Kitabı oku: «Na zgliszczach Zakonu», sayfa 4
Wojna!
W niewielkiej komnacie wawelskiego zamku, przeznaczonej na poufne narady z otaczającymi króla panami, przechadzał się Jagiełło. Znać myśl jakaś głęboka zajmowała jego umysł, bo na wyniosłym czole osiadły zmarszczki. Podnosił też często w górę brwi siwiejące, targał niecierpliwie rzadki zarost, a kroki jego oznaczały wewnętrzne wzburzenie. Stawał na chwilę, patrzył przed siebie, liczył coś na palcach i znów nierównym krokiem mierzył komnatę.
Dwa wielkie czarne psy towarzyszyły mu w tej przechadzce, z początku łasiły się i skowytem oznajmiały swoją obecność, widząc wszakże, że pan nie zwraca na nie uwagi, chodziły z nim równomiernie, poglądając od czasu do czasu rozumnymi oczyma, jakby podzielały troskę czy zamyślenie pana. Wtem ukazał się w drzwiach dworzanin, oznajmiając:
– Jan z Tarnowa, kasztelan krakowski!
Król rozpogodził nieco oblicze, skinął głową na znak, że pozwala, i siadł na wywyższeniu za stołem.
Psy, korzystając z rozpogodzonej twarzy pana, poczęły mu się łasić, a Pajks skoczył mu na piersi. Lecz Jagiełło nie pogłaskał ulubieńca, owszem, trzepnął po łbie, czym zawstydzony pies, spuściwszy łeb, odszedł, a potem ułożył się u stóp monarchy wraz z towarzyszem, Giwasem, zachowującym się mniej poufale.
W tej chwili wszedł Jan Tarnowski.
– Cóż mi przynosisz, kasztelanie? – rzekł król, nie czekając na ukłon.
– Same dobre wieści, najmiłościwszy panie – odrzekł przybyły z uśmiechem. – Książę Witold na czele Litwy ciągnie z czterdziestoma chorągwiami, prócz tego zwołał Tatarów, gotowych na każde jego skinienie; są też na zawołanie chorągwie czeskie pod dowództwem Jana Jenczyka Morawca, w którego zastępach jest dzielny wojownik, Żyżka; zaś Zyndram z Maszkowic, miecznik krakowski, staje na czele pięćdziesięciu jednej chorągwi.
– Pięknie, pięknie – przerwał z zadowoleniem monarcha.
– Mazowsze całe z ziemią płocką nieszpetne wiedzie szyki, nie licząc Kaliszan, Sieradzan i wszystkich ziem, gotowych do walki z Zakonem – mówił dalej rozradowanym głosem Tarnowski, spoglądając na króla.
Jagiełło słuchał z uwagą i, jak to miał zwyczaj, przebierał palcami to prawej, to lewej ręki, jak gdyby na nich liczył wypowiadane przez swego doradcę zastępy. Twarz jego wszakże nie wyrażała tej radości, jakiej się spodziewał kasztelan. Owszem, w głębokim zamyśleniu przyjmował przyniesione wieści. Po chwili zaś rzekł:
– Tak, tak, wojna z Zakonem nieunikniona. Nawet ta święta pani a zmarła małżonka nasza, królowa Jadwiga, ten przelew krwi przebaczy.
– Świętej pamięci królowa, widząc krzywdy całego narodu, widząc dzieci zabierane przez Zakon, niemczenie onych, przyuczanie do posług wrogich dla ojczystego kraju, do wyrzeczenia się mowy ojców, błogosławić będzie naszym chorągwiom – odparł gorąco Tarnowski.
– A nie dodałeś, mości kasztelanie, że mimo zawartego rozejmu napadają na Żmudź, że nękają Litwę, że wysłane przez nas 47 łasztów13 żyta na Żmudź pochwycili na morzu, przy samym brzegu, a podrzuciwszy jakieś stare miecze i blachy, utrzymują, że dostarczamy broni Żmudzi i Litwie do nowej z nimi walki.
– Jakżebym mógł o tym zapomnieć, a jeżeli nie wspomniałem, to jeno żeby nie rozdrażniać tym jego królewskiej mości.
– Och, rozdrażnić mnie przeciw tym obłudnikom nic już więcej nie może – odparł Jagiełło. – A jakkolwiek boleję nad wyrządzonymi całemu narodowi krzywdami, owo zajęcie zboża i posądzanie, że dostarczamy potajemnie broń, uważamy za uczynioną nam osobiście obrazę – dodał, usiłując przechadzaniem się po komnacie uciszyć wzburzenie. – Teraz żaden już ich wykręt nie odwiedzie nas od podjęcia walki, wszelkie przysyłanie memoriałów z ich strony nic nie pomoże! Gdybyśmy wojny nie podjęli, zohydziliby nas jeszcze więcej przed zachodnimi państwami, a przed papieżem oczernialiby dalej, że sprzyjamy pogaństwu, nie pozwalając na rozszerzanie wiary świętej na Żmudzi – rzucił na zakończenie.
– O, tak, oni tam rozszerzają, ale zdzierstwa i gwałty, na których wspomnienie człowiek drętwieje – mówił przyciszonym głosem kasztelan.
Król westchnął i rzekł:
– Tak, wojna być musi, musi być zaraz, nieodwołalnie!
– Mistrz Ulryk sprosił, słyszę, wszystkich znakomitszych rycerzy z całych Niemiec, wzbogacił się też uroczystym przyjęciem do Zakonu Karola, księcia Niderlandów i Fryzlandii, a z nim jego ziem nadmorskich – począł Tarnowski.
– Skąd wiesz o tym? – spytał król ciekawie.
– Przyniesiono mi dziś wieści, a z nimi i tę, że mistrz wysłał już przednie straże, a i sam dotąd zapewne już ze wzmożonymi przez obce rycerstwo zastępami ku Polsce wyruszył.
– Co?! – Zerwał się gwałtownie Jagiełło, kopnąwszy leżące u nóg psy, które żałośnie zaskowyczały.
– Książę Witold jest już zapewne w drodze od wschodu – mówił spokojnie kasztelan.
– Ale my, my?! – przerwał mu król.
– Najmiłościwszy monarcho, wszelkie rycerstwo czeka jeno waszych ostatecznych rozkazów.
– Rozesłać wici do tych, którzy nie są jeszcze na stanowiskach, by jak najprędzej ze wszystkich stron ruszali brzegiem Wisły ku północy. My jutro, najdalej pojutrze staniemy na czele, dopędzimy ich. Ubieżymy Witolda, spotkamy wroga, a potem co Bóg da! – wołał Jagiełło.
Kasztelan skłonił się i wyszedł, widząc, że wzburzenie monarchy nie pozwala na spokojne, z rozwagą obrady. Niezwłocznie też wysłał wici. Zaufanych ludzi ku niesieniu rozkazów miał w pogotowiu.
Jagiełło po wyjściu kasztelana siadł znów na swym miejscu i począł w myśli liczyć:
„Nasze wojska wynoszą 52 chorągwie po 300 konnych, to 15 000; Witoldowych 40 chorągwi po 200 konnych, to 8 000; prócz tego Tatarzy, posiłki czeskie…”
Zamyślił się.
– Nieszpetne siły – rzekł półgłosem.
I nieco uspokojony wyszedł sposobić się do natychmiastowego wymarszu.
I oto, nim dobiegł koniec czerwca, a słońce wstąpiwszy w znak Raka jedną trzecią już drogi w wędrówce swojej na spotkanie Raka dobieżało, z Krakowa, jak i z innych stron Polski i Litwy, kroczyła niezwykle wielka moc rycerstwa.
Jagiełło nie dał się wyprzedzić. Jechał na czele swoich hufców, dzieląc z nimi trudy i niewygody podróży.
Zda się, że od chwili, gdy zapadło ostatnie postanowienie, tak z oblicza króla, jak i całego rycerstwa, wyzierała wojna.
– Wojna – powtarzały wszystkie piersi.
– Wojna! – zdawały się wołać w każdym parsknięciu konie.
– Wojna! – wołały zwinięte do drogi chorągwie.
– Wojna!… – szumiały lasy.
– Wojna! – przywtarzały wartko płynące rzeki.
A echo na wszystkie strony wołało donośnym głosem:
– Wojna! Wojna!
Pod Dąbrownem
Posuwanie się tak olbrzymich sił, jakimi były zastępy Jagiełły, nie było rzeczą łatwą, ile że im bliżej było środkowej Drwęcy, tym więcej trzeba było zwracać uwagę na wysłańców krzyżackich, którzy, suto przez nich opłacani, mieli donosić o każdym ruszeniu się wojsk polskich.
Ale jeżeli Krzyżacy mieli swoich donosicieli, miały ich i wojska polskie, i litewskie. A jeżeli Krzyżacy siłą pieniędzy zdobywali sobie wierne służki, wierniejszych miała Litwa i Polska. Tu bowiem nie za pieniądze podpatrywano ruchy Krzyżaków, nie za pieniądze wsłuchiwano się w każdy oddźwięk ich myśli i zamiarów, lecz z prawdziwej miłości dla tej ziemi udręczonej przez chciwych zaboru nieprzyjaciół.
Tak Polska, jak Litwa, miała całe zastępy doskonale zorganizowanych wywiadowców, a pomiędzy nimi nierzadko się trafiały mężne, z wielkim poświęceniem kobiety, jakeśmy to widzieli w Sali i Sienisze.
I teraz obie nie zaprzestały swej pracy, lecz każda inaczej.
Sala uprosiła Jana Tarnowskiego, że jej pozwolił jechać na wozach z ludźmi i rekwizytami potrzebnymi do opatrywania rannych. Dwie jej służebne nie odstąpiły swej pani, mówiąc:
– Jeżeli nasza dzieweczka może podejmować tyle trudów, czemuż byśmy i my nie miały służyć naszym wojakom?
Jechała więc Sala z całym taborem, bacząc pilnie i nasłuchując, czy z gęstwy lasów nie wychyli się jaki podjazd krzyżacki. Z pobytu swego pod Malborkiem, z tego, co słyszała od Sienichy, co jej brat szepnął kilkakrotnie, wiedziała o ich umiejętności zjawiania się tam, gdzie ich najmniej można się było spodziewać.
Co do Sienichy, ta nie zaprzestała udawać czarownicy lub obłąkanej. To jej pozwalało dosłyszeć nieraz to, czego by inaczej nie podpatrzyła i nie usłyszała. Usłyszawszy więc, że Żmudź i Litwa ciągnie od wschodu, w tamtą stronę wszystkie swoje starania skierowała. Sienicha bowiem była Żmudzinką. Dzieckiem jeszcze, podczas wspólnych niejednokrotnych napadów, dostała się aż nad Wisłę. W Bobrownikach wychowana, zżyła się z jej mieszkańcami. Najazdy krzyżackie, ich gwałty i rabunki przywodziły jej na pamięć te, które z lat najrańszych majaczyły w jej pamięci.
„Jednaka nam dola – mówiła nieraz w sobie – choć tutaj są już chrześcijany, a na Żmudzi Krzyżactwo gwoli14 chrześcijaństwa tak nas nękało”.
Teraz ozwała się w niej jakaś tęsknota do rodzinnego kraju, do ludzi, których pragnęła obaczyć i którym postanowiła służyć.
– Wypłaciłam się wiernie w Bobrownikach. Sala da sobie radę. Toć służąc tym, między którymi się urodziłam, służyć będę wszystkim. Boć jednaka nam dola.
Odtąd koło wysłanych wojsk krzyżackich zjawiała się na poły obłąkana żebraczka. Przyprowadzona do dowódcy, wznosiła rękę do góry, wołając wielkim głosem:
– A siłą sprawiedliwych jest Ten, co sprawiedliwość czyni, a z wielkim orężem jest wielkie zwycięstwo!
Przyjmowano tę przepowiednię na swoją korzyść, obdarzano i puszczano ją wolno.
– A weźcież mnie z sobą, pozwólcie, niech nasycę wzrok waszą wielkością! – wołała.
Tym więc sposobem dowiadywała się wielu rzeczy i odtąd siły żmudzkie i litewskie jak najbardziej szczegółowe miały wieści o każdym ruszeniu Krzyżaków.
Ale miał je i Jagiełło. Prawie w każdej wiosce przychodzili do obozu ludzie z prośbą, aby nie odrzucano ich usług.
– I ja, choć bronią robić nie umiem, chcę iść na Krzyżaka! – mówili młodzi.
– Niemało krzywd od nich zniosłem, niemało też krwi ich utoczyłem, a teraz gdym już za słaby do miecza, mogę się przecie na coś przydać! – mówili starzy.
Dowódcy pilnie badali jednych i drugich i co zdatniejszych, sprytniejszych wysyłali na zwiady.
A król kazał sobie o każdej wieści donosić, a gdy było coś ważniejszego, i wywiadowcę przed siebie stawić. Aż oto gdy król zatrzymał się dnia 10 lipca z przybocznym oddziałem około Kurzętnik, nie opodal Drwęcy, przybieżał Wojtek Krzywda, nie mający jak lat piętnaście, wołając:
– Gdy nasi poili konie, Krzyżacy wyskoczyli z zarośli po drugiej stronie rzeki, odczepili ukryte łodzie i nim nasi się spostrzegli i pościągali pławiące się konie, prawie wszystkich, co do nogi wysiekli!
Stawiono go przed króla.
– Wysłać na pomoc pięćdziesięciu najsprawniejszych! – rozkazał tenże, wysłuchawszy opowiadania.
– Nie dogonią! Krzyżacy już są za rzeką – wtrącił Wojtek.
– Za rzeką? – zdziwił się król.
– Tak, zaraz wsiedli na łodzie i plusk, plusk, ani ich oko – mówił zdyszany chłopak.
– Przez straże nasze porozstawiane i nikt ich nigdzie nie widział – rzekł król niedowierzająco.
– Ba, toć tam gęstwa lasu, trudno z dala dopatrzeć! Ale tam dalej, dużo dalej, wzdłuż Drwęcy, rozesłała się moc Krzyżaków. Jak okiem sięgnąć, oni i oni!
– Po drugiej stronie rzeki? – spytał Jagiełło.
– Po drugiej, ale z dala, bardzo z dala – mówił Wojtek, zachęcony łaskawością monarchy. – A prócz rycerzy na koniach jest moc pieszych w blachach i z ogromnie długimi dzidami. A prowadzą takie wielkie skrzynki, a te skrzynki mają takie długie gardziele, a jak podsypią jakiś czarny proszek i podpalą, to z onych gardzieli wylatują wielkie okrągłe kamienie. I dym także, i ogień. A śmierdzi tak, że w gardle drapie i w nosie kręci – dodał chłopak, wstrząsając się cały.
