Kitabı oku: «Więzienie», sayfa 3

Yazı tipi:

I popłynęło życie jego dzień po dniu, monotonnie prawidłowe, jednakowo szare, ale każdy dzień wlewał w jego duszę niedostrzegalną kropelkę czegoś nowego, a każde nowe, choćby najdrobniejsze wrażenie stawało się jaskrawym na bladym, nikłym tle tego życia.

V

…Kontrola dawno już się skończyła i więzienie śpi ciężkim snem. Chwilami przez otwór we drzwiach dolatują z korytarza dziwne jakiej głosy… Ktoś szepce we śnie, ktoś zapewne majaczy. Za drzwiami szeleszczą ciche kroki dozorcy – dzisiaj dyżuruje starzec z nieruchomymi oczami. Chodzi wolno po korytarzu i mruczy coś, a Misza leży na pryczy i, uważnie nasłuchując, myśli.

Dzisiaj podczas spaceru ospowaty dozorca dokończył mu opowiadać swoją historię. Jest synem jakiegoś oficera, który uwiódł jego matkę, szwaczkę i porzucił ją, zostawiając jej na pamiątkę swoją fotografię i – dziecko. Młoda kobieta przez czternaście lat wychowywała swego syna i pracowała, wciąż pracowała bez wytchnienia, nie mając w życiu nic więcej prócz dziecka. Oddała go do szkoły parafialnej, następnie do szkoły miejskiej, tam jednak pewnego razu nauczyciel wytargał go za włosy i matka, która nigdy nie powiedziała swemu dziecku nawet cierpkiego słowa, zabrała go z powrotem do domu. Następnie już po dwóch latach znalazła dla niego u sędziego śledczego miejsce pisarza, sama zaś szyła, robiła kwiaty, robiła pończochy, wciąż pracowała i pracowała. Syna zabrano do wojska; wychowany miłością matki i zakochany w niej, pewnego razu, nie mogąc znieść drwin ze swej matki, na które sobie pozwolił podoficer, uderzył starszego podczas musztry. Za to oddano go na trzy lata do karnej kompanii, nie zaliczając mu czasu służby, matka zaś jego, stara już, wciąż pracowała, płacząc nad ciężkim życiem swego syna. Po siedmiu latach żołnierskiej służby, kiedy wrócił do domu z duszą spaczoną, wymęczony, zahukany, znalazł matkę prawie ślepą – nie mogła już pracować, chodziła żebrać do przysionka cerkwi… Ale i wtenczas podarowała mu szalik – ostatnią robotę swych starczych rąk i na wpół ślepych oczu, ostatnie wcielenie swych sił, które bez szemrania mu oddała. Przez parę miesięcy nie mógł znaleźć zajęcia, żył z jałmużny, którą użebrała matka. A potem zupełnie oślepła. Nareszcie znalazł miejsce w więzieniu; ślepą starowinę umieścił ktoś w przytułku i tam robi ona teraz skarpetki dla swego syna…

– Co za kobieta! – myślał Misza. – Ileż pracy i miłości w jej życiu… Ileż prostego, wzruszającego piękna!

Przypomniał sobie wystraszone, zadziwione oczy ospowatego dozorcy, jego głos cichy…

– I co za sens? Jakiż sens tej pracy i miłości, jeśli mimo to syn…

– Panie Malinin! – rozległ się głośny szept.

Misza zeskoczył z pryczy – w okienku drzwi niespokojnie błyskało oko dozorcy.

– Co tam pan mówi? – pytał starzec.

– Ja? Ja nie mówię… – odparł zdziwiony Misza.

– Przecież słyszałem!

– To, pewnie, tylko tak sobie…

– Właśnie… Niech się pan wystrzega…

Oko dozorcy na chwilę znikło, potem znów zjawiło się i starzec zaczął mówić uprzedzającym szeptem:

– Tak samo wciąż rozmawiał ze sobą… jeden tutaj… prawdę powiedziawszy, nawet mój siostrzeniec…

– No i co? – szybko zapytał Misza.

– No i odwieźli go do domu wariatów…

– Pański siostrzeniec?

– Tak, tak – szeptał starzec i oko jego dziwnie skakało, zapewne dozorca potakująco kiwał głową.

– I tutaj siedział? – łagodnie zapytał Misza.

