Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 11
Jörgen usiadł na worku i potrząsnął głową z niezadowoleniem.
Otóż to, Chrystian dobrze gada: młynarz jest sknera, co się zowie. I to wszystko. Nie chce wypłacić pensji, póki nie odrobię wszystkiego… Dlatego nie wypędził mnie teraz… Ale wypowie mi służbę od terminu, to jasne… Ach, że też ta Liza była tak nierozważna!
Pod jego nogami otwierała się szczelina zapadni. Widział przez nią brukowe kamienie podjazdu. Przebiegło coś szybko: Pilatus! Zapewne Liza była teraz w jego pokoju. Ale teraz nie pójdzie tam, nie ma głupich. Czy też majster jest z nią razem? Nie, słychać jego ciężkie kroki na dole, w magazynie.
Przewraca teraz wszystko do góry nogami, byleby znaleźć jakiś powód i przyczepić się do mnie… teraz ogląda pytle, czy tam wszystko w porządku. Szuka tylko powodu, aby się mnie pozbyć, nie wypłacając mi tego, co się należy… paskudny sknera!
Ponad sobą, przez podobną szczelinę w podłodze żarnowego piętra, mógł dojrzeć część wielkiego koła rozpędowego i brzeg kamienia; oba koła obracały się powoli, a cichy odgłos zazębiających się trybów dobiegał aż tutaj. Tuż nad obu kołami widniało coś niby ogromne oko spoglądające życzliwie – była to poprzeczna belka pobielona mącznym pyłem, po której ustawicznie przemykał cień śmig.
Od brukowca podjazdu oko biegło aż na górę do śmig – to spojrzenie poprzez cały młyn rozczuliło go jeszcze bardziej. Był bliski płaczu: przecież zrósł się niemal z tym młynem! I dokądże teraz pójdzie? Czy może do nędznego młyna kozłowego, gdzie nie ma pięter, gdzie wszystko tkwi w jednej jedynej skrzyni niby mechanizm zegara? Tak, będzie musiał wziąć to, co los nastręczy. Zresztą to najzupełniej obojętne! Dokądkolwiek pójdzie, nie znajdzie tam Lizy!… Ach, to nierozważna dziewczyna! Widocznie bardzo go kocha, była oszołomiona jego pocałunkami, to jedyna pociecha!… I właśnie w takiej chwili trzeba się z nią rozstać!…
Łzy popłynęły mu ciurkiem z oczu.
Ale i nastrój umysłu jego tyrańskiego pana i majstra w zaszczytnej i szanowanej sztuce mielenia nie był bynajmniej godny pozazdroszczenia. I wówczas gdy przez długie godziny obrabiał młotem młyński kamień, i gdy jadł, i gdy błądził po ogrodzie, wypuszczając w wieczorną zorzę kłęby dymu ze swej fajeczki, i gdy bezsennie przewracał się na łóżku: wszędzie i ciągle stawał mu przed oczyma obraz Lizy z białymi, mącznymi plamami na piersi i na plecach szaroniebieskiej, codziennej sukienki. Nadaremnie wysilał wyobraźnię, by rozstrzygnąć trudny problem, czy istnieje możliwość otarcia się o worki w taki sposób, że powstaną właśnie takie plamy. Co prawda, mówiła o tym bez zakłopotania… ale czy było to możliwe?
A jeżeli nawet nie było możliwe, jeżeli parobek istotnie wycisnął na niej swe piętno, jeżeli Liza pozwalała Jörgenowi, by ją obejmował – by ją obejmował ku jej większej lub mniejszej rozkoszy (bo inaczej byłaby się przecież poskarżyła majstrowi za zuchwałość parobka), to dlaczego on się tym interesuje, on, który w niedalekiej przyszłości poślubi Hannę z leśniczówki, on, który milcząco już się niemal z nią zaręczył? Tak, interesował się tym, bo powinno go to radować, bo dowodziło mu, że lekkomyślny szał zmysłów, jaki zbudziły wdzięki Lizy, a którego on sam nie potrafił, niestety, przed nią ukrywać, że ten szał nie wywołał trwałych, złych skutków, że nie udzielił się jej także i że jej serce nie buduje na tej podstawie złudnych nadziei – co byłoby prawdziwym nieszczęściem dla poczciwej dziewczyny.
A więc jeżeliby jego najgorsze podejrzenia opierały się na prawdzie, powinien by się radować – to był paradoksalny wynik zdrowych, nieodpartych argumentów.
Ale nadaremnie usiłował wywołać przed sobą wdzięczny obraz Hanny – nadaremnie usiłował widzieć ją, jak wabi ku sobie leśną Jenny, jak w stajni obrządza kucyki, jak siedzi przy fortepianie – zaledwie zarysowany obraz rozpraszał się znowu, a na tym miejscu stawała postać Lizy, uśmiechającej się tajemniczo mięsistymi wargami i wycierającej podejrzane plamy na piersiach i plecach.
Zwłaszcza te mączne plamy pojawiały się ustawicznie z powrotem tak jak krwawe plamy w ludowej baśni.
V
Oszałamiający, wonny żar płynął z otwartych drzwiczek piekarskiego pieca, w którego czarnej jaskini oczekiwało wyzwolenia siedemdziesiąt wielkich chlebów razowych. Z pomocą długiej tyki zakończonej drewnianą łopatą, młynarz wyjmował je z pieca po dwa naraz, a Liza odbierała je i niosła do sieni, gdzie Chrystian, oczekujący na nią, układał każdą parę na maszynie do mieszania ciasta, aby tam należycie ochłodła w towarzystwie swych poprzedniczek. Te liczne, krótkie spotkania dawały zazwyczaj zuchwałemu rudowłosemu chłopakowi upragnioną okazję do rozmaitych poufałych żarcików, i do przelotnych fragmentów wiejskiej sztuki flirtu. Dzisiaj jednak widniał na obliczu Lizy jakiś wyraz skamieniałości, co skłoniło chłopaka, że wyjątkowo trzymał język za zębami, a palce przy sobie.
Tęsknym spojrzeniem wodziła Liza po małej, dobrze jej znanej przestrzeni, w której jedynymi sprzętami były: olbrzymi piec piekarski, stojący przy tylnej ścianie, i długi stół z desek, umieszczony naprzeciwko pod oknami. Stół ten pokrywały całkowicie gotowe już, pięknie zarumienione chlebki. W rogu izby stała waga, na której Liza odważała ciasto na liczne – setki chyba już chlebów; w dzieży w resztkach ciasta tkwiła szufelka, którą władała tak pewnie, że niemal zawsze kładła od razu na szali wagi potrzebną ilość.
Znowu ukazała się para chlebów. Zaniosła je Chrystianowi do sieni, skąd przez otwarte drzwi płynął chłód podwórza do żarem wypełnionej piekarni. Szybkim spojrzeniem objęła podwórze skąpane w jaskrawym blasku październikowego słońca, które złociło bieloną ścianę domu i migotało w kałużach deszczowych. Na kuchennym oknie leżał jej ukochany Pilatus, kąpiąc się w słońcu; w oknach izby mieszkalnej żarzyły się kwiaty geranium – tam właściwie byłoby jej miejsce jako pani domu! W bocznych zabudowaniach gospodarczych stały otworem drzwi obory, wewnątrz migał w promieniu słonecznym kołyszący się ogon krowi: nie musiałaby w przyszłości chodzić tam codziennie, posyłałaby dziewkę do dojenia krów. Na przedzie, po prawej stronie, wirowały cienie młyńskich śmig – potężny ich szum przy akompaniamencie uderzeń żaglowego płótna i poświstów wiatru śpiewał jej piękną pieśń o olbrzymiej maszynie z kół i kamieni, nieznużenie pracującej wyłącznie na jej korzyść. Dostrzegała również część galeryjki i Jörgena, który właśnie przestawiał śmigi pod wiatr: i on także był jej własnością – przygodną rozrywką. Ale Chrystian, który odbierał od niej chleby i teraz odważył się znacząco chrząknąć, zauważywszy jej wahanie – Chrystian był tylko sługą; on w niedzielę będzie wkładał lśniącą uprząż na konie, zaprzęgając je do pięknego pojazdu, którym Liza pojedzie ze swoim mężem na wizytę lub do kościoła.
Ze swoim mężem! Stanęła znowu przy boku młynarza i przyglądała mu się; stał pochylony przed piecem, bez surduta i kamizelki, z koszulą rozchełstaną na piersiach, z rękawami zawiniętymi powyżej łokci, i manewrował długą żerdzią trzymaną w silnych włochatych ramionach. Ze skroni, pokrytych kędzierzawym, przyprószonym siwizną włosem, spływały mu krople potu aż na brodę, na szczupłej twarzy malował się wyraz skupienia – oddał się pracy duszą i ciałem, nie obchodziło go teraz zgoła nic, czy stoi obok niego niezgrabna, wiecznie zaspana Lollandka, jej poprzedniczka, czy też ona sama, o miękkich kuszących kształtach, z ogniem w spojrzeniu. A może się tylko tak wydawało, może właśnie to skupienie było wyrazem wewnętrznego przymusu, jaki nałożył sobie, by nie zwracać na nią uwagi? Co do jednego nie myliła się na pewno: kiedy przed paroma dniami, gdy siedział na kamieniu młyńskim, dostrzegł na jej sukni mączne plamy, wówczas obudziła się zazdrość i roznieciła w jego sercu tlejące żary, tak że odbłysk ich pokrył oblicze łuną!
