nagość” itd.).

Majster i czeladnik zmierzyli się i przeszyli spojrzeniem.

– Czemu stoisz z założonymi rękami i gapisz się?! – wrzasnął młynarz na Jörgena. – Roboty chyba nie brak!

– Wydawało mi się, że chce mi pan jeszcze coś powiedzieć – odparł mrukliwie Jörgen, nie cofając wzroku.

Na ustach młynarza zawisły słowa: „Chcę ci to powiedzieć, abyś spakował swoje manatki i wyniósł się stąd… im prędzej, tym lepiej. Zapłacę ci wszystko, co ci się należy, ale nie chcę cię jutro widzieć w moim młynie!”

Jörgen czytał te słowa na drżących złością wargach swego majstra. „Teraz wybuchnie, teraz wyrzuci mnie za drzwi!”

Nie dosłyszał wewnętrznego głosu, zaklinającego szeptu z owych głębin życia duszy, którego nie mąci codzienna myśl – nie dosłyszał ostrzegawczego wołania z owej jasnowidzącej strażnicy ducha, który wznosi się wysoko ponad prąd czasu – nie dosłyszał głosu napominającego go, aby się nie obawiał tych słów młynarza, aby pragnął ich, wyzwał je i wyrwał, gdyby utknęły w gardle, aby dziękował swemu Bogu za to, że młynarz wypędza go z młyna, gdzie słyszał już kapanie krwi z piętra na piętro, z tego młyna, skąd o własnej sile nie potrafiłby się wyrwać…

Nie dosłyszał takiego głosu. Nie!

A młynarz zastanawiał się: „Jeżeli go teraz wypędzę, to będzie wszędzie rozgadywał o Lizie i o mnie, dojdzie wieść i do leśniczówki… naopowiada o nas najprzeróżniejszych paskudztw… narażę siebie i ją na plotki…”.

I nie dosłyszał mądrego głosu wewnętrznego jasnowidztwa, który doradzał mu, aby się naraził na każdą obmowę, aby skorzystał z tej okazji i wypędził czeladnika z młyna, zanim stanie się coś, czego słowa nie zdołają już odwrócić… aby wypowiedział słowo, dopóki słowo jeszcze wystarcza…

Nie dosłyszał takiego głosu.

Nie!

Jörgen odwrócił się już i przymocował pusty worek do żelaznego haka rynny.

Jakub Clausen zwilżył językiem wyschłe wargi. Słowa, jakie wyrzekł, nie były tymi, których się Jörgen obawiał, dotyczyły one tylko koniecznej naprawy rynny, którą należało zreperować niezwłocznie. Gdy Jörgen skończy robotę, niech pójdzie do Jana Olsena w Aslev i zamówi go na rano; trzeba to zrobić porządnie, a nie po partacku. Jan Olsen zrobi to najlepiej.

Potem młynarz ruszył po schodach ciężkimi, tupiącymi krokami, tak że schody trzeszczały, jakby miały pęknąć. Inne to były kroki aniżeli lekkie stąpnięcia dziewczęcych nóg, które przedtem tamtędy przebiegły.

15.sztucznie – tu w daw. znaczeniu: artystycznie; zgodnie z regułami którejś ze sztuk. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
440 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre