Kitabı oku: «Miranda», sayfa 4
VI
Tegoż dnia po południu odbyć się miał obrzęd ślubny Wiśwamitry i Kesini. Udaliśmy się na plac główny miasta, którego gmachy zwiedziłem stopniowo.
Był jeden centralny, jak mówiłem, świątynia Słońca – i dokoła niego trzy gmachy: Miłości, Mądrości i Potęgi.
Każdy z tych gmachów był świątynią, a zarazem stanowił, jakbyśmy w Europie powiedzieli, ministerium.
Ponieważ tutaj życie, metafizyka i boskość – zawsze się łączą ze sobą w jedno – zatem każdy niemal przedstawiciel magistratury jest jednocześnie kapłanem.
Powiedziałbym, że ustrój tutejszy, będąc czymś w rodzaju socjalizmu, jest zarazem sofokracją tj. panowaniem mędrców, a nawet teokracją, tj. panowaniem stanu kapłańskiego, co jest zrozumiałe, gdyż zarówno tutejsza religia, jako też filozofia wypływa z braminizmu, który jest organizacją teokratyczną.
Dokoła owych trzech ministeriów, stanowiąc drugie koło, którego centrum było w świątyni Słońca, stało sześć gmachów mniej uroczystej konstrukcji, a które wyglądałyby na fabryki lub jakieś przetwórnie, gdyby nie to, że nie miały kominów i przybudówek, jakie zwykle bywają u nas w osadach fabrycznych.
Były to istotnie fabryki: w jednej z nich wyrabiano owe pigułki odżywcze, które stanowiły główny pokarm ludności; w drugiej przygotowywano cegły do budowania domów; w trzeciej – tkaniny na odzież itd.; w czwartej – broń, owe miseri cordiale, o których wspominałem.
Takie fabryki były rozsypane po całym kraju – i wszystkie były połączone z tajemniczą maszyną, która się mieściła w podziemiach świątyni Słońca.
Podobne maszyny mniejszych rozmiarów znajdowały się w całej republice, co dwadzieścia jeden kilometrów – i za pomocą fal hertzowskich łączyły się ze sobą, jakbyśmy powiedzieli, bez drutu.
Niestety, Słońcogrodzianie bardzo zazdrośnie ukrywają tajemnicę tej maszyny, która ma być nadzwyczaj prosto zbudowana – i jest, że tak powiem, maszyną maszyn, ponieważ wszystkie inne maszyny zastępuje.
Wszędzie, gdzie taka maszyna się znajduje, jest ona okryta całym szeregiem tajemniczych zasłon i tylko otwór jej, przypominający zakończenie dużego lejka, wystaje na zewnątrz.
Nie wszyscy mieszkańcy Republiki Słonecznej znają budowę tej maszyny; osobni technicy, których się wybiera spośród młodzieży jeszcze przed wulkanizacją i których odpowiednio się wychowuje – mają później nadzór nad maszyną.
Składają oni przysięgę tajemnicy, a ponieważ władza tutejsza w wysokim stopniu stosuje psychoskopię, o ile by więc kto krzywoprzysiągł, natychmiast bywa zdemaskowany.
Mówię o tym nieco dłużej, gdyż chcę wam wytłumaczyć, dlaczego, pomimo wielką życzliwość29, z jaką mnie tu przyjęto – nie mogłem się dowiedzieć, jak jest zbudowana ta maszyna i nie mogłem jej zobaczyć.
Wszyscy życzliwi nowożeńcom zgromadzili się w świątyni Miłości. Był tam, oprócz Wiśwamitry i Kesini, Wasiszta z żoną i Damajanti z mężem oraz liczne grono osób, jeszcze mi nieznanych. Były tam również inne grupy, które widać ten sam obrządek zamierzały odprawić.
Świątynia Miłości ma wielką halę środkową z głównym ołtarzem oraz cztery hale poboczne. W głównym ołtarzu stoi posąg boga miłości, który nie przypomina bynajmniej Kupidyna greckiego: jest to raczej Kriszna, w którym się łączy świat zmysłowy i nadzmysłowy; z jednej strony tkwi on w najpierwotniejszym świecie materii, z drugiej – w najwyższym świecie idei.
Była to postać niewielka, siedząca na delfinie, który wyobraża morze i ruch, morze i płodność, morze i nieskończoność – i w ten sposób jednoczy w sobie ducha i materię, bóstwo i człowieka, miłość ziemską i nadziemską.
Zbyt kocham rzeźbę grecką, abym mógł się zachwycać posągami tutejszymi, które są w stylu dawnych bogów indyjskich.
Również i Kriszna miał pewne cechy, które mi się niestety nie podobały. W ogóle sztuka Słońcogrodzian jest dla Europejczyków mało dostępna, choć metoda pracy ich artystów jest wysoce oryginalna, o czym jeszcze powiem.
Im bardziej przyglądałem się Damajanti, tym więcej uderzało mnie jej podobieństwo z Lenorą – i chwilami sądziłem, czy to nie jest ta sama istota, która już to krąży tu po wyspie, jako żywa wcielona postać, już to znowu trwa jako widmo, związane gdzieś daleko z jakąś nieokreśloną Mirandą.
Damajanti była dziwnie zamyślona i widocznie coś ją absorbowało. Do mnie zwróciła się z pełnym życzliwości ukłonem i znów jakieś drżenie przeszło całą moją istotę i zacząłem marzyć, jakby to było pięknie, gdyby taka nadludzka istota…
Figura Kriszny naraz zapromieniała wszystkimi kolorami tęczy; z wyżyny spadł deszcz kwiatów, rozlewając dokoła zapach cudowny, a z galerii nad ołtarzem dał się słyszeć dźwięk melodyjnej muzyki: o ile mogłem sądzić były to jakby arfy30 i lutnie, połączone z dźwiękiem organu.
Śród tych wielobarwnych promieni, tych kwiatów i tej muzyki ukazał się przedstawiciel władzy, sługa boga Miłości.
Wezwał on kandydatów ślubnych przed oblicze Kriszny; cztery pary wystąpiły ze swych orszaków i do ołtarza się zbliżyły.
Sługa boży miał do nich krótką przemowę: podniósł ich wieloletnie współżycie, oparte na wiernej miłości; zaznaczył, że nieczęsto zdarzają się tak dostojne związki – i w nagrodę połączył ich ręce, czym uwieńczył ich jedność, wzywając Krisznę, aby więcej było wzorów podobnych.
Uroczystość była bardzo piękna i wzniosła – i oznaczała się czymś, co u nas przy ślubach bywa bardzo rzadkie: prawdą. Miałeś wrażenie, że w tym obrzędzie ani kropli fałszu nie ma.
Wszyscy obecni – zaczęli śpiewać hymn z towarzyszeniem muzyki, która grać nie przestawała. Tak się odbyły zaślubiny Wiśwamitry z Kesinią oraz innych par, które były w świątyni.
Byłem swoją drogą ciekawy, co to jest owo ministerium i jakie są jego kompetencje. Niemały był istotnie zakres jego pracy, gdyż wyrazem miłość obejmowali oni znacznie szersze pojęcie, niż to u nas bywa.
Przede wszystkim co się tyczy miłości bliźniego, która jest u nas naczelnym, a nigdy nie wykonywanym, przykazaniem religii, to w Suriawastu jest ona zjawiskiem tak normalnym i nieustającym, że właściwie o niej się nie mówi: miłość ta rozumie się sama przez się i przez jakiś instynkt przyrodzony ludzi tutejszych – sama przez się uprawia się spokojnie, bez nacisku, bez wyrozumowanego obowiązku, bez narzucania się bliźniej duszy i bez ostentacji.
Zasadniczą sprawą jest tu troska o stworzenie potomstwa – i przy tym chodzi o to, aby rasa była zarówno fizycznie, jak duchowo pierwszorzędna.
O ile bowiem Słońcogrodzianie mają ciało subtelniejsze, jakby na wyższej płaszczyźnie ustawione, o tyle znów mają zmysły doskonalsze, gdyż wszystkie odznaczają się zdolnością telepatyczną.
To znaczy, że oko ich widzi na odległość dowolną; również ucho ich słyszy na odległość itd.
Z tego powodu widzą, co się dzieje nawet na innych wyspach; mogą rozmawiać swobodnie z ludźmi żyjącymi i w innych stronach.
Nerwy ich, o ile trafią na istotę pokrewnego ducha, grają unisono z nerwami tej istoty.
Owóż na tym opiera się to, co Sakuntala nazwała „osobną statystyką”.
Ministerium Miłości prowadzi dokładną psychometrykę temperamentów, usposobień, falowań nerwowych uczuciowości itd. różnych jednostek w całym kraju – i dobiera je tak, że tworzy szczęśliwe stadła. Rzadko trafiają się omyłki, o ile zaś się trafią, to w sposób nie drażniący bywają wyrównane.
Kiedy się rodzą dzieci, w pierwszym roku życia znajdują się pod opieką matki. Ona je sama karmi, gdyż mamki są tu nieznane.
Później ministerium zajmuje się ich wychowaniem aż do siódmego roku życia w szkołach tzw. macierzyńskich, gdy szkoła średnia znajduje się pod zawiadywaniem ministerium Mądrości.
Szkoła wyższa natomiast, do której wchodzą jednostki odcieleśnione – jest pod zarządem Potęgi.
Również do zarządu Miłości należy wszystko, co jest związane z życiem rodziny: społeczność, jak ojciec, czuwa nad przeżywieniem31 ludności. Fabrykacja owych skondensowanych dragées32, którymi się tu karmią, jest pod jego kierunkiem. Do niego należy to, co się wiąże z higieną, medycyną, farmacją.
Również rolnictwo, hodowla bydła, hodowla kwiatów należy do tego ministerium, jak z drugiej strony te dziedziny pracy ludzkiej, które są pod władzą wyobraźni: a więc poezja, sztuki plastyczne, muzyka. Wychowanie płynie rytmem muzycznym.
Goście weselni udali się do domów, gdzie odprawiono ucztę, ale Wasiszta i kilku innych ludzi stosunkowo młodych, a będących w służbie Potęgi, zmuszeni byli pożegnać nowo zaślubionych, gdyż obowiązek wzywał ich gdzie indziej.
Choć obecność Damajanti bardzo mnie nęciła, i ja również pragnąłem iść z nimi. Ale oni mieli polecieć powietrzem, gdy ja…
Owóż Wasiszta, znając to moje życzenie, sprowadził mój wózek; sam w nim zasiadł wraz ze mną – ster nakręcił i powiedział: galop najwyższy!
Jak wiemy, wózki te robiono nie z pierwotnej i bezwładnej materii nirwidialnej, ale z tegoż elementu mocno przesyconego energią ruchową (tzw. Nerwidium).
Dlatego wszelkie narzędzia, które się poruszają, nie są pozbawione pewnego rodzaju świadomości: rzekłbyś słyszą, widzą.
Toteż samochód nasz, usłyszawszy rozkaz mego towarzysza – puścił się po ulicach Słońcogrodu tak zawrotnym pędem, że nic a nic nie widziałem: wszystko mi się zlewało w dwoistą biało popielatą ścianę, a potem była równina bez granic. W niecałe dziesięć minut znaleźliśmy się za miastem, dokąd z różnych stron spływały powietrzem gromady młodych ludzi, żołnierzy.
Spuszczali się na obszerną równinę, która stanowiła, mówiąc językiem Europy, „pole Marsowe”. I ci, którzy asystowali uroczystości zaślubin, krewni i przyjaciele Wasiszty – przybyli tu prawie jednocześnie z nami.
Miały się odbyć ćwiczenia wojskowe, poprzedzające wojnę. Ćwiczenia były urządzone na sposób manewrów. Żołnierzy było tysiąc; podzieleni byli na dwie armie po pięćset osób.
Większość przybyła w specjalnym stroju, który ukrywał się pod chlamidą.
Wasiszta chlamidę zostawił w wózku, gdzie i mnie kazał siedzieć (gdyż oczywiście na pole Marsowe nie zostałem wpuszczony).
Teraz był jakby w trykocie, w którym poruszył jakąś śrubkę czy coś podobnego – i w tej chwili miał na sobie rzekłbyś stalowy, ale nader giętki, pancerz, kolczugę, która go od stóp do głów okrywała.
Tak samo w kolczugi był przybrany cały tysiąc żołnierzy.
Jedna część, wyobrażająca nieprzyjaciół, była nadto przepasana czerwoną szarfą.
Niektórzy mieli na stalowej kolczudze złote znaki, które widocznie oznaczały rangę. Wasiszta nosił na szyi złoty kołnierzyk, który w naszej nomenklaturze odpowiadał randze pułkownika.
Na obszernym „polu Marsowem” z dwu krańców stanęły oba wojska.
Wojsko „nasze” było zbrojne wyłącznie w misericordie. Nieprzyjaciel zaś miał normalne karabiny i armaty europejskie.
W oddaleniu jednej trzeciej części pola Marsowego w armii nieprzyjacielskiej zbudowany był rodzaj muru z granitu, wyobrażający fortecę; również w oddaleniu jednej trzeciej części pola po naszej stronie stała ściana z tego nieokreślonego materiału, z którego tu budowano domy, owe susznie po wsiach itd.; ściana była nie grubsza nad palec, wysoka na 60 metrów.
Armaty nieprzyjacielskie stały na murze tak, że mierzyły wprost w naszą ścianę.
W danej chwili zabrzmiał odgłos trąb z obu stron: było to hasło bitwy. Huknęły armaty nieprzyjacielskie; wróg zaczął strzelać w naszą ścianę: ale ściana ani drgnęła; jedne z kul płaszczyły się w jej powierzchni, rozpalały ją na chwilę, w punkcie uderzonym, do czerwoności, po czym w nią wsiąkały, niknąc bez śladu.
Inne o jeden milimetr od ściany zatrzymywały się w biegu i padały na ziemię, gdzie się na popiół rozpadały.
Na szczycie ściany, wewnątrz, była galeryjka, na której stali nasi żołnierze. Każdy z nich brał do ręki swój mieczyk i pokręciwszy jakąś śrubkę, powiększał go do rozmiarów wielkiego garłacza.
W ciszy zupełnej z tych garłaczów zaczęły wylatywać półdostrzegalne grube iskry barwy złotej, raczej płomienie, które jakby świadomie leciały wprost na kamienny mur forteczny nieprzyjaciela.
Kamień ulegał przedziurawieniu, chwilowo syczał, jakby się w nim coś gotowało, po czym robił się czerwony, jakby się palił wewnętrznie bez płomienia; potem bielał przepalony do szczętu i rozpadał się na popiół.