Ach nie! Takie było już przeznaczenie. Utraci to wszystko – ten młyn, do którego zapracowała sobie prawo i z którym się zrosła, i tego pięknego mężczyznę, którego tak kocha (czyż można go nie kochać?) i który już tak jej ulegał, że dość było tylko palec wyciągnąć. Tak, oczywiście, gdyby nie była porządną i uczciwą dziewczyną! A ot spotyka ją nagroda! Dlatego wybił ją sobie z głowy i ugania za tamtą obłudnicą, która w lesie darzy go pieszczotami.
W wyobraźni jej odżyły wspomnienia owego dnia pogrzebu, kiedy to tamta gospodarowała w jej kuchni. Na pewno wypędzi ją z obejścia, z domu bez słowa podzięki za wszystko, co tu zrobiła! I już widziała oczyma wyobraźni, jak wędruje w deszcz i zawieruchę po błotnistych drogach w daleki, szeroki świat z węzełkiem pod pachą i wiernym Pilatusem na ręku. O, Pilatus nie opuści jej na pewno, nie zostanie tutaj po to, aby tamta kopnięciem nogi wygoniła go z kuchni i aby dziki Kizia wydrapał mu oczy, gdyby się odważył powrócić do młyna. A ona także nie opuści swego wiernego przyjaciela!
Uczuła, że wzruszenie bierze nad nią górę, ale nie starała się go powstrzymać, wędrując dalej między Chrystianem i młynarzem. Czemuż miałaby ukrywać swoje łzy? Czyż można wymagać od biednej dziewczyny, aby miała w piersi kamienne serce?
Młynarzowi wydało się, że raz i drugi słyszy westchnienia i jakieś pociąganie nosem. Podniósł głowę. Oczy Lizy były pełne łez, a wielkie krople padały jej na łono, na wpół obnażone z powodu gorąca.
– Cóż to, Lizo, czy jesteś chora? – zapytał i przestał wygarniać łopatą chleby.
– O, nie…
Młynarz wyprostował się i położył łopatę na płycie pieca.
– Ty jesteś zapewne chora, boję się, że natężasz za bardzo swoje siły.
Potrząsnęła głową i ruchem ramienia zwróciła jego uwagę na Chrystiana, który nie spotkawszy Lizy w sieni, stanął w drzwiach i patrzył na nią wyłupiastymi oczami dorsza.
Młynarz pochylił się znowu, sięgając w półmrok pieca. Ale ręce jego drżały i nie od razu udało mu się wyłowić oporną chlebową parę z jej bezpiecznej i ciepłej kryjówki w głębi pieca.
Wędrówka tam i z powrotem od młynarza do Chrystiana rozpoczęła się znowu i trwała bez przerwy, póki wszystkie siedemdziesiąt chlebów nie spoczęło w chłodnej sieni. Wtedy Chrystian powlókł się do młyna, majster zaś skinął na Lizę, by pozostała.
Rękawem koszuli wytarł pot z czoła i oparł się lewą ręką o stół poza sobą, odwracając się plecami do okna, tak że twarz jego pozostała w cieniu, a światło padało wprost na Lizę. Stała tam i wyglądała tak, jak gdyby miała wielką ochotę zemknąć za drzwi – przypominała wyglądem uczennicę, która na pewno nie z powodu dobrego uczynku pozostała na rozmowie w cztery oczy z nauczycielem, gdy koleżanki już odeszły.
– No, Lizo! Cóż to znaczy?
– Ach, to nic, nic… Zmogło mnie wzruszenie, bo jestem tu już z górą rok w młynie i przywiązałam się bardzo do tego domu, a teraz… niedługo muszę odejść.
Mrugnęła oczyma, wydawało się, że znowu zacznie płakać. Młynarz wzdrygnął się.
– Odejść? Dlaczego?
– Ano, nie może być inaczej, skoro pan majster się żeni.
Młynarz oparł się obiema rękami o brzeg stołu, wyprężył ramiona i cofnął się nieco wstecz korpusem.
– Jakaż znowu niedorzeczność? Któż powiada, że się żenię?
– To obojętne, kto powiada; ja wiem na pewno, że się pan żeni… z siostrą leśniczego… to się rozumie samo przez się.
Młynarz milczał przez chwilę. Nie miał odwagi odpowiedzieć na ten zarzut bezpośrednim przeczeniem.
– Głupie plotki! – zawołał. – Jak się okazuje, nie można bywać w domu, gdzie jest młoda dziewczyna, bo od razu wszystkie stare baby rozpuszczą języki!… Zresztą nie rozmawialiśmy z sobą dotychczas o małżeństwie.
– Być może, być może, skoro pan tak powiada… Zresztą nie mam prawa żądać rachunku od pana… i gdyby pan chciał się żenić…
– Nie wiem nawet tego, czy ona by mnie zechciała.