– Jakżeś to wszystko spenetrował? – zdziwił się król, nie dowierzając opowiadaniu.
– Toćem był tam, w zaroślach, Boga mi! Potem buchnąłem do rzeki, ledwom nie utonął, alem dopłynął – dodał chwiejąc się.
Teraz dopiero spostrzeżono, że chłopak był ociekły wodą i tak zmęczony, że ledwo mógł się utrzymać na nogach. Uwierzono więc. Uwierzono tym więcej, że już poprzednio dochodziły wieści, iż Krzyżacy wiodą z sobą jakieś maszyny piekielne, dotąd zgoła nie znane.
– Opatrzyć chłopaka i trzymać pod strażą! – rozkazał król. A zamyśliwszy się chwilkę, wydał znów rozkaz: – Wezwać Jana z Tarnowa!
Ten, nie czekając wezwania, był już przed namiotem królewskim.
– Słyszałeś, mości kasztelanie? – spytał monarcha.
– Słyszałem wieści o ukrytych Krzyżakach po drugiej stronie rzeki.
– Hm – odrzekł król w zamyśleniu. – Zwołać radę! – rzucił stanowczym głosem.
Kasztelan wydał stosowne polecenie. Nie ubiegło i trzech pacierzy, przybył Witold, wielki książę litewski, Ziemowit, książę mazowiecki, i kilku innych.
Jan z Tarnowa, kasztelan krakowski, jako główny doradca, stanął tuż przy monarsze.
– Wieści o Krzyżakach po drugiej stronie rzeki coraz gęstsze – począł król powolnym głosem, jak to miał zwyczaj przy początku obrad. I wejrzenie skierował na Witolda. A ten począł:
– Mistrz Ulryk rozłożył się z główną swoją chorągwią, a tuż są maszyny piekielne, które z wielkich gardzieli wypluwają kule żelazne.
– Skąd wiesz o tym, miłościwy książę? – przerwał król.
– Od tych, których wysyłam na zwiady! – rzucił Witold na poły urażonym głosem.
– Więc to prawda? – spytał król gorąco.
– Umiem prawdę odróżnić od fałszu, a wątpliwych wieści nie śmiałbym jego królewskiej mości donosić.
A kasztelan krakowski, widząc, że się rozmowa zaognia, jak to często między braćmi bywało, ozwał się zaraz:
– Chętliwym wielce uchem najmiłościwszy pan słucha z waszych książęcych ust potwierdzenia, bo przed chwilą przyniósł je chłopak, co wpław rzekę przepłynął.
– Dzielny to jakiś chłopak, można mu wierzyć – przerwał Witold.
– Ku temu zwołałem was, miły bracie, i was, panowie radni, aby postanowić, co dalej czynić – ozwał się król, poglądając po zebranych.
– Nie czekać, aż się zbiorą, jeno uderzyć! – zawołał gorąco Ziemowit.
Król się uśmiechnął na tę gorącość młodego jeszcze księcia, a Witold zaraz tę gorącość poparł:
– Wszelkie układy na nic się nie zdadzą, wyczekiwanie jeno ducha w naszych osłabi.
– Więc niezwłocznie walka! – zawołał Jagiełło.
I czarne niewielkie oczy tak mu zabłysły, jak zwykle, gdy w piersi jego ogień bitwy się rozpalał.
– Niezwłocznie!
– Nie czekając! – zawołali inni z wielką gorącością.
I poczęto się zaraz naradzać, a naradzano się w tajemnicy, z wielką oględnością, żeby jaki szpieg krzyżacki pod namiot się podsunąwszy, narad ich nie podsłuchał.
Głównym naczelnikiem tej rady był Witold. Król zaś, oddając dowództwo oddziałów w ręce Zyndrama z Maszkowic, zwanego Słońcem, że znak ten w herbie swym nosił, Zawiszy Czarnego z Garbowa, Floriana Jelitczyka, Jaxy Lisa, Skarbka z Góry, Staszka Sulimy i wielu innych znanych z męstwa i wielkiej przytomności umysłu rycerzy, sam objął główne dowództwo. Co do Witolda, ten prowadząc Żmudź, Litwę, Ruś i najemnych Tatarów, sam poszczególnych wodzów mianował i sam główne dowództwo miał nad nimi.
Nie chcąc swoich zastępów narażać na pociski Krzyżaków przy przeprawie przez rzekę, cofnięto się zaraz dnia następnego do źródeł Drwęcy, gdzie woda, wysuszona prawie promieniami lipcowego słońca, dawała zastępom naszym łatwe, z dala od czujnego oka nieprzyjaciół, przejście.
I zaraz oto 13 lipca zdobyto Dąbrowno po drugiej stronie Drwęcy.