Niecałe pół godziny trwało to burzenie fortecy: armaty na murze ustawione ulegały tym samym wpływom rozkładu, co granit. I one również w proch się rozsypały. Nieprzyjaciel został odsłonięty.
Wówczas nasi żołnierze ulecieli w powietrze. Zresztą jedna tylko setka się uniosła w górę; inni pozostali w fortecy.
Spłynęli na ziemię w pewnej niewielkiej odległości od nieprzyjaciela (który fikcyjnie nie umiał latać po powietrzu) – i ruszyli przeciw niemu, doprowadziwszy mieczyki do dawnej normy.
Nieprzyjaciel zaczął strzelać ze swych karabinów, ale każda kula o jeden milimetr od naszego żołnierza zatrzymywała się w biegu i upadała mu u nóg na ziemię.
Nasi natomiast podnosili mieczyki swe i wyrzucali z nich (bezgłośne) iskry złote, które jakby świadomie uderzały w nieprzyjaciół.
Każdy uderzony padał na ziemię, co miało znaczyć, że jest trafiony, ranny, zabity itd. I niewątpliwie byłoby tak, gdyby nie ów stalowy pancerz nirwidialny, który go uchronił od niebezpieczeństwa.
Misericordia jest bezsilna wobec człowieka, zbrojnego na sposób Suriawastu.
Manewry te były małym obrazem bitwy z tą różnicą, że czy to Kalibany, czy Telury, nie mieli naszego kostiumu i dlatego w razie uderzenia misericordią – ginęli natychmiastowo, przy czym każda iskra przelatując od człowieka do człowieka – unicestwiła ich naraz całe setki.
Pięciuset Słońcogrodzian było dość, aby unieszkodliwić sto razy większą armię.
Uderzenia Słońcogrodzian były trojakiej siły i każdy mógł je miarkować podług trzech linii na mieczu: uderzenie słabe ubezwładnia wroga kontuzją dwutygodniową, która mija bez śladu; uderzenie średnie wali na ziemię i wprowadza w sen trzymiesięczny, z którego uśpiony budzi się, ale jeszcze przez pewien czas krąży po świecie odurzony i półprzytomny; uderzenie mocne zabija, spala i w proch rozsypuje w ciągu czterech minut.
Najczęściej używają Solarowie uderzenia średniego, gdyż zupełnie im wystarcza odebrać wrogowi moc czynienia złego, zachowując życie: sen trzymiesięczny półmilionowej armii gwarantuje, że wojna nieprędko się powtórzy.
Nie ma tu rannych ani zabitych: są tylko uśpieni.
Trzeba zaznaczyć, że Telury w razie bitwy, choć wiedzą, co im grozi, trwają na stanowisku do ostatka; Kalibany przeciwnie bardzo łatwo tył podają i w ten sposób unikają klęski, choć ich wartość bojowa staje się równa zeru.
Nadto nigdy w prawdziwej bitwie Solary nie walczą na polu, lecz rzucają swe iskry z powietrza.
Tym sposobem również mogą niszczyć flotę nieprzyjacielską, choć sami wcale floty nie mają.
Telury mają też aeroplany, zakupione w Europie, ale nasi łatwo dają sobie z nimi radę.
Nazajutrz miała się rozpocząć wojna. Jaka była przyczyna wojny? – na to pytanie odpowiedziano mi w ten sposób:
– Najważniejszą przyczynę stanowi grupa Słońcogrodzian, niezadowolonych z naszego trybu życia.
– Alboż są tacy?
– Bezwarunkowo. Jest to opozycja, która powstała skutkiem propagandy niejakiego Czarwaki. Ten, działając śród młodzieży, a także i ich matek, sprawił, że corocznie pewna część zarówno chłopców, jak dziewcząt, nie chce się poddać operacji odcieleśnienia i pragnie pozostać w stanie pierwotnym. Z drugiej strony różne elementy grzeszne i występne pod wpływem przewagi sił ciemnych przezwyciężają w sobie astral – i powracają do stanu cielesnego albo, jak my to zowiemy, do stanu upiorów. Owóż zarówno jedni, jak drudzy są wysyłani do pewnej miejscowości, zwanej Kalana – i tu mają wyznaczony pobyt. Staraliśmy się im urządzić życie w stosunku do ich potrzeb, ale ci zamiast pracować na miejscu – wolą zajmować się łupiestwem i rozbojem, co u nas jest niemożliwe, a ponieważ miejscowość ta leży blisko granicy Telurii, przeto Kalanowie uprawiają zbójectwo w ziemi Telurów. Z tego też powodu Telurowie znów napadają na nasz kraj i robią nam niesłychane przykrości. Postanowiliśmy więc naprzód ukarać Telurów, a potem zaraz po wojnie przenieść naszych Upiorników do środka kraju.
– Dużo też ich jest?