– Jezusie! To się przecie samo przez się rozumie!
Był to okrzyk na wskroś szczery i towarzyszyło mu spojrzenie pełne przekonania; nie mogło podlegać wątpliwości, że każda dziewczyna przy zdrowych zmysłach uważałaby się za najszczęśliwszą, gdyby młynarz się z nią ożenił. Ten zaś tak gorąco i powszechnie pożądany, wpatrywał się w końce swoich butów i czuł, że się rumieni – nie tyle skutkiem podrażnionej próżności, jak raczej dlatego, że to naiwne wotum zaufania Lizy świadczyło o jej własnej skłonności.
– No nie, tylko tego by brakowało, aby dała panu kosza – zagadnęła Liza. – Jeżeli się pan chce żenić…
– Ale słuchajże, co powiadam: dotąd nie było o tym mowy… między nią a mną… – dodał to z trwożliwym pośpiechem, aby wyznanie najzupełniej zgadzało się z prawdą. – Poza tym nie przejmuj się tym wcale!… Gdyby w ogóle kiedyś do tego doszło… to jeszcze nieprędko. A i w takim razie nie byłoby konieczne, abyś odeszła… Bez służącej młyn się nie obejdzie…
– Czy pan naprawdę wierzy, że mogłabym tu pozostać, gdyby pani domu weszła do młyna?
Przystąpiła o krok bliżej, a młynarz wzdrygnął się. Chociaż z uporem patrzył w ziemię, czuł jej zuchwałe spojrzenie, widział, że jej usta się śmieją i że na twarzy widnieje odwrotność zadanego pytania: „Czy ja jestem zwyczajną służącą?… Czy nas nic nie wiąże? I czy więzy nie zacisną się między nami jeszcze silniej – wcześniej czy później – jeżeli tu pozostanę?”. On sam niejednokrotnie już zadawał sobie to pytanie i dawno już odpowiedział na nie energicznie: „Liza musi odejść!”. Byłoby to zbyt nietaktownym postąpieniem względem Hanny zatrzymać Lizę tylko dlatego, że słowo wyrwało mu się z ust. Ale dotychczas jeszcze decyzja nie zapadła!… Więc czemuż Liza nachodzi go i dręczy już teraz?
A ponieważ nie mógł odpowiedzieć na jej zapytanie, więc począł zagadywać gniewnym, niecierpliwym tonem:
– Mój Boże! Czegóż chcesz właściwie? Skoro sądzisz, że lepiej będzie jeżeli odejdziesz… Ale powiadam ci przecie, że dotychczas wcale nie było mowy o tym… jak się zdaje, powinno cię to uspokoić! Nie będziesz chyba wymagać, abym się zobowiązał, że nie ożenię się nigdy ani z tą, ani z inną.
– Wymagać?! Czyż ja biedna dziewczyna, ośmieliłabym się wymagać czegokolwiek?! Tylko smutno pomyśleć o tym! Pragnęłabym, aby wszystko pozostało po dawnemu, abym nie opuszczała mojej służby i troszczyła się nadal o wszystko, jak potrafię… oto jedyne moje życzenie… ale czyż ośmieliłabym się wymagać?
Zakryła oczy fartuchem i wyszła, lejąc szczere łzy w poczuciu własnej bezsilności. A zdumiony młynarz, pozostawszy sam, odczuwał zakłopotanie, wzruszenie i wątpliwości.
Biedna dziewczyna! Niewątpliwie, przykro byłoby jej odejść po tej całej pracy, jakiej tu dokonała. I jak bardzo przywiązała się do niego! A jednak nie żądała nic, pragnęła tylko pracować dalej od świtu do nocy, aby mu dogodzić, aby utrzymać ład w tym ulubionym młynie na wzgórzu.
A ostatecznie… cóż go przymuszało, by niezwłocznie poślubić Hannę?
Oczywiście, najlepiej czekać, aż sam los wszystko ułoży.
Nie należy nic czynić na łeb, na szyję. Na razie wszystko działo się dobrze, zwłaszcza, odkąd między Lizą i Jankiem wywiązał się serdeczniejszy wzajemny stosunek.
Pochylił się i wyjrzał przez niskie okienko na podwórze. Chłopiec biegł właśnie naprzeciw Lizy i podawał jej swój łuk, w którym widocznie coś się zepsuło. A poczciwa Liza zajęła się natychmiast naprawieniem zabawki, chociaż czekało na nią tyle ciężkiej pracy. Ale z pewnością nie zaniedba niczego. Te silne, krągłe ramiona potrafią wszystkiemu zaradzić!…
I młynarz z uśmiechem na ustach pokiwał głową, bawiąc się bezmyślnie małą szufelką, której Liza używała do odważania ciasta.