Kilka tysięcy krzyżackich najemników i rycerzy wzięto do niewoli, a też moc wozów z żywnością i wielką ilość koni prowadzonych luzem przez Krzyżaków.
Wziętych do niewoli Jagiełło wspaniałomyślnie obdarował wolnością, była wszakże moc poległych i rannych, którzy na placu boju zostali.
Wśród krzyżackich szeregów, wierny danej przysiędze, walczył z całym młodzieńczym zapałem Karol niderlandzki. Wkrótce też został ranny.
Sala, zbierając rannych na pobojowisku, kazała go przenieść do przeznaczonej ku temu w pobliskiej wiosce chaty, a widząc go wielce cierpiącego, nie pytała, kto zacz, lecz pilnie się nim zajęła.
Zwycięstwo
Mistrz Jungingen, dowiedziawszy się o zdobyciu Dąbrowna, zawrzał gniewem.
– Jak on śmiał, ten litewsko-polski poganin, ten lis chrześcijańską skórą powleczony coś podobnego uczynić! – wołał w uniesieniu.
Najwięcej go to bolało, iż był pewien, że Jagiełło, zląkłszy się jego potęgi i prowadzonych maszyn piekielnych, cofnął się ku swojej granicy.
– Byłem pewien, że się ukorzy, że przyśle prosić o pokój, że bez narażania się na straty posiędę nowy szmat ziemi, a ten…
I splunął, nie znajdując dość dosadnego wyrazu na wypowiedzenie swego gniewu.
– Poległ także Karol niderlandzki – rzekł Frydrych von Ulmen, który, jako marszałek, nie odstępował mistrza.
– Co?! – zawołał tenże.
– Tak, obdarowani wolnością jeńcy widzieli go na placu boju – odrzekł marszałek.
– Mogli go zabrać, choćby nieżywego, kiedy ten głupi królik kazał im wracać. – Zaśmiał się ironicznie i rzekł: – Po co się ten śmierdziel rwał do wojny, po co?
W duszy zaś myślał sobie:
„Dobrze, że poległ, prędzej jego ziemię posiądziemy!”
– Zresztą, mniejsza o niego – dodał głośno. – Zapłacisz ty mi, mysi królu, i ty, przewrotny Witoldzie, za wszystkich! Noga z waszych pachołków, co ich nazywacie rycerzami, nie zostanie! Po wiek wieków będą opłakiwać wasze niewiasty poległych i niewolników! Jeno tych dwóch, Jagiełłę i Witolda, muszę mieć w swoich rękach! Tych mi oszczędzać!…
I wydawał rozkazy do niezwłocznego marszu ku Lubawie.
– Nie spodziejesz się, ty przechero, jak ci zmiotę twoje potężne wojsko, a z głowy zedrę koronę! – odgrażał się dalej.
I 14 lipca, pewny zwycięstwa, zjawił się niespodziewanie z olbrzymimi siłami naprzeciw wojsk Jagiełłowych.
– Mieć w pogotowiu kajdany! – wołał Jungingen.
I z nadzwyczajną sprawnością i pośpiechem sam objeżdżał wszystkie główniejsze chorągwie, tak że cudzoziemscy rycerze mówili:
– Ten urodzony na wodza!
– Pod takim łacno zwyciężyć!
– A choćby głowę położyć, też sława – dodawali inni.
Jagiełło inaczej zupełnie przyjął wieść tak o zwycięstwie pod Dąbrównem, jak i o nagłym zjawieniu się wojsk nieprzyjacielskich. Niechętny zrazu do walki, teraz, po pierwszym zwycięstwie, rozgorzały niepohamowaną jej żądzą, powstrzymywał jeno przyrodzoną swą ku niej gorącość.
– Nim ją rozpocznę, trzeba podziękować Najwyższemu za zwycięstwo i o dalsze błagać – rzekł i do wysłuchania mszy świętej o świcie 15 lipca się sposobił.
– Uderzyć nie zwlekając! Uderzyć, nim się nieprzyjaciel opatrzy! – wołał Witold.
A król, skinąwszy ręką, rzekł:
– Sposobić się do boju. Nim wszystko będzie gotowe, ja oddam siebie, ziemię tę i naród w opiekę Najwyższego.
Słuchał więc z pobożnością ofiary, a świt poranny promieniami zorzy oświecał purpurą modlącego się króla i jego niezliczone szeregi.
A Zyndram z Maszkowic sprawiał wojska koronne i ustawiał je w szyki. A Witold toż samo czynił z litewskimi i ruskimi. Czyniono to z wielkim pośpiechem, jednak nim wszystko doprowadzono do należytego porządku, słońce już wzbiło się ku górze. Wzbiło się, lecz jakimś zasmuconym, jakby mgłą przysłoniętym okiem na świat poglądało.