– Koło dziesięciu tysięcy. Wiele matek w chwili ostatniej zakłada protest łez przeciw odcieleśnieniu dziecka i uchodzi do Kalany.
– Czemuż nie ukarzecie w jakiś sposób Czarwaki?
– Ma on swobodę słowa – i nie możemy zakazać mu, by myślał i mówił, jak uważa. Chcemy dokładnie poznać jego ideje33 oraz metody, aby go zwalczyć należycie.
– A kiedy zaczynacie wyprawę wojenną?
– Jutro nad ranem.
– Czy nie mógłbym z wami pojechać?
– Niepodobieństwo. Do granicy jest sto siedemdziesiąt siedem kilometrów – my tam będziemy za dwadzieścia minut; ty zaś mógłbyś tam być dopiero za sześć godzin. Jeżeli jednak chcesz – to możesz pojechać, choć zobaczysz niewiele.
– Owszem, jak najchętniej. Proszę mi tylko powiedzieć, dlaczego zarazem Kalibany z wami walczą?
– Kalibany znajdują się w przymierzu z Telurami – i obowiązani są w każdej wojnie im dopomagać. Podobnież i Telury Kalibanom. Ale nasza armia wystarczy na dwa fronty.
VII
O godzinie piątej byłem już w domu z powrotem i chciałem odwiedzić Wiśwamitrę. Dowiedziałem się jednak, że już w mieście go nie ma – i że zaraz po ślubie oboje małżonkowie, czule się pożegnawszy, rozeszli się na zawsze; ojciec Sakuntali udał się do lasu Kiszkinda o siedem-osiem kilometrów od Suriawastu, jego żona zaś zamieszkała w innym lesie. Słowem na starość Wiśwamitra został pustelnikiem, jak to wielu tutaj czyni, i Sakuntala również została pustelnicą.34
Są tu lasy, w których przebywają starcy – mężczyźni – oraz inne – pustelnie kobiece. Zazwyczaj lasy te nie są zbyt oddalone od siebie.
Postanowiłem zobaczyć się z Wiśwamitrą, aby z nim jeszcze porozmawiać, gdyż miałem pewne wątpliwości.
Siadłem do swego wózka i pierwszy raz ośmieliłem się samodzielnie puścić w drogę: do lasu Kiszkinda prowadził gościniec prosty, zresztą wózek doskonale znał wolę i wiedział, dokąd jechać.
Nie umiałem tylko puścić go w ruch tak pospiesznie, jak to robiła Damajanti, której cudowne oczy i smętny uśmiech – i cała postać nagle mi się przypomniały – i znów… Lenora…
Pogoda była piękna, skwar, dokuczliwy na ulicach miasta, tu znacznie był łagodniejszy. Jechałem śród szerokich pól i zagajników, a droga była wysadzona drzewami figowymi, cedrami i palmami. Ludzi spotykałem na drodze niewielu, gdyż większość była w polu – i słychać było z daleka pieśni ludzkie, którym towarzyszyły śpiewy ptaków: odzywały się kosy i wiewiołgi, a także zaczynały swe tryle kukułki indyjskie, których głos przypomina pienie słowika.
Ci z obywateli, których spotykałem na drodze – witali się ze mną bardzo przyjaźnie: wszyscy o mnie wiedzieli, gdyż wieści łatwo się tu rozchodzą. Prawie u samego wejścia do lasu Kiszkinda spostrzegłem kompleks dość dużych domków – otoczonych ogrodem i parkanem: jak mi wyjaśnił jeden z przechodniów – była to szkoła. Zamierzałem odwiedzić ją później.
Kiedy już byłem w lesie – postanowiłem dowiedzieć się, gdzie zamieszkał nowo przybyły pustelnik. Las to był gęsty, przeważnie cedrowo-figowy – i gdym się znalazł w jego głębi cienistej, z lekka wilgotnej, jakimś tchnieniem odwieczności przesyconej, doznałem wrażenia, jakiego zwykle doznaję, gdy wchodzę do puszczy; zdawało mi się, że stanąłem w jakiejś pierwotnej, tajemnice szemrzącej świątyni: ani na stepach, ani na polu, ani w górach, ani nawet na morzu – człowiek nie jest tak blisko Boga, jak w puszczy.
Zasłuchany w szum, którym się kołysały gałęzie lasu – jechałem ścieżkami coraz dalej w gęstwiny, aż na koniec trafiłem na szereg drewnianych domków, rzadko rozstawionych. Mieszkali w nich pustelnicy. Byli to starcy, którzy dla tych czy innych powodów opuszczali społeczeństwo i gotowali się do wielkiego aktu śmierci.
Jeżeli mówię starcy – to dlatego tylko, że u nas ludzie w tym wieku, co oni (lat 70–80) – uważani bywają za starców. W gruncie mieli oni lekkość i elastyczność mężów w pełni rozwoju, gdyż Solarowie do ostatka konserwują siłę umysłu i rześkość ciała – a marazm starczy jest tu nieznany.