VI
W tę szarą niedzielę listopadową, kiedy młynarz poszedł z Jankiem do leśniczówki, groźna burza zawisła nad młynem na wzgórzu, a Liza była czarownicą, która spowiła go w taką atmosferę.
Nawet Pilatus, który jak wszystkie koty był bardzo wrażliwy na oznaki burzy, nie odważył się zbliżyć do niej. Karo nie pokazywał się wcale. Jörgen – chociaż Liza trzymała go krótko od czasu owych pocałunków – próbował, czy nie udałoby się mile spędzić czasu w jej towarzystwie, ale szybko cofnął się rażony piorunem jej spojrzenia. Markotny szukał pociechy w swej bibliotece: wydobył kalendarz dla ludu i rozpoczął odczytywać go od początku, od wiadomości meteorologicznych, gdzie niestety, nie były przepowiedziane burze tego rodzaju. Jednocześnie puścił w ruch łuszczarkę w młynie.
Czarownica z młyna postanowiła odwiedzić swą rodzinę na bagnach Virket. Nie była tam już od trzech tygodni; tęskniła za matką, za siostrami i za krową imieniem Blis, chciała też rozmówić się poważnie z Peerem. Ale droga była daleka, zwłaszcza droga w tamtą stronę z ciężkim, ładownym koszem na ramieniu. Albowiem matka leżała chora na reumatyzm, a Liza pragnęła jej zanieść marynaty, świeży chleb i małą wędzoną szynkę. Ogarnęło ją dziwne uczucie słabości i przygnębienia, nie była pewna, czy starczy jej sił na tę wyprawę. Może nieco później będzie raźniejsza. A ponieważ tymczasem pożądała jakiejś złośliwej uciechy, przywołała Chrystiana i żartowała z nim. Chłopak śmiał się na całe gardło. Ugotowała kawę dla niego i dla siebie, do jego filiżanki wlała nawet rumu.
Parobek ledwie wierzył swoim zmysłom, że naprawdę okazuje mu taką łaskawość, ale kawę z rumem wypił ochotnie, a pod wpływem trunku piegi na jego twarzy rozkwitły nową czerwienią. Wtedy oświadczyła, że mogliby oboje pojechać na spacer, co go zupełnie rozśmieszyło. Kiedy jednak zażądała poważnie, aby poszedł do stajni i zaprzągł. Chrystian spojrzał na nią z przerażeniem. Nie może tego robić bez pozwolenia majstra! Konie powinny dzisiaj wypocząć. Ale Liza oświadczyła, że przyjmie na siebie odpowiedzialność! – pracuje tu przecież tak dzielnie, Bogu wiadomo, że majster nie zgani jej za tę drobną przyjemność, a jego, Chrystiana, tylko pochwali.
Chrystian niezdecydowany poszedł do stajni i wzdychając, nałożył gniadoszom platerowaną uprząż – rozumiał, że nie wypadało wyjeżdżać na spacer w roboczej uprzęży; wśród głośnych klątw wyciągnął z szopy ładny wózek, bo ze zgrozą myślał o błotnistej drodze. Kiedy jednak zaprzągł, przygoda ta wydała mu się niezmiernie interesująca. Głośno trzaskając odświętnym biczem, zajechał przed drzwi domu.
Drzwi te pozostały zamknięte, natomiast z tyłu poza nim otwarły się drzwi kuchenne, a na progu pojawiła się Liza w fartuchu ze ścierką w garści i zapytała, udając zdziwienie, gdzie się, do diabła, wybiera. Rozumie chyba, co jest żartem, a co prawdą, bo nie wczoraj dopiero się narodził!
Mówiąc to, roześmiała się głośno, zadając tym Chrystianowi dotkliwy ból. Ale głośniej jeszcze zabrzmiał ku tym większej boleści szyderczy śmiech Jörgena, który usłyszawszy turkot kół i trzask bicza, wyszedł na galeryjkę i z tego wysokiego punktu obserwacyjnego przyglądał się sytuacji, pojąwszy szybko, o co chodzi.
Ale nawet ten drugi głos – chociaż wysilał się na największą złośliwość – był jeszcze niczym w porównaniu z trzecim, który dopełniając trio, odezwał się teraz przy bramie wjazdowej.
Stał tam Smok we własnej osobie. Rozstawiwszy szeroko nogi, by znaleźć dostatecznie silną podstawę podczas gwałtownych drgnień otyłego ciała, Smok ryczał formalnie ze śmiechu.