– Pod dziesiątym numerem…

– I pan go… pan też był tutaj? – urywając zapytał Misza, czując jak mu się nieprzyjemnie i zimno zaciska serce.

– Ja jestem tutaj siedemnaście lat – spokojnie odparł starzec i dodał: – teraz idzie osiemnasty rok…

Misza patrzał na matowe oko starca, na jego długi nos z chrząstkami i chciał go zapytać:

– Czy i swego siostrzeńca tak samo pan pilnował, jak oto mnie?

Lecz, bojąc się obrazić starca, nie zapytał go o to, rzekł tylko:

– To pan już dawno…

– Poczekaj pan, przyniosę sobie stołek – mrugnąwszy wyszeptał starzec – bo trudno mi się schylać… krzyż boli!

I odszedł. Misza stał przed drzwiami, słysząc szuranie jego nóg, i myślał:

– Jeśli człowiek ma duszę, to ten musi mieć taką ciemną, pomarszczoną i suchą, jak jego twarz…

Starzec wrócił, bez hałasu przystawił krzesło do drzwi i znów w krągłym otworze zjawiło się jego oko i, wysoko nad nim podniesiona, krzaczasta, siwa brew.

– Tak mi będzie wygodniej – zaczął mówić. – Sypiać nie mogę, kościska mnie bolą… I pan nie śpi… więc porozmawiamy… W nocy można… w dzień – nie wolno, a w nocy – któż się dowie? W dzień udaję, że jestem surowy dla pana… nie można inaczej, władza tego wymaga! A w nocy i z panem można pomówić… I do tego jeszcze, co z pana za przestępca? Nie zabił pan, nie okradł… He, he! Taki pan rumiany, młodziutki… żal mi pana… Śmieje się pan, cieszy, jakby pan dostał jaką rangę… oj, młodość! Ukorzyłbyś się pan lepiej przed władzą…

Miszy zaczęło być przykro słuchać go dalej. Nerwowo nachylił się ku drzwiom i zapytał starca:

– Czym się trudnił pański siostrzeniec?

Znów rozległ się w celi suchy, bezbarwny głos:

– Ślusarz… zastrzelił inżyniera… O nim nawet pisano w gazetach… a jakże. Sam mi czytał gazetę… przypadkiem jakoś się znalazła i akurat wydrukowano tam o nim… Czytał – i śmiał się… jak pan oto… twardy chłopak był… A matka jego, moja siostra, płakała, płakała… Ale łzami krwi się nie zmyje… Czasami, bywało, mówię mu – no, cóż, Fedorze, jakże tam, to więzienie? A on tylko parsknie… Z początku – milczał wciąż, zły był. A potem zaczął gadać… no i dogadał się… Tak samo jak pan…

– Cóż on mówił? – cicho zapytał Misza.

– Tak, różne rzeczy… kto go tam wie? Czy pan nie pochodzi z Kaługi?

– Tak…

– Właśnie… znajome nazwisko. Naczelnik poczty w Kałudze był Malinin…

– To mój ojciec…

– No, no… przecież i ja z Kaługi… tak! A ojciec umarł?

– Umarł…

– Ta-ak… umrzemy wszyscy!

Mówili obaj szeptem, głosy ich szeleściały w ciszy, jak suche jesienne liście. Za oknem, jakby znacząc odchodzące chwile, głucho tupotały po ziemi miarowe kroki szyldwacha. I skądś z daleka poprzez wilgotny mrok nocy, dolatywały ledwie dosłyszalne dźwięki dzwonu, wybijającego godziny.

– Nudzi się wam tutaj? – zapytał Misza.

– Starym wszędzie nudno… – odpowiedział mu zza drzwi chłodny, równy szept.

– A… szkoda panu było siostrzeńca… jak tutaj siedział?

– Cóż go tam żałować, jeśli zabił człowieka… Siostry szkoda… A kto człowieka zabił…

Starzec zamilkł nagle i twarz jego znikła, jakby spadła na dół. Misza patrzał w okienko i czekał.

– Po co łżesz? – rozległo się za drzwiami spokojne, ciche pytanie.

– Co pan mówi? – zapytał Misza, nachylając się do otworu we drzwiach.

Twarz starca zrównała się z jego twarzą i, wolno poruszając cienkimi wargami wielkich ust, okolonych kępami siwych włosów, starzec kiwając głową i, niby się uśmiechając, rzekł:

– Zełgałem… szkoda mi Fedki… też młody był, dobry chłopak…

Wtem, targnąwszy ciszą, niby wiatr ciemną wodę drzemiącego stawu, przebiegło korytarz wstrząsające wycie:

– Nie bijcie… bracia mili… zmiłujcie się!