Zachowali oni zwyczaj pustelnictwa z dawnej epoki braminizmu, zarzucili jednakże te umartwienia jałowe, którym jeszcze dziś oddają się asceci w Indiach. Celem ich jest oderwać się od spraw życiowych, które może są tu mniej dokuczliwe i natrętne niż u nas, a jednak rozpraszają myśl w ten sposób, że człowiek nie może rozmawiać z bogami tyle, ile by pragnął.
Dookoła stały w pewnym oddaleniu od siebie chaty.
Znalazłem na koniec Wiśwamitrę. Sąsiedzi przyszli i pomagali mu w urządzeniu chaty, która jeszcze nie była należycie przysposobiona na jego przyjęcie. Chaty to były maleńkie, czasami z jednej, czasami z dwóch izb, dla dwóch osób złożone; zawierały sprzęty najprostsze. Na ławie przed chatą siedziało paru pustelników, a między innymi Wiśwamitra: widocznie go tak życzliwie witano. Miał tu oczywiście niemało znajomych: rozpytywali go o przeszłość, o powody, dla których osiadł w lesie, o główny przedmiot jego rozmyślań, o jego cele. Wiśwamitra spokojnie im na to wszystko odpowiadał, a gdy mnie zobaczył, powstał i jakby ku mnie spieszył. Byłem trochę onieśmielony na widok tylu mężów, którzy zerwali ze światem i zagłębieni w sobie, szukali prawdy. Jednakże sam pobiegłem w jego stronę i ukłonem powitałem zarówno jego samego, jak i innych obecnych tu pustelników.
On w kilku słowach objaśnił ich o mojej osobie – i widziałem, że jednak byli mną zainteresowani.
– Pozwoliłem sobie – mówię do niego – niepokoić tu ciebie, gdyż wielkie tajemnice, które mi powiedziałeś, zawierają w sobie punkty dla mnie wątpliwe. Nie sądziłem przy tym, że już zaraz po ślubie z żoną się rozłączysz – i niejasne jest dla mnie, dlaczego to uczyniłeś. Widzę zaś, że niejeden tu jest, który tak samo jak ty postąpił – i że licznych masz towarzyszów35. Czy jesteś życiem zmęczony? Czy cię zbytnią napełniło goryczą? Czy szukasz tu nowej drogi żywota?
– Bynajmniej. Com miał dla ludzi wykonać, wykonałem. Ale pierwsza rzecz dla każdego człowieka to dostojnie przygotować się na śmierć. Pewnie, że całe życie nasze to droga ku tej chwili ostatecznej – i że żyć to nic innego nie znaczy, jeno umierać co chwila, bo każda chwila, która w przeszłość bezpowrotną zapada – to umarła chwila naszego życia. Ale nadchodzi moment, gdy jesteśmy coraz bliżsi wielkiej godziny rozstania się z tą ziemią na zawsze. Wtedy jedna rzecz nam pozostała najwyższa: kontemplacja tej przemiany, w której objawi się nam wielkie wszystko i wielka nicość bytu. Dlatego to rozstałem się z żoną, z ludźmi, z miastem – i chcę być sam ze sobą – w towarzystwie takich tylko, którzy do tegoż samego celu dążą, co i ja. A szanowni ci mędrcy znają wartość samotności i nie narzucają nigdy nikomu swego towarzystwa. Szukam spokoju.
– Rozumiem – rozumiem dobrze to uczucie, którego w naszych europejskich stosunkach nikt zaspokoić nie może. I nie chciałbym ci samotności naruszać, jeżeli jej pożądasz, ale pragnąłem raz jeszcze zobaczyć się z tobą i jeszcze z tobą pomówić. Czy pozwolisz?
– Owszem. Miło mi będzie. To pierwszy dzień mego pustelnictwa. Jeszcze przez pół jestem w mieście. Czego pragniesz?
– Chciałem ci zadać kilka pytań: pierwsze, nieco obojętne, co znaczy twój urząd, bo go nie bardzo rozumiem. Drugie – dotyczy miłości człowieka i waszego stosunku do innych gromad ludzkich. Trzecie – związane z tym drugim – dlaczegoście, wiedząc o straszliwej wojnie, jaką w tej chwili prowadzą ludy europejskie – nie stanęli po jednej albo po drugiej stronie, albo nie rozwiązali jej sami, mając tak potężny środek, jak wasza misericordia.
