Kitabı oku: «Na zgliszczach Zakonu», sayfa 5
Zwyciężeni i zwycięzcy
Miłościwy panie, ojcze! – wołał zdławionym głosem Hilt, wpadając do izby Henryka Leuchtera, który, jako obciążony wiekiem, pozostał w Malborku, nie biorąc udziału w wyprawie.
– Czego wrzeszczysz?! – zgromił go komtur, który właśnie oddawał się poobiedniej drzemce.
– Nasi wracają – wykrztusił zdławionym głosem knecht.
– Bić we wszystkie dzwony, głosić zwycięstwo! – porwał się starzec.
– Klęskę… – odrzekł Hilt przyciszonym głosem.
– Jak śmiesz podobne wymawiać słowo! – zawołał komtur, przystępując z podniesioną pięścią do niego.
– Nim jego miłość mnie uderzy, niech sam raczy zobaczyć.
Komtur wybiegł śpiesznym krokiem z komnaty. I oto na wielkim podwórcu uderzył go widok niespodziewany. Kilkunastu krzyżackich wojowników zbiedzonych, okrytych pyłem leżało pod murem.
Nie kazał żadnego wołać, sam podszedł ku leżącym. Podniósł jeden z nich głowę, spojrzał i odwrócił się, jak gdyby wzrok pytający komtura ból mu zadawał.
– Co zacz, co? – nalegał starzec.
I długo powtarzał pytanie, nim jeden z przybyłych powstał i chrapliwym wyrzucił głosem:
– Klęska!
– Co, jak, opowiadaj! – mówił trzęsącym się głosem komtur.
– Wielki mistrz zabity!
Leuchter podniósł ręce do góry i tak oniemiał, że długą chwilę słowa wyrzec nie mógł.
– Niepodobna, niepodobna! – zawołał wreszcie.
– A jednak zabity – powtórzył któryś z przybyłych.
– Mów, mów, jak to było? – nalegał komtur.
– Wielki mistrz do ostatniej chwili nie mógł uwierzyć, że to polskie mrowie tak nam na kark wsiądzie – począł Krzyżak – a gdy na wszystkie strony nas obiegło i nasi padali jak muchy, mistrz stanął na czele szesnastu chorągwi. Błagali go rycerze, aby z życiem uchodził, lecz Ulryk z gniewem wszystkich odsuwał, mówiąc: „Zwyciężę lub zginę!”
Groza przebiegła wszystkich, opowiadający zamilkł na chwilę, wzruszenie nie pozwalało mu mówić. Wreszcie, zaczerpnąwszy powietrza, począł:
– I zginął. Litwini, których część w pierwszej chwili pierzchnęła przed naszym naciskiem, mścili się teraz za chwilową porażkę. Witold nimi dowodził, a wiemy, co to za wojak. Otoczyli ze wszech stron mistrza, wiatr skłębił mu płaszcz nad głową, zdawało się, że go uratuje. Gdzie tam! Jakiś Litwin pchnął go sulicą w szyję, drugi ciął w ramię, inny przeszył piersi… Spadł z konia. Głowa już się wtedy jeno trochę na karku trzymała…
– I to Jungingen, Jungingen – westchnął Leuchter.
– Tak, wielki mistrz Jungingen tarzał się teraz we krwi swoich własnych rycerzy – mówił dalej Krzyżak – a te litewskie psy walczyły dalej, rąbiąc, kłując, wżerając się w krzyżackie ciała jak sępy.
– Znam ja ich – mruknął Hilt, chwytając się za skrzywione kolano, jak gdyby go w tej chwili otrzymana kiedyś od Litwinów rana nagle zabolała.
– Ze śmiercią mistrza wszystko się skończyło. Kto mógł, chronił się, uciekał. Pędzili za nami noc całą, chwytając jak dzikiego zwierza na długie sznury… Ledwie nam się oto z życiem ujść udało – kończył znów jakiś niedobitek.
– A inni, inni? – wołał komtur.
– Tam – wskazał ktoś ręką w stronę Grunwaldu.
– Gadaj wyraźnie, biją się?! – wrzeszczał Leuchter.
– Kto?! – zawołał z urągowiskiem opowiadający i dziko się roześmiał.
A zaraz któryś znów podjął:
– Jedni, posiekani, leżą między Grunwaldem a Tannenbergiem, inni w niewoli, garstka poranionych, wzięta przez tych miłosiernych Polaków do opatrunku, wyje z ran i hańby.