– Co to takiego? Co to? – drgnąwszy, zawołał Misza.

– Tss! – zasyczał starzec – Nic… To we śnie… oni często krzyczą… Każdy przecie ma sumienie… No, ale niech pan śpi… Kładź się pan… Dobranoc… Dwunasta już biła…

Wstał i odszedł, i nogi jego szurgały tak, jakby ktoś ciągnął po podłodze coś dużego, miękkiego i bardzo ciężkiego.

Misza podszedł do pryczy, legł i wlepił smutne oczy w brudne murowane sklepienie, zwisające milcząco nad jego głową.

I bezsenna noc, pełna dum, otoczyła go ciszą…

VI

Misza jakby odsunął się gdzieś na bok od swej drobnej przeszłości, i z przeszłości tej najjaskrawszy wypadek – jego „czyn” nie tak już często przychodził mu na myśl. W dziwnym życiu więzienia, zazdrośnie ogrodzony ze wszystkich stron murem, odczuwał on niewyraźny symbol, odległe napomknienie na coś niedostępnego jeszcze dotychczas dla jego świadomości. Uważnie przypatrywał się wszystkiemu, co go otaczało, uśmiechając się chwilami z roztargnieniem i niedowierzaniem, chwilami zaś – z chciwym i upartym zajęciem, ze smutkiem i ciężką niepewnością w duszy.

Władze więzienne traktowały go zawsze z pobłażliwym uśmiechem – zapewne wszystkich mimo woli usposabiała do Miszy jego otwarta, okrągła twarz i zdrowy rumieniec lic, błękitne naiwne oczy, łagodny uśmiech silnych pąsowych ust, piękny głos piersiowy i mocna, cokolwiek niezgrabna postawa.

– No, panie Malinin, jakże się panu u nas podoba? – z ironią zapytał pewnego razu starszy pomocnik naczelnika podczas kontroli.

– Ciekawe, wie pan! – odparł z uśmiechem Misza.

Ów roześmiał się chmurnie, następnie pocięta głębokimi zmarszczkami skóra czoła nasunęła mu się na oczy i rzekł:

– Ej panie… skromny badaczu! Ma pan spacer przedłużony o pół godziny… i inne ulgi…

– Dziękuję! – rzekł Misza.

– Nie ma za co! – ozięble odparł naczelnik, wychodząc z celi.

Ospowaty dozorca, Aleksander Oficerow, opowiedział Miszy o tym człowieku następującą historię. Pewnego razu, podejrzewając swoją pokojówkę o kradzież pierścionka żony i chcąc zmusić ją do przyznania się, cały dzień i noc nękał dziewczynę. Zawołał dwóch aresztantów, którzy go czymś rozgniewali, kazał im rozebrać pokojówkę i przywiązawszy nagą do stołu, zmusił aresztantów, by ją łechtali. Kiedy dziewczyna traciła przytomność, kazał dawać jej wodę i męczyć w dalszym ciągu. Zakończyło się to w ten sposób, że jeden z aresztantów nie zniósł tortury, dostał pomieszania zmysłów i, w dzikim szale zgłodniałej chuci, chciał na miejscu wobec naczelnika i towarzysza zgwałcić dziewczynę. Zbito go, posadzono do karceru, a gdy znikły ślady razów – odesłano go do szpitala dla umysłowo chorych.

– Ot i koniec! – po cichu dodał Oficerow, skończywszy opowiadanie i, chowając pod rzęsy swe lękliwe oczy, bojaźliwie obejrzał się wokoło.

Słuchając tego opowiadania, Misza czuł odrazę do dręczyciela, lecz gdy tegoż dnia ujrzał go w swej celi, ze zdziwieniem zauważył, że w duszy swej nie odnajduje dlań innych uczuć prócz ostrej ciekawości i lekkiej pogardy…

Przez okno Misza zobaczył, że prócz czarnego człowieka w grubej marynarce wychodzi jeszcze na spacer ze sześciu politycznych. Prawdopodobnie byli to robotnicy – barczyści, silni, źle odziani – patrzyli na wszystko groźnie, spode łba.