– Odpowiem ci chętnie na każde z pytań, jakie mi zadałeś. Życie ludzkie płynie na dwojgu skrzydłach: jednym z nich jest pamięć, a drugim zapomnienie. Pamięć działa jako potęga świadoma, w zapomnieniu giną pewne pierwiastki, które żyją w sferze zwanej u was podświadomą. Ale to, co się zowie świadomym, z tym, co jest podświadome, łączy się w jedno – i nigdy to, co jest zapomniane, nie bywa w pełni zapomniane. W momencie, gdy nasz duch tego żąda, zapomniane się zjawia i staje się mocą pamiętną. Otóż ten moment naszej woli – to moment geniuszu twórczego. Jedną z form pamięci jest prawda, złudzenie jedną z form niepamięci. Twórczość – to umiejętne połączenie pamięci z niepamięcią. Ponieważ zaś w naszym społeczeństwie geniusz twórczy jest siłą, która działa nieustannie i bez przerwy, przeto konieczny był urząd, który by niejako był termometrem tych falowań prawdy i złudzenia, jakie poruszają naszych marzycieli. Nieraz bowiem sen, złudzenie, marzenie bywa prawdą wyższą i doskonalszą niż to, co nam podsuwa pamięć, świadomość i rozum badawczy. Czy ci to jasne?
– Jasne zupełnie i dziękuję. A teraz drugie pytanie: o ile mi się zdaje, uważacie za główne źródło zła – egoizm. Istotnie – w swoim własnym środowisku – rzec można – zwalczyliście egoizm. Ale, jeżeli zdobyliście sobie pewną wyższość i szczęśliwość w swoim kole, dlaczego zamykacie się w sobie i nie dopuszczacie innych do tej wyższości? Czy to nie jest egoizm? Wiem, że jutro zaczyna się wojna z Telurią: czy nie byłoby raczej lepiej narzucić im wasze ustawy i wciągnąć ich w obręb waszego wyższego istnienia?
– Na to ci odpowiem krótko: jest u nas pewna grupa, która do tego dąży, ale narzucić paru milionom ludzi nasz tryb egzystencji – jest to zadanie, którego jak na teraz nikt u nas nie rozwiązał należycie. Wymaga to czasu: nie zapominaj, że i u nas jeszcze nie ze wszystkim przyjęły się ideje, które nasi mędrcy ogłosili. A cóż dopiero śród ludów obcych, które wiekami nawykły do innego bytu. Pomyśl sobie, że byśmy chcieli nasze normy narzucić Anglikom: żyją oni w gruboskórnym a bezwzględnym egoizmie, oddychają powietrzem nieustannych walk i interesów, drukują książki i gazety – i naraz my byśmy ich mieli tego wszystkiego pozbawić. Ależ całe ich życie straciłoby swoją podstawę logiczną: powstałby chaos. Telury uważają, że ich urządzenia są najdoskonalsze, a Kalibany zapewniają, że jak oni się wezmą do reform – to zrobią to lepiej, niż my; niektórzy, co do nas przyjeżdżali, zaraz chcieli u nas wszystko poprawiać. Jedyna rzecz, którą ci czy owi chcieliby od nas otrzymać, to nasze misericordie i nasza maszyna nirwidialna. Ale dać takie rzeczy w ich ręce czy w ręce Anglików – to znaczy narazić świat na jakieś niesłychane nieszczęście: bo nic by ich nie powstrzymało od nadużycia i zbrodni.
– A więc dobrze – nie odsłaniajcie im tajemnicy: ale wiecie wy, ilu ludzi zginęło w czasie tej z górą pięcioletniej rzezi? I wy najspokojniej się temu przyglądacie? I nie powstrzymaliście tej okropnej wojny?
– Żadna wojna nie wybucha sama przez się. Zazwyczaj bywa ona rezultatem grzechów ludzkich, stuleciami nagromadzonych. Świat wasz – (my znamy waszą historię) – popełniał zbrodnie i chciał je łamać i usuwać za pomocą nowych zbrodni. Żaden Bóg na świecie nie może cofnąć czynów, które się stały, i zmienić ich w niebyłe. Jest to granica wszechmocy bożej. Wojna, którą między sobą prowadzą Anglicy – jest wynikiem tysiąca czynów minionych, których żadna siła nie przekreśli i nie cofnie. Przeznaczenia muszą się dokonać. Jest tajemnicza ręka, która – poprzez te rzezie – prowadzi świat do swoich celów, innych niż cele, jakie sam człowiek sobie postawił. Oto przyczyna, dla której Suriawastu stanęła w czasie tej wojny na uboczu.