A król po wysłuchaniu mszy świętej z nieodstępnym pocztem oddalił się na pagórek między lasami położony i z zadowoleniem poglądał na ustawione w bojowym szyku szeregi. A jednocześnie przez wielką lunetę, otrzymaną w darze od mistrza Jungingena, kiedy to chciał zawrzeć ugodę, poglądał w dal na pola.
Teraz przez ową lunetę dojrzał Jagiełło, że tenże sam mistrz rozłożył się ze swymi wielkimi wojskami między wsią Grunwaldem a Tannenbergiem. Zapałały więc królowi oczy jeszcze większym ogniem, a w piersi zakołatała jeszcze większa żądza natychmiastowego boju. Ale przedtem jeszcze rozdawał rycerskie pasy, co było jakby mianowaniem młodzieniaszków na rycerzy. Pierwszy raz szli oni na nieprzyjaciela, a król zachęcał ich, mówiąc:
– Polecić się Bogu, nacierać śmiało! Bitwa, to najpiękniejsza chwila w życiu wojaka.
I błogosławił ich jako ojciec.
Ale Witold stojąc na uboczu, gotowy do walki, dowiedziawszy się, czym się król zajmuje, szemrał:
– Właśnie też czas na takie zabawy!
I niecierpliwił się coraz więcej. A król począł wdziewać zbroję i sposobić się, aby stanąć na czele. Miał złocistym hełmem okryć głowę, gdy dano mu znać, że dwaj krzyżaccy heroldowie proszą o posłuchanie.
– Niechaj się stawią! – rozkazał Jagiełło.
A przez myśl mu przebiegło:
„Zwycięstwo pod Dąbrównem przekonało ich, że nie dla zabawy przyszliśmy tutaj! Chcą pewnie zgody, ale… ”
Myśl tę przerwało wejście posłów krzyżackich. Prócz mieczów, które mieli przy boku, każdy z nich dźwigał jeszcze miecz wielki, ciężki, z skórzanej pochwy sterczący.
Jagiełło zmierzył ich badawczym wzrokiem, a starszy z przybyłych nie zwlekając począł:
– Najmiłościwszy nasz mistrz, Ulryk von Jungingen, przysyła te oto dwa miecze, jeden dla ciebie, najmiłościwszy monarcho, drugi dla Witolda, wielkiego księcia litewskiego, abyście się mieli czym bronić…
Krew zawrzała w Jagielle na to urągowisko, oczy zabłysły, zdało się, że iskry z nich sypną, powstrzymał się jednak, a obróciwszy się do otaczających go dostojników i porozumiawszy z nimi wzrokiem, spokojnym rzekł głosem:
– Mieczów u nas dostatnio, przyjmujemy wszakże dar z wdzięcznością. Zdadzą się na wasze karki.
Po czym odwrócił się plecami, a posłowie wynieśli się, nic już nie mówiąc. Przyprowadzono ich w milczeniu aż pod sam ich obóz, nie pozwalając rozglądać się wśród ustawionych szeregów, podejrzewając, iż przyszli przepatrzeć nasze siły, co bodaj z tego wszystkiego najpewniejsze.
Jagiełło, zacisnąwszy zęby aż zgrzytnęły, uspokoił się wreszcie i począł dawać rozkazy do bitwy.
Siadł też na cisawego konia, przedniej okazałości i wielkiej cnoty rumaka, i chciał stanąć na czele. Wtedy zaczęto mu przedkładać:
– Najmiłościwszy monarcho, owi dwaj heroldowie krzyżaccy nie po co innego przyszli, jeno żeby przyjrzeć się waszemu obliczu, a potem na was wszelkie swoje siły skierować.
– A bodaj żywcem mistrzowi dostawić – dodawano.
Długo nie chciał król ustąpić i chciał iść osobiście na czele, gdy jednak czas ubiegał, a wojsko z niecierpliwością oczekiwało na znak bitwy, król dał się ubłagać i z oddziałem, w którym był pisarz nadworny, młody Zbyszko z Oleśnicy, i wielu innych, stanął na wzgórzu, skąd wszelkie ruchy i obroty walki mógł widzieć jak na dłoni. I oto zabrzmiała pieśń:
Bogurodzica, Dziewica,
Bogiem sławiona Maryja…
I pieśń tę jedna chorągiew podawała drugiej, a z tysiąca piersi płynął jeden zgodny dźwięk. I zdawało się, że całe przestworze pieśń tę powtarza, a głos jej płynie tam, w górę, ku niebu. A chorągwi tych była moc wielka, a szły jakby nie do boju, lecz na jakąś wielką uroczystość.
Aż oto ozwało się hasło. Trębacze królewscy je głosili. A za nimi powtórzyli trębacze wszystkich chorągwi. I szedł ów głos z lewego skrzydła, którym dowodził Zyndram z Maszkowic, do prawego, gdzie Witold stał na czele swych litewskich i ruskich hufców. A stamtąd zwrócił się odgłos trąb do środkowych chorągwi z Ziemowitem, księciem mazowieckim, na czele. Trębacze powtórzywszy hasło, krótkim, urywanym dźwiękiem je zakończyli. Umilkły dźwięki, echo rozniosło je w najodleglejsze szeregi.