– Niepodobna, niepodobna! – wołał komtur, chwytając się za głowę.
A Hilt, wykrzywiwszy twarz jakimś nieokreślonym wyrazem, przestępował z nogi na nogę i mruczał:
– Wszystko dlatego, że mnie tam nie było.
– Hańba! – dał się słyszeć głos zdławiony.
I każdy ze zgrozą one wyrazy powtarzał. Jeden tylko z przybyłych nie rzekł ni słowa, jeno rozpatrując się bacznym okiem po wszystkim, uparcie milczał. Ale inni, jeden po drugim dźwigali się, wstawali i patrząc błędnym okiem, powtarzali:
– Hańba! Klęska!
I naraz w obszernym podwórcu malborskiego zamku słychać było jeno:
– Klęska! Hańba!
Wyrazy te, wypowiadane grobowym głosem, rozlegały się głuchym echem, przylegały do grubych murów, a echo roznosiło je po innych podwórcach i zaułkach.
I oto nim księżyc zdołał twarz swą pyzatą ukazać, którą poglądał na wychodzące pewne zwycięstwa zastępy Jungingena, w tychże samych podwórcach, przepełnionych głośną wrzawą rycerską i rycerską pieśnią, teraz brzmiały jeno ponure słowa:
– Klęska! Hańba!
A Henryk Leuchter wołał wciąż bezprzytomnie:
– Niepodobna, niepodobna! – Aż opamiętał się wreszcie i rozkazł: – Przeprowadzić przybyłych do komnat w lewym skrzydle, pożywić, niech wypoczną! – I zaraz dodał: – Po wypoczynku inaczej może tę rzecz przedstawią?
A w myśli mówił:
„Ale mistrz Jungingen! Mistrz Jungingen!… Zaraz sobie myślałem, że ta przewrócona ława i strzaskany puchar niedobrze wróżą”.
– Czyżby to już być miały jeno zgliszcza Zakonu?! – rzucił zdławionym głosem.
I wolnym, chwiejącym się krokiem powlókł się do swej komnaty, powtarzając ciągle: – Niepodobna, niepodobna!
Jednocześnie w obozie polskim upojeni zwycięstwem rycerze składali przed monarchą zdobyte chorągwie. A była ich taka moc, że wielką przestrzeń wzdłuż i wszerz nimi założyli.
Przyprowadzono też znakomitszych jeńców krzyżackich, a między innymi księcia Kazimierza szczecińskiego, który niedawno przyjaźń Polsce przysięgał. Teraz nie śmiał oczu podnieść na Jagiełłę, odwracał głowę, sromając20 się, a może i lękając, że za niedotrzymanie przysięgi sroższa go czeka kara. Lecz król spojrzał jeno na niego przenikliwym wzrokiem i rzekł:
– Bóg zawsze sprawiedliwy.
I odwrócił się, by innym jeńcom się przyjrzeć. Przebierał przy tym, według swego zwyczaju, palcami lewej to prawej ręki, jakby chciał onych policzyć. Aleć i palców nie stawało, a coraz innych przed oblicze królewskie stawiano.
Aż oto i poległych znamienitszych Krzyżaków u stóp monarszych składać poczęto.
Więc byli tam między wieloma i Dyppold Kekeritz, ów, co to na życie króla godził; i Henryk komtur, jeden z najdumniejszych i najzaciętszych wrogów Polski; i Markward, komandor brandenburski, z przewróconymi w straszliwy sposób oczyma, ów, co go to ściągnął Tatar z konia arkanem; i wielki skarbnik, Tomasz Mercheim; i Fryderyk Wallenrod, marszałek Zakonu, i wielu, wielu innych, których i zliczyć trudno, a którzy, przybywszy z rozmaitych narodów na wezwanie wielkiego mistrza, miasto21 sławy i bogactw śmierć znaleźli.
Oto Litwini przywlekli i samego sprawcę tej wielkiej wojny, dumnego Ulryka von Jungingena. Oblany posoką, skąpany w krwi i błocie, z poszarpanym płaszczem, podziurawiony jak sito, z trzymającą się na kawałku skóry, zwisającą głową, leżał teraz gorzej niż niektóry z najostatniejszych knechtów albo i zwierz powalony oszczepem. A Jagiełło, spojrzawszy nań, westchnął i rzekł:
– Ten wielekroć obietnice łamał, dziś rano puszył się jeszcze nadzwyczajną potęgą, a oto sprawiedliwość Najwyższego nad nim zawisła. – I odwróciwszy wzrok od tego wstrętnego widowiska, rozkazał: – Obmyć i odnieść ciało do krzyżackiej stolicy. – I ręką wskazał w stronę Malborka.