Odpowiedź ta była mi nieco przykra, gdyż wydawała mi się sucha i nieubłaganie zimna: ale czułem w niej jakby głos wielkiego prawa Karmy. Podziękowałem staremu i jeszcze chciałem go o coś zapytać, gdy nagle, niedaleko nas, zwróciła moją uwagę grupa młodych ludzi, którzy mieli w ręku lutnie i otaczali jednego ze starców. Ten – siedząc pod gęstą figą – coś przemawiał rytmicznie, oni zaś natychmiast jego słowa powtarzali, przygrywając na lutni. Później starzec przestał mówić, oni zaś, już to chórem, już to na pojedyncze głosy się podzieliwszy – śpiewali w całości te rytmiczne słowa, które on przedtem wygłaszał częściami. Zaciekawiony, co to takiego, pytałem Wiśwamitrę: starzec, przemawiający rytmicznie, był to poeta, który tworzył poemat, a ci młodzi ludzie – to rapsody, którzy na pamięć się uczą jego pieśni i recytują je śród ludu. Dowiedziałem się przy tym, że poeci tu nie piszą swoich utworów, ale je wygłaszają. Zauważyłem też, że w ogóle książek tu jest mało – i te po większej części z dawnych czasów pozostały. W szkole np. cała wiedza streszczoną jest w jednej książce, a filozofowie wykładają swe systemy w skondensowanych krótkich aforyzmach. Nieznane tu jest prawie ślęczenie po bibliotekach: o ile kto chce widzieć, czy to kraje dalekie czyli wieki zamierzchłe – telepatycznie w nie przenika i wszystkie potrzebne mu wiadomości tą drogą zdobywa. Co się tyczy poezji – to krąży ona po świecie – jak u nas tzw. pieśń ludowa, i jest tak samo bezimienna. Nigdy nikt nie wie, czyim jest utworem najbardziej rozpowszechniona powieść czy poemat.
To, co wygłaszał nasz pustelnik, była to pieśń na chwałę odcieleśnienia i wyzwolenia ducha z więzów materii.
Podziękowałem Wiśwamitrze za jego łaskawość względem mnie i zaznaczyłem jeszcze, żem w pobliżu lasu widział budynek szkolny: czy mógłbym go zobaczyć? Wiśwamitra zwrócił się do dwóch młodych rapsodów, aby mnie do szkoły zaprowadzili. Zbliżyli się do nas i powitali ze mną serdecznie. Byli to młodzi chłopcy, którzy niedawno szkołę opuścili i niedawno ulegli odcieleśnieniu: jeden zwał się Orota, drugi Kaspera. Gdym się pożegnał z moim mistrzem i całem gronem pustelników – wyszedłem na ścieżkę leśną, gdzie stał mój wózek; Orota siadł wraz ze mną, a Kaspera poleciał powietrzem. W niedługim czasie byliśmy przed wrotami szkoły. Było już koło siódmej i lekcje były skończone: chłopcy, od lat ośmiu do osiemnastu – byli zgromadzeni na dziedzińcu i oddawali się zabawom i igrzyskom. Mistrze36 gimnastycy czuwali nad nimi. Chłopcy bowiem już to grali w piłkę, już to gonitwy urządzali, już to ćwiczyli się na reku, na kołach rzymskich, na trapezie itd. Gimnastyka mało czym różniła się od naszej. Jeden z dyrektorów szkoły, poznawszy swoich uczniów (owych dwóch rapsodów) oraz widząc nieznanego cudzoziemca, pospieszył ku nam, a gdym swoją prośbę mu przedstawił, chętnie mi udzielił różnych informacji. Szkoła, którą zwiedzałem – była pod zarządem ministerium Mądrości; kurs był dziesięcioletni – i wewnątrz ogrodu miałeś szereg budynków; w każdym były dwie klasy oraz mieszkanie wychowańców. Nadto było kilka domów dla rodzin nauczycieli. Oglądałem szkołę wewnątrz: zważywszy, że ta młodzież jest w stanie czysto ludzkim, odpowiednio też ją urządzono; powiedziałbym nawet, że za wzór musiały jej służyć szkoły europejskie. Żałowałem bardzo, że nie mogłem się rozmówić z dziećmi: gdyż mówiły one nie-astralnym językiem i dźwięki ich mowy były dla mnie niezrozumiałe. Natomiast mistrz Aczaria pouczył mnie o tutejszym systemie wychowawczym: zasadniczą rzeczą jest tu poddanie uczniów pod wpływy psychoplastyczne, to znaczy rozwijanie zdolności medialnych; dzieje się to za pomocą działania hipnotycznego, przy czym jednak baczy się, aby młodzież nie zatraciła własnej woli i indywidualności; poza tym mistrze dbają wysoce o rozwój fizyczny swych uczniów, dlatego w szkołach uprawiano gimnastykę, sport wszelkiego rodzaju, a także muzykę i taniec; trzecim ważnym przedmiotem była nauka rzemiosł i każde dziecko pracowało w jakimś warsztacie; na czwartym planie stały nauki pamięci, orientacji, rozumowania, dialektyki, wyobraźni itd., rozwijane w zwykłych przedmiotach szkolnych, których esencja była streszczona w jednej książce – w krótkich zdaniach – niby w formułach algebraicznych. Była to nauka wszechstronna bez balastu i głęboka bez nadmiaru słów. Nadto przy samym wstąpieniu do szkoły badano barwę, ton i melodię duszy ucznia; co roku badanie to powtarzano, tak iż każda szkoła miała najdokładniejszy obraz psychometrii swoich wychowańców. Dane te miały znaczenie na przyszłość, choćby w ministerium Miłości. Szkoły chłopców i dziewcząt były odrębne i zazwyczaj w odrębnych miejscowościach: kurs nauk był zresztą zupełnie taki sam.