I zrobiła się cisza. Cisza, jaka zwykle bywa przed burzą.
Wtem nagle z obozu nieprzyjacielskiego rozległ się huk tak straszny, jakiego dotąd nikt nie słyszał. I oto przestworze nagle zakryło się dymem, zakrywając słońce, które w czwartej części dnia wyjrzało na świat ciekawie. Dym dziwnie smrodliwy napełnił przestworze i mimo wielkiej odległości doszedł do Jagiełłowego obozu. Był to huk nie znanych dotąd armat, którymi Krzyżacy chcieli przestraszyć naszych wojowników. Lecz, o dziwo, konie miasto15 z lękiem się cofnąć, leciały naprzód jak szalone. Wojownicy z podniesionym mieczem i okrzykiem: „Bóg z nami”, rzucili się bez pamięci na pierwsze szeregi nieprzyjacielskie. Zrobił się szczęk, zgrzyt, szum, łoskot. Zwierz przestraszony krył się w najciaśniejsze nory swego legowiska. Ptaki przelękłe unosiły się w górę lub oszołomione padały na ziemię. Drzewa zdziwione hukiem i łoskotem, dotąd nie znanym, zamilkły wstrzymując szum swych gałęzi.
Zawrzała walka. Walka tak straszna, jak gdyby nie ludzie, lecz obdarzone nadzwyczajną siłą bajeczne olbrzymy ją wiodły. Rycerz z rycerzem się zmagał, pierś o pierś uderzała, szczęk mieczów, huk toporów, świst, łamanie pancerzy, dzid i włóczni mieszały się z okrzykami i wymysłami wzajemnymi, z jękiem rannych, rżeniem i charczeniem koni. Padał jeden zastęp, wyrastał z obu stron drugi jakby spod ziemi.
Król, stojąc na uboczu, wielkim głosem zachęcał do walki, dawał rozkazy.
Witold z podniesionym do góry mieczem, z obnażoną z hełmu głową z nadzwyczajną szybkością przelatywał przed szeregami. Z rozwichrzonym włosem, z pałającymi oczyma, w fioletowoczerwonej szacie kryjącej pod sobą zbroję był jako nadziemskie zjawisko. Żmudzini, którzy oblicza jego nie znali, mówili:
– Perkun16, sam Perkun stanął do wojny.
I choć niektórzy pierwszy raz stawali na polu walki, choć piersi ich i ramiona miasto17 zbroi okryte były jeno włochatą skórą zwierza, szli jednak do boju z wielką zaciętością, innym nie ustępując. Lecz natarcie krzyżackie było zbyt umiejętne i gwałtowne. Szerzyli oni wśród nieprzywykłych do boju straszne zniszczenie.
Padł pierwszy szereg. I oto nagle nieszczęśliwych opanował jakiś niebywały lęk.
– Litwa ucieka! – zabrzmiał jakiś głos złowrogi.
– Żmudź pierzchnęła! – powtórzyli inni.
Głos ten doszedł Witolda, doszedł wytrawnych wodzów. Witold w zapamiętaniu chciał biec za nimi, zawrócić, od sromu18 uchronić. Jedno wszakże spojrzenie, jeden rzut oka na pozostałe szeregi opamiętał go wkrótce. Pozostał dając dalsze rozkazy.
A Krzyżacy puścili się za uciekającymi, siekąc, bijąc, zabierając w niewolę.
Opamiętali się uciekający.
– Mamy ginąć, gińmy jako rycerze! – rzucił ktoś z uciekających.
I zwracać się poczęli.
A oto po jednej złej wieści nadchodziła druga. Chorągiew z białym orłem w ręku Krzyżaków.
– Co, chorągiew?! – zawołano głosem rozpaczy.
I jak wicher rzucono się ku jej obronie. Nie! Chorągiew nie dostała się jeszcze w ręce nieprzyjaciół. Wytrącono ją jeno z rąk Marcina Wrocimowskiego, chorążego krakowskiego.
Sam król, ujrzawszy ze wzgórza zniknięcie godła narodowego, zakrył oczy, a jednocześnie całą siłą swych potężnych piersi wołał:
– Bronić! Bronić!
Bronili jej bez tego rozkazu.
Chorąży krakowski, pod którym konia zabito, zdołał ją pochwycić, a dosiadłszy konia, z którego zrzucił Krzyżaka, podniósł ją w górę z okrzykiem radości. Okrzyk ten wszystkie piersi powtórzyły.
– Boże, niechaj ci będą dzięki za uratowanie czci naszej! – zawołał w uniesieniu Jagiełło.
I oto po tej smutnej chwili nadchodzić zaczęła radosna.