Deszcz rzęsisty, który kilkakrotnie siał mgłą podczas bitwy, lunął teraz całym strumieniem. Ochłodził on uznojonych rycerzy i zakończył dzień 15 lipca 1410 roku tak pamiętny w dziejach nie tylko krzyżackich i polskich, lecz bodaj całego świata. I ukoił do snu uznojonych pracą całego dnia rycerzy.
Jeno książę Witold nie mógł zasnąć. Dziwne uczucia nim miotały.
„Mnie to się należy cześć za główne zwycięstwo, a tamtemu ją składają” – myślał. To znów: „Z potęgą Polski wzniesie się potęga Litwy i Żmudzi. Tak, ale ja zawsze będę jeno drugi, nie pierwszy”.
I przewracał się z boku na bok na łożu z mchu, pod zdobytym na wielkim mistrzu namiotem.
– Pomściłem się za wszelkie hańby i okrucieństwa. Powinienem się tym nasycić… – starał się uspokoić.
– A jednak… – szeptał mu znów głos jakiś.
Aż i jego sen dobroczynny ukołysał.
I cisza się zrobiła. Słychać było jeno oddech śpiących, a przy zapalonych pod rozłożonymi namiotami pochodniach pisarze królewscy spisywali wypadki dnia, ażeby im nic nie wyszło z pamięci.
A tam, nad pobojowiskiem, krążyła moc żarłocznego ptactwa, aż spadła wielką czarną chmurą, sprawiając sobie wielką ucztę z ciał poległych.
Świt zapowiadał dzień pogodny. Rumiane zorze rozsyłały purpurowe promienie, aż i złotofioletowe słońce wstawać poczęło. Z nim poczęło się budzić życie w całym obozie. Ten i ów przecierał oczy i głośnym ziewnięciem przyprowadzał do porządku uśpione spoczynkiem myśli.
Król najpierwszy był na nogach. Kazał też zaraz gotować się do dziękczynnej ofiary. Z wielką okazałością, na ustawionych wojennych bębnach i zdobytym na Krzyżakach rynsztunku, zbudowano ołtarz. Chorągwie zdobyte nad nim powiewały. Arcybiskup Mikołaj Trąba odprawiał mszę świętą. Cały obóz z królem, księciem Witoldem i przedniejszymi wodzami na czele słuchał jej w wielkim skupieniu. Na zakończenie arcybiskup zaintonował Święty Boże.
– Święty mocny, święty a nieśmiertelny – powtórzyli za nim niżej będący. Aż wreszcie ze wszystkich piersi buchnęło: – Zmiłuj się nad nami!
I echo pieśń tę rozniosło po polach i gajach, podzwaniając ją w najodleglejsze strony.
Po rannym posiłku, który się wiernie należał wygłodzonym wczorajszego dnia żołądkom, król zawołał:
– Godzi się wszystkie ciała, tak nasze, jako i nieprzyjacielskie, uczciwie pogrześć22!
– Boga mi, godzi! – ozwali się wszyscy panowie radni.
I oto na cmentarzu w Tannenbergu poczęto kopać wielkie mogiły.
W pracy tej ciurom i sługom obozowym dopomagał lud okoliczny, nasłuchując, czy dłoń zwycięzców nie będzie tak groźna, jak krzyżacka. Uspokajano ich, mówiąc:
– Pod rządami króla Władysława Jagiełły nikt ucisku nie doznaje.
Niezwłocznie też król do Krakowa, do królowej Anny Cylejskiej, co to była wnuczką Kazimierza Wielkiego, jako też do państw sąsiednich wysłał gońców z oznajmieniem o odniesionym zwycięstwie.
Pod wieczór, na zbitych ze ściętych drzew stołach, zastawiono ucztę. Ucztę, która się zwycięzcom słusznie należała. Nie miano kłopotu z gromadzeniem chleba, mięsa i rozmaitych przysmaków. Dostarczyły ich wozy, przez Krzyżaków przyprowadzone.
Prowadziłyć z sobą i wojska Jagiełłowe, i zastępy Witolda zapasy żywności i na czas wojny byłoby ich wystarczyło, ale o takich przysmakach, jakie poległy wielki mistrz kazał prowadzić, nikomu się nawet nie śniło. Ba, toć i przybywający do Malborka ze wszystkich stron zachodniej i południowej Europy rycerze wieźli też z sobą specjały używane wyłącznie w ich krajach.