To uwieńczyło klęskę Chrystiana. Zdruzgotany doszczętnie, zawrócił powoli do stajni zdumione tym, ale zadowolone z powrotu konie. Gdyby był przyjrzał się przybyszowi, zachowując choć trochę spokoju, byłby oczywiście dostrzegł zarówno on, jak i tamci, że Smok nie wiedział wcale, z czego się właściwie śmieje. To jednak nie przeszkadzało bynajmniej poczciwcowi w jego towarzyskich instynktach. Zawsze gotowy weselić się z wesołymi, śmiał się dalej, parskał i tupał nogami nawet wówczas jeszcze, kiedy jego towarzysze wesołości już się uspokoili – potwierdzał żywym przykładem przysłowie, że najlepiej się śmieje, kto się śmieje ostatni.
Kiedy zauważył wreszcie, że w zupełności ten cel osiągnął i że Liza kłania mu się bardzo grzecznie, zakończył gamę śmiechu westchnieniem znużenia i nieco zadyszanym głosem wyraził radość, że przybywa właśnie w sam czas, zanim Jakub odjechał. Po czym zdumiał się niepomiernie, dowiedziawszy się z ust Lizy, że młynarz jest nieobecny, a Chrystian zaprzągł konie na jej rozkaz, albowiem zgniewała ją bezczelność parobka.
– Ale może pan dziedzic raczy wejść i odpocząć po podróży – zaprosiła go wreszcie, wypełniając wszystkie dołki swej twarzy najbardziej czarującym uśmiechem.
Podróż, odbywana najpowolniejszym krokiem i z najczęstszymi przystankami, nie trwała dłużej niż dziesięć minut. Ale Smok uznał, że wypoczynek byłby pożądany, skoro zaś Liza w dodatku oświadczyła, że młynarz zgniewałby się na nią, gdyby nie podała panu dziedzicowi przed odejściem jakiejś ochłody, uniósł się dobrodusznością i nie chciał narazić poczciwej dziewczyny na przykrości.
„Umie się zachować wobec ludzi ta Liza kłusowniczanka” – pomyślał Smok, idąc za nią do małego pokoiku na prawo od sieni, którego okna wychodziły na podwórze i w którym to pokoiku młynarz zazwyczaj przesiadywał.
– Ten pokój – oświadczyła Liza tonem niejako pokornego usprawiedliwienia się, że nie prowadzi tak zacnego gościa do świetlicy – jest znacznie milszy podczas tej pory roku i bardziej przytulny aniżeli sala od strony ogrodu. Czy pan dziedzic nie zechce zapalić?
Postawiła przed nim na stoliku pudełko cygar, popielniczkę i przybór z zapałkami, po czym poprosiła go, by się rozgościł, zanim ugotuje kawę i przyniesie obwarzanki. – Własnego wypieku, jeżeli pan dziedzic raczy popróbować.
Umie się doskonale zachować – zdecydował Smok, rozsiadając się wygodnie na kanapie i wypuszczając kłąb dymu. Zapowiedź kawy i pieczywa sprowadzała ślinkę do ust, a stale powtarzane słowo „dziedzic” mile łechtało przewody uszu, dźwięcząc w nich ciągle. Ma dobre maniery, to najprawdziwsza prawda, umie się wyrażać! Dziwne, gdzie taka Liza z bagien nauczyła się wytwornej sztuki obcowania z ludźmi… i ładna, kusząca dziewucha, to trzeba powiedzieć… Tak, tak. Jakub jest smakoszem, otóż to właśnie – smakoszem.
Doszedłszy do tego mądrego wniosku. Smok zerknął jednym okiem na cygaro, drugim zaś z lubością ku drzwiom, które Liza zamknęła za sobą.
Ale natychmiast padł cień na jego szeroko roześmiane oblicze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że właśnie nieobecność Jakuba jest diabelnie nieprzyjemnym zbiegiem okoliczności, ponieważ on, Smok, musi się z nim koniecznie rozmówić. Oczywiście, Jakub powróci do domu, a skoro Chrystian zamierzał właśnie pojechać po niego, nie potrwa to zbyt długo. Dzięki gazecie, którą przygotowała mu myśląca o wszystkim Liza, dzięki dobrym cygarom czas nie będzie się dłużyć. Ostatecznie nie ma potrzeby natężać nóg – i to jeszcze w niedzielę, którą sam dobry Pan Bóg przeznaczył na dzień wypoczynku. To się układało szczęśliwie. A jednak Smok doznawał głuchego, niepokojącego uczucia, że nie wszystko przedstawia się tak, jak należało. Ta jazda Chrystiana do leśniczówki – to był sęk. W tej historii z zaprzęganiem wózka kryło się coś zagadkowego. Było to zabawne, bardzo zabawne – mój Boże, a tośmy się uśmiali (zarechotał znowu na samo wspomnienie) – ale mimo wszystko kryła się w tym jakaś zagadka. Nie zrozumiał dokładnie słów Lizy, bo mówiła bardzo prędko i niezbyt jasno – kobiety w ogóle nigdy nie wyrażają się jasno. Uświadomił sobie, że właściwie było jeszcze za wcześnie, aby już posyłać konie po młynarza. Bądź co bądź – coś szwankowało w tym wszystkim…
Myślowy aparat Smoka nie funkcjonował nigdy zbyt sprawnie, a zwłaszcza dzisiaj, w tym dniu, który Bóg przeznaczył na odpoczynek. Toteż Smok dopiero po dłuższej chwili doszedł do tego niepokojącego wniosku. Radosny dźwięk młynka mielącego kawę, dochodził z kuchni, zrazu bardzo przyjemnie wzmagał i ożywiał czynność jego umysłu, ale teraz już dawno umilkł; także cygaro, rodzące nowe myśli, wypaliło się do końca. Smok doszedł właśnie do wniosku, że za długo czeka na kawę, gdy wtem Liza wniosła oczekiwany z utęsknieniem napój i usprawiedliwiała się, potwierdzając jego niewypowiedzianą myśl: wprawdzie już wcześniej mogła była podać kawę panu dziedzicowi, ale wolała zaparzyć świeżo zmielone ziarna.