Kiedy oczy ich zatrzymywały się na twarzy Miszy, nie wiadomo z jakiej przyczyny czuł się on pod tym spojrzeniem nieswój i chciał zeskoczyć z okna. Na mizernych, głodnych twarzach tych ludzi, rzekłbyś, wyciśnięte było znamię twardej nieugiętości i czegoś, co przypominało zaszczute wilki. Niektórzy z nich chwilami uśmiechali się doń, czynili jakoweś znaki. Misza również odpowiadał im uśmiechem i gestem. Ludzie ci interesowali go niezmiernie, miał dla nich wielki szacunek i uważał, że i przestępcy kryminalni przypatrują się im z tym samym zainteresowaniem. Niekiedy, korzystając z nieuwagi szyldwacha, szare postacie skazańców podbiegały ku przestępcom politycznym, prosząc o papierosa lub zawiązując z nimi szybką, cichą rozmowę.

A razu pewnego rozegrała się scena następująca: wysoki i szczupły, posępny robotnik o długiej, chudej twarzy z małą ostrą bródką, przeszedłszy parę razy po ścieżce wzdłuż muru, zatrzymał się, założył w tył ręce i podniósłszy głowę do góry, nieruchomo zastygł, patrząc w niebo. W kącie obok budki szyldwacha z miotłą i łopatą łaził jakiś więzień, kształtny niemłody człowiek z wielkimi rudymi wąsami na bladej twarzy i – ślepy na jedno oko. Ten spojrzał okrągłym jasnym okiem na człowieka, który nieruchomo przylgnął do muru, spojrzał raz i drugi… a potem, leniwie zmiatając ze ścieżki jesienne liście, zaczął wolno zbliżać się doń i nagle z cicha, pięknie i tęsknie zaśpiewał łagodnym głosem:

 
Na starym kurhanie, na stepie szerokim
Siedzi jasny sokół przykuty łańcuchem…
 

Robotnik wolno schylił głowę i, przechyliwszy ją na bok, zaczął słuchać. Wargi miał na wpół otwarte – jakby w upalny dzień zobaczył nagle zimną i świeżą wodę, a bardzo był spragniony. Jednooki, nie patrząc nań, zrównał się z nim i śpiewał:

 
A woli wciąż nie ma… – i nie ma!…
 

Wargi robotnika wyszeptały coś bezdźwięcznie… Jednooki spojrzał mu w twarz i milcząc uśmiechnął się.

Miszę załechtało coś w gardle, zeskoczył z okna i gorączkowo zaczął chodzić po celi. Przez lufcik wolno płynęła smętna pieśń:

 
I lecą w błękitach obłoki…
A step jest – szeroki… szeroki…
 

…Czasami po obiedzie kryminalni aresztanci, siedząc w jadalni pod celą Miszy, zaczynali śpiewać i przez podłogę napełniały celę głuche, matowe dźwięki. W gęstej ich fali Misza nie mógł uchwycić słów i raz tylko rozpoznał, jak ktoś wysokim, tęskliwym tenorem śpiewał i żalił się:

 
Morze sine,
Morze chmurne…
Wiatr wyjący,
Niepomyślny…
 

Częściej jednak aresztanci śpiewali jakieś wesołe, hulaszcze pieśni z pogwizdywaniem, z hukaniem; pieśni te zalewały mury więzienia zuchwałymi dźwiękami, pełnymi jakiejś junackiej siły. Wtedy Miszy zdawało się, że więzienie trzęsie się gniewnie, że na kamieniach jego ścian tworzą się nowe rysy i ciężka złość trwożnie i niewidzialnie leje się z nich na ludzi… Zewsząd biegli dozorcy i szybko gasili taki wybuch wesela, zrodzonego tęsknotą… Misza widział, że dozorcy postępują ze skazańcami niejednakowo; pogardzali ludźmi słabymi, łatwo dającymi się ujarzmić, ludzi zaś śmiałych, takich, którzy potrafili obronić od napaści swą ludzką godność – prawie wszystkie władze więzienne traktowały z ostrożna, czasami nawet przyjaźnie, rzadko tylko pozwalając sobie wrogo i otwarcie wykazywać nad nimi swą władzę. A na „polityków” dozorcy patrzeli – tak przynajmniej zdawało się Miszy – z przyczajoną, skrytą ciekawością, w której czuć było niedowierzanie, znużone oczekiwanie czegoś osobliwego, niezwykłego…