Nie brakło więc ani olbrzymich ryb solonych i wędzonych, ani też malusieńkich, w oliwie pływających, których maleńkości wydziwić się nasi rycerze nie mogli. Nie brakło i wielkich udźców ze zwierza, w ogóle nad Wisłą nieznanego, ani też owoców w wielkich beczkach ugniecionych, a tak słodkich, iż niejednemu aż ta słodycz niemiła się wydawała. A chociaż wiele beczek wina w krew wylano, ostałoć jeszcze kilkanaście z dala za obozem trzymanych, a najprzedniejszego, snadź dla samego wielkiego mistrza i czoła gości przeznaczonego. A na ucztę tę zaprosił zabranych do niewoli: Kazimierza, księcia szczecińskiego, i Konrada Białego, księcia na Oleśnicy.
Ci, jako przyuczeni do zbytku w jadle i napojach w Malborku, niczemu się zgoła nie dziwowali wiedząc, jak się wziąć do podawanych potraw. Nasi rycerze tymczasem nie tylko z podziwem i nieufnością na niektóre dania poglądali, lecz nie wiedzieli nawet, jak się do jadła zabrać. Jeno z małmazją każdy wiedział, jak sobie poczynać. A podczas uczty Jagiełło rzekł:
– Jakośmy z Kazimierzem, księciem na Szczecinie, a toż z Konradem, księciem na Oleśnicy, chleb połamali i puchar wychylili, nie godzi się ich jako niewolników zatrzymywać.
Spojrzano po sobie, wielu z panów radnych niechętnie tej przemowy słuchało, a Witold zwrócił nawet groźne, ponure wejrzenie w stronę monarchy. Lecz Jagiełło, raz co postanowiwszy, nie ustępował, nie ustąpił więc i teraz, a dodał:
– Książę Kazimierzu na Szczecinie i Konradzie na Oleśnicy, wolni jesteście!
Wtedy Kazimierz podniósł napełniony puchar i zawołał:
– Szlachetność Władysława Jagiełły, króla polskiego, niechaj po wiek wieków słynie!
I wychyliwszy puchar, ostatnią kroplę wysączył na paznokieć dużego palca, spił ją, pucharem zaś uderzył się trzykrotnie w głowę i rzucił go na ziemię. A książę Biały, toż samo uczyniwszy, nie wyrzekł i słowa, jeno westchnął z całej piersi.
Witold zaś szepnął w sobie:
„Dobrze, że nie dodał ten przechera:
»I wielki książę litewski«, byłbym mu wielkiego księcia mieczem w gardło wpakował”.
A Jagiełło, chcąc ułagodzić ponure wejrzenie stryjecznego23, rzekł:
– Bracie, tobie się cały hołd za zwycięstwo należy, w twoje więc ręce piję za zdrowie wszystkich dzielnych, niestrudzonych rycerzy.
I dotknąwszy ustami nalanego pucharu, co oznaczało cześć, oddał go własnoręcznie Witoldowi.
Udobruchało to nieco nachmurzone oblicze księcia i uczta zwycięzców żadnym zatargiem zakłócona nie została.
– Spisać wszystkich znakomitszych jeńców! – rozkazał monarcha.
– Już uczynione! – ozwał się młodziutki pisarz nadworny, Zbyszko z Oleśnicy.
I zbliżywszy się z należytym ukłonem, podał królowi pergamin.
– Przeczytaj! – rozkazał Jagiełło.
Długi to był szereg, długa też upłynęła chwila nim wszystkich Zbyszko wyczytał.
Nie dłużyło się wszakże nikomu czytanie. Owszem, wodzowie z wielką lubością słuchali wymienianych nazwisk najznakomitszych wszelkich krajów rycerzy. Pochlebiało im to, że za ich przyczyną tyle jest zacnego niewolnika.
– Wziąć od nich rycerskie słowo, że na święty Marcin powrócą, niech jadą dla załatwienia spraw swoich! – rozkazał król.
I to nie bardzo było po myśli panów radnych, nie oponowali jednak, choć niejeden pomyślał:
„Rozporządza się, jak gdyby sam wszystkich do niewoli zabierał”.
– Prócz tych, co nie są zbytnio pocięci i sami się poddawali – mówił dalej Zbyszko – jest jeszcze wielu znakomitych tak szpetnie pociętych, że ruszyć się nie mogą.