Była to świetna obrona, a Smok przyznał jej słuszność pełnym zadowolenia błyskiem oczu, mruganiem i mlaskaniem, podczas gdy jednocześnie popijał drobnymi łyczkami brunatny napój i zajadał ze smakiem chrupiące obwarzanki.
Gdy podczas nalewania drugiej filiżanki nastała krótka przerwa w gastronomicznej pracy, Smok wykorzystał wyzwolenie szczęk, by wyrazić przypuszczenie, że Chrystian zapewne niebawem przywiezie z leśniczówki młynarza i małego Janka. Ku niezmiernemu rozczarowaniu dowiedział się jednak, że Chrystian nie zamierza bynajmniej jechać do leśniczówki i że wyjazd wózka był jedynie żartem. Tym razem wyjaśnienia Lizy były równie jasne jak przekonywające, albowiem uświadomiła sobie ona z przykrością, że sytuacja, w jakiej Smok zaskoczył ją i obu parobków, była nieco drażliwa. Mogłaby ona obudzić mniemanie, że tutaj w młynie na wzgórzu „myszy tańczą po stole, kiedy kota nie ma w domu”. Lizie zależało bardzo na tym, aby sprawozdanie Smoka nie było w ten sposób zrozumiane tam, w Smoczym Dworze, przez starego kobiecego potwora, jej śmiertelnego wroga. A ponieważ słusznie osądzała umysłowość Smoka na poziomie własnego myślowego aparatu, więc dokładała trudu, aby wysławiać się zrozumiale, co też udało się jej tak doskonale, że Smok wreszcie wlepił w nią oczy z niekłamanym podziwem i kilkakrotnie klasnął dłonią w kolano.
– Co powiadasz?!… Kazałaś mu zaprząc, ponieważ leniuch zbijał bąki?… Kazałaś wyczesać zgrzebłem konie, aby sierść się lśniła… i wyczyścić uprząż, by błyszczała… i zaprzęgać?… Czy słyszał kto coś podobnego?… A to zuch dziewczyna!… Tak, tak, zuch dziewczyna, i dam ci to na piśmie… w twojej służbowej książce… co?!
Liza opuściła oczy zawstydzona i dumna. Smok rzadko przemawiał tak gorąco. A chociaż nie była pierwszą i jedyną osobą, której przyrzekał tę żmudną dla siebie pisemną pracę, to jednak bądź co bądź ona, dziewczyna na służbie, musiała poczytać to za odznaczenie, które należało cenić.
Ale natychmiast nastąpiła reakcja. Wzdychając głęboko, Smok opadł na kanapę i oświadczył, że musi – niech to diabli porwą! – musi jeszcze dzisiaj rozmówić się z Jakubem w sprawie niezmiernie pilnej, bo przyrzekł to swojej matce, którą łamie podagra i która wskutek tego nie może się ruszyć z łóżka.
„Oby stara potwora pozostała tam przez całe życie!” – pomyślała Liza i nie podnosząc opuszczonych z zawstydzeniem oczu, a raczej opuszczając je jeszcze niżej, by nie zdradzić swej ciekawości, zapytała pokornym głosem, czy nie przydałaby się jej pomoc. Wprawdzie młynarz powróci do domu dopiero późno, ale ona mimo to mogłaby przecież pobiec z wiadomością do Smoczego Dworu.
Zuch dziewczyna! – To jedyna dobra nazwa! Że też od razu wpadła na ten pomysł! Ależ oczywiście, pomoc jej bardzo się przyda! Sprawa jest całkiem prosta – i Smok rozpoczął nieco rozwlekle i ciężko przedstawiać tę całkiem prostą sprawę.