Bój wrzał gwałtowny. Zda się, ostatek sił każdy oddawał. Wtem wśród niebywałych tumanów kurzu, wznoszącym się spod kopyt końskich, pojawiać się zaczynały białe płachty w przestworzu. To wicher bitwy unosił strzępy krzyżackich płaszczy. Po takichże szmatach stąpały konie rycerzy, pławiąc się jednocześnie we krwi szeroko rozlanej. Deszcz drobny ochładzać począł powietrze, rozpraszać tumany kurzu, dając swobodniejszy oddech znużonym piersiom.
Zwycięstwo przechylało się na naszą stronę.
Wtem nowy okrzyk zgrozy rozległ się od strony wzgórza, gdzie król z niewielkim oddziałem się znajdował.
Dojrzano Jagiełłę z obozu nieprzyjacielskiego. Znakomity jeden rycerz niemiecki, Dyppold Kekeritz, w otoczeniu kilkunastu ludzi wdarł się na wzgórze i pochyliwszy włócznię, pędził wprost na króla.
Król z podniesioną włócznią czekał na niego spokojnie, ale nim rycerz dotarł, młody pisarz kancelarii królewskiej, Zbyszko z Oleśnicy, odłamem drzewca z włóczni, który trzymał w ręku, ugodził w bok Niemca i zwalił go z konia. Rycerstwo otaczające monarchę rozsiekło śmiałka.
Gdy Jagiełło pojrzał na główne pole walki, już ujrzał inny obraz. Całe pole zasłane trupami krzyżackimi. Zyndram, Witold i wielu innych dowódców dokazuje cudów. Najmłodsi rycerze nie pozwalają się wyprzedzić. Nawet pospolitaki walczą z najwyższą, nie dającą się opisać zaciętością. Nikt na nic nie zważa, dąży jeno do pokonania nieprzyjaciół. Szyk bojowy złamany, bezład, ale walka wre, kipi i wśród onego nieładu zwycięża. Ciała krzyżackie padają jak rażone gromem. To grom wylatujący z dłoni naszych rycerzy. Poległych i rannych polskich rycerzy stosunkowo niewielu.
– Wielki mistrz zabity! – wołają rozpaczliwe głosy krzyżackich zastępów.
I poddają się, nie widząc już dla siebie nic prócz pogromu.
Ziemowit, książę mazowiecki, spojrzawszy na wielkiego mistrza, z pogardliwym politowaniem kazał go podjąć z ziemi. Ale inni dostojnicy tarzają się we krwi własnej, charkocząc śmiercią straszliwie.
– Markward, komandor brandenburski, sromotnie arkanem19 ściągnięty z konia!
– Zygfryd, dowódca roty, ma odciętą głowę! – wołają w największym lęku niedobitki krzyżackie.
I tak dalej, i dalej.
Popłoch wśród Krzyżaków ogólny. Ci, co nie polegli, zabrani do niewoli.
– Klęska! Klęska! – powtarzają zdławionym głosem.
I garstka niedobitków ucieka. Na polu, jak okiem sięgnąć, krzyżackich ciał mnóstwo. W niewoli tysiące.
– Zwycięstwo! – głoszą piersi naszych wojowników.
A byli i tacy, co znużeni bitwą, dostawszy się do obozu krzyżackiego, poczęli chwytać łupy, chłodząc się winem przywiezionym w mnogich beczkach przez pewnych zwycięstwa Krzyżaków.
– Kto wyciągnie dłoń po łup lub pokosztuje krzyżackiego wina, śmierć temu! – wydał rozkaz Jagiełło wzburzonym głosem. – Roztrzaskać beczki, niech wino wraz z ich krwią użyźni nam ziemię! – rozkazał dalej. I upojony znojnym, lecz szczęśliwie kończącym się dniem, wołał rozpromienionym głosem:
– Zwycięstwo! Zwycięstwo!
A Witold, uznojony walką, w pokrwawionej szacie, w blaskach zachodu wyglądał jak prawdziwy bóg wojny. Nie wołał wprawdzie głosem, lecz każde drgnienie jego twarzy, każdy włos rozwiany, każdy błysk oczu wyrażał: zwycięstwo, zwycięstwo!
I wszyscy dowódcy, każdy wojownik, aż do ciurów obozowych, wołali pełną piersią:
– Zwycięstwo!
Nawet ci, co legli na polu walki, gasnący wzrok podnosili ku niebu, szepcząc:
– Zwycięstwo…
Jeno Sala, jakkolwiek oczy jej świeciły blaskiem rozradowania, nie miała czasu radości tej objawiać. Do chat wieśniaczych znoszono rannych, a ona jak anioł pocieszyciel koiła ich cierpienia.
A słońce, które kilkakrotnie wśród dnia się wahało, czy ukazać swe promienne oblicze, teraz wielkim złotopurpurowym blaskiem oblewało uznojonych walką a upojonych zwycięstwem Jagiełłowych rycerzy. I tymiż samymi blaski przeglądało się w rozlanej krwi, rzucając ostatnie promienie zachodu na zasłane trupami obozowisko Krzyżaków.