– Ci są pod opieką służby opatrunkowej, nad którą ma pieczę Sala z Bobrownik – ozwał się z pewną chlubą Jan z Tarnowa.
Król uśmiechnął się i rzekł:
– Dzięki ci, kasztelanie, żeś o tym pomyślał.
Jednocześnie przy dalszych stołach posilał się cały zastęp dzielnych wojowników, wynagradzając sobie post i trudy dnia wczorajszego.
A na wszystkich czołach było rozradowanie, a na wszystkich obliczach pooranych trudami walki, począwszy od dowódców, rycerzy, wojaków, a skończywszy na ciurach obozowych, jaśniał uśmiech zadowolenia i wielkie słowo: zwycięstwo.
– Zwycięstwo! – powtarzali nawet ci, co szpetnie posiekani, leżąc na wozach lub w chatach wieśniaczych, nie wiedzieli, czy drugiego świtu będzie im dożyć sądzone.
To ci bestia
Ranni jeńcy pod opieką licznej wykwalifikowanej służby zdrowia, nad którą miała pieczę Sala i jej dwie służebne, rozmieszczeni na wozach i po chatach wieśniaczych, nie mogli się skarżyć na brak właściwych starań. Gdy jednak doszła do nich wieść o poniesionej klęsce, byli tacy, co kryli twarz, przysłaniali uszy, nie chcąc słyszeć radosnych szeptów swych towarzyszy-zwycięzców, a byli i tacy, co usiłowali zerwać opatrunek, aby nie stanąć twarzą w twarz z hańbą, jaka wojska krzyżackie spotkała.
Jeno Karol von Leuwarden, książę Fryzlandii, leżąc bezprzytomnie, uśmiechał się do jakichś wizji, które mu się snadź w gorączce przedstawiały. U wezgłowia siedział wierny Bonifacjusz, który własnymi rękami uniósł z pola bitwy swego ukochanego wychowańca, oddając się wraz z nim w niewolę.
Sala, dzieląc starania między wszystkich, często zatrzymywała się nad młodziutkim księciem, przynosząc mu jakiś napój chłodzący lub badając, czy głowa jego szpetnie posiekana nie potrzebuje nowego opatrunku. Bonifacjusz, patrząc na nią z wdzięcznością, mówił sobie:
– Zaliż w Polsce miasto24 dziewek anioły mieszkają?
Sala zaś, spełniając swe obowiązki, biegła myślą do brata, do ukochanego Kuby. Szukała go między jeńcami wziętymi do niewoli i rannymi na polu walki, nigdzie go ani oko.
„Może go nie wołali na wojnę? Może zginął? O knechta nikt się nie troszczy” – myślała.
I do Sienichy myśl jej również często się zwracała.
– Co się z nią dzieje? Gdzie się obraca? – Lecz na te pytania wicher nawet nie odpowiadał.
I Sienicha toż samo pytanie sobie powtarzała.
Dziwić by się bodaj należało, jak jej sił starczyło. Kręcąc się wciąż koło obozów krzyżackich, miała jednak czas donosić o każdym ich obrocie dowódcom żmudzkim i litewskim.
Gdy ludzie podczas walk padali jako drzewa leśne podcięte siekierą, starała się im przyjść z pomocą, wlokąc nieraz rannych o kilka staj25, do pierwszej lepszej chaty, gdzie lud okoliczny, jakkolwiek słuchający z lękiem odgłosów walki, chętnie rannym dawał schronienie.
Najwięcej jednak przebywała między krzyżackim taborem. – Długie nieraz wiodła z knechtami rozmowy w niemieckim języku, którego wyuczyła się podczas pobytu w malborskim zamku. Omijała jeno skrzętnie znanego nam Jakuba, wstręt mu okazując. Jeżeli zaś przystąpiła do niego, to zawżdy z podniesioną pięścią i groźnymi wyrazy. Lecz między te groźby umiała zawsze wpleść przyciszone jakieś słowo, które jeno ona i Jakub rozumieli.
Inni patrząc na te zatargi między Jakubem a Hexą26, jak ją nazywano, śmieli się, mówiąc:
– Jakub nie ma łask u Hexy, bodaj czy go w dziewkę albo i co gorszego nie zmieni.