– Mianowicie już w lecie, w sierpniu, tak, było to w połowie sierpnia, zwozili właśnie ostatek żyta, Jakub zaszedł kiedyś wieczorem. Wtedy mówiono o tym, że Zajęcza Ana…
Liza podniosła ciemne oczy i przytwierdziła spojrzeniem, że wie wszystko o Zajęczej Anie.
– Tak, tak! Oczywiście! No, więc Zajęcza Ana już dawno znalazła służbę… ale stara… hm… dręczy się ciągle myślą, że tutaj… hm… wszystko jest doskonale i ty dajesz sobie radę… ale może roboty za dużo… tak sądzi matka… hm… a właśnie teraz Karen Peersen w Alslev…
Liza skinęła głową. Znała ją (tym razem była to piękna, młoda dziewczyna) i nienawidziła jej. Wypowiedziała tylko pierwszą część myśli, drugą przemilczała.
– Tak, otóż widzisz…. Karen może właśnie otrzymać nową, dobrą służbę… ale jej rodzinie bardziej by dogadzało, gdyby służyła tu w młynie na wzgórzu… moja stara trzymała Karen do chrztu i sądzi… a oni sądzą tak samo… to znaczy rodzice… że tu w pobliżu… że chrześnica…. dobre, poczciwe dziecko…
Liza potwierdziła skinieniem głowy, myśląc jednocześnie: „Stare ścierwo obliczyło bardzo sprytnie! Niech ją cholera…!!!”.
– Prawda? Pojmujesz to… Więc… ale ona… Karen Peersen… jak mówię, może otrzymać służbę… dobrą służbę… i musi już jutro się zdecydować… dlatego sprawa jest bardzo pilna…
– Dobrze, panie dziedzicu, ja to załatwię, jeszcze dzisiaj wieczorem dam państwu odpowiedź. Zresztą wydaje mi się, że majster jest całkiem zadowolony z obecnego stanu rzeczy… twierdzi on, że dopóki mogę zrobić wszystko sama, nie należy wydawać drogich pieniędzy na drugą służącą.
– Oczywiście! Moje własne słowa! Mówiłem to samo, kiedy proponowano Zajęczą Anę… diabeł by go chyba kusił… moje własne, autentyczne słowa… Nie… nie… nie takie to czasy, aby wydawać na gospodarstwo więcej, aniżeli potrzeba… Ale uważasz, stara… moja stara nie wie, jaki tu ład panuje, i martwi się… sądzi, że jeśli się przepracujesz, ludzie wytkną to Jakubowi… powiedzą, że jest sknera… a moja stara zawsze dbała oto, aby ludzie nie gadali źle… i słusznie!… Więc mnie wszystko jedno, tak czy owak, skoro ty to załatwisz. Tak, nie mówię nic, mogę wypić jeszcze trzecią filiżankę… Co? To już czwarta? Ano, trójkąt niewiele wart, pokój ma cztery kąty. Ha, ha!
I na drugie cygaro zgodził się Smok bez zbyt gwałtownego protestu. Obracał je w ustach, aby zwilżyć należycie zewnętrzny liść, i ukończył te przygotowania właśnie w chwili, gdy Liza podała mu płonącą zapałkę. Smok, obsłużony w ten sposób piękną rączką, wypuścił z zadowoleniem potężny kłąb dymu, popił kawę, otarł grzbietem ręki zwilżone sumiaste wąsy, rozparł się na kanapie i powędrował myślą w ślad za nieobecnymi.
– A więc są w leśniczówce! Tak, Jakub ma tam dobrych przyjaciół… moja stara powtarza zawsze: „Dobrze, że Jakub obcuje z tym rodzeństwem z leśniczówki”… Tak powiada… Obcowanie z nimi jest bardzo pożyteczne, jak sądzi… Tak, tak, stara się ucieszy, skoro się dowie, że są w leśniczówce.
Liza przytaknęła z pobożnym uśmiechem, ale myśli jej szły inną drogą.
– Ale wytłumacz mi, Lizo, dlaczego właściwie młynarz odesłał wózek do domu? Takie wędrówki tam i z powrotem! Czemuż wózek nie czekał na nich? Chrystian byłby tam zbijał bąki równie dobrze jak tutaj, gdzie tylko naraża cię na kłopot, bo musisz mu wyszukiwać zajęcie… he! Ale Jakub był zawsze dziwakiem.
– Nie, nie, panie dziedzicu… wózek nie wyjeżdżał wcale… poszli piechotą.
– Co?! – zawołał Smok z przerażeniem. – Co? Poszli piechotą?… Do leśniczówki?… Ale moja kochana… to przecie… to przecie prawie mila drogi… a teraz takie błota, trzeba ostrożnie chodzić brzegiem… Mój Boże, człowiek się zmęczy, gdy idzie tylko przez kwadrans… No, ale leśniczy odwiezie ich chyba do domu.