Gdy klęska była już widoczna, a rozbite szeregi i wielu z taboru rzuciło się do ucieczki, zbliżyła się do Jakuba, a poczęstowawszy go kułakiem, szepnęła jakieś słowo, na co wyszczerzeniem białych zębów i podniesioną pięścią odpowiedział. W onej chwili mogli sobie nie zadawać nawet trudu udawania, każdy bowiem był tak zajęty ocaleniem własnej skóry, że nikt na to, co go otaczało, nie zważał. To pewna, że Jakub w ucieczce swej wszelkich używał sposobów, żeby nie być schwytanym. Aż oto dostał się za mury malborskiego zamku.
Słowa dobadać się z niego nie można było, lecz temu nikt się nie dziwił, boć wszyscy byli zgnębieni i mimo wypoczynku jedno mieli tylko słowo: hańba, klęska!
Ale i tego młody knecht nie powtarzał.
A stary komtur, snując się po komnatach i podwórcach zamkowych, wciąż powtarzał:
– Tak, to są jeno zgliszcza Zakonu. – A potem na pociechę wołał: – Niepodobna! Niepodobna!
Coraz to jakiś zgłodzony, błąkający się rozbitek krzyżacki przynosił wieści coraz groźniejsze. Więc jeden doniósł:
– Polacy zajęli Morąg w pruskiej marchii. A też i Dzierzgów!
A inni wołali:
– Miasto Elbląg wysłało z hołdem do Jagiełły, oddając mu się ze wszystkimi bogactwami w opiekę!
– A także Toruń, Kwidzyń, Królewiec, a nawet pobliski nam Gdańsk!
Że zaś wieści te przynosili rycerze, nierzadko i dowódca świadomy rzeczy, można im było wierzyć. Rozpacz i przygnębienie osiadało w malborskim zamku jako ona mgła gęsta jesienna, poza którą żadna gwiazda błyskiem swoim ciemności rozjaśnić nie mogła. Aż oto w dziesięć dni po klęsce pod Grunwaldem doniesiono:
– Jagiełło z nieprzeliczonym wojskiem, a też i Witold na czele Litwinów i pogańskich Żmudzinów, zbliża się pod zamek!
Wtedy już nie tylko stary komtur, lecz ile tylko było piersi, z wielkim jękiem powtórzyło:
– Teraz już tylko zgliszcza Zakonu!
Aż naraz z wieżycy czatownik zatrąbił radośniejszym głosem. Jednocześnie do bramy zakołatano gwałtownie.
– Polacy pod bramą! – ozwał się jakiś głos przelękły.
– Witold w mury taranem uderza! – powtórzył ktoś naznaczony litewską sulicą27.
I padł strach na wszystkich. Jedni kryli się po zaułkach i lochach zamku, inni doradzali:
– Poddać się!
– Poddać się, uratować życie!
– I tak są to już tylko zgliszcza Zakonu – mówił Leuchter, były komtur Kwidzynia, kręcąc się bezładnie.
– Przecie radośnie zatrąbiono z czatowni – ozwał się Hilt.
Spojrzano ze zdziwieniem na knechta, chwytając się słów tych jak zbawienia. Wtem brama się rozwarła i Henryk von Plauen, komtur ze Świecia, wkroczył z oddziałem kilkuset zbrojnych, zebranych ze swej komandorii.
– Klęska!
– Hańba!
– Jeno zgliszcza wielkiego Zakonu! – rozpaczliwie wołano sądząc, że i on ze swoim oddziałem uchodzi jako rozbitek.
– Cicho! – wrzasnął Plauen potężnym głosem. – Cicho! Jak kto powtórzy te słowa, śmierć! – wrzasnął jeszcze groźniej.
Nagle zrobiła się cisza. Jednym oczy zabłysły, inni machnęli ręką, inni byli tak przygnębieni, że nie odczuwali nawet najmniejszej nadziei, bo po tym, co widzieli, czego doznali, nie wyobrażali sobie, żeby mogła się jaka znaleźć. Jeden tylko knecht, ów milczący i ponury, z wielkim zdziwieniem zwrócił wzrok w stronę przybyłego komtura i cały w słuch się zamienił, chwytając też każdy ruch, każde słowo Plauena. A ten zsiadłszy z konia, rozkazywał głosem dowódcy:
– Ilu was jest, pod broń!
Spojrzano zdziwionymi oczyma. Nikt się nie ruszył.
– Opatrywać broń, szykować się do obrony zamku! – rozkazywał.
– Anton Ludwigsburg! – wrzasnął.
Ten zbliżył się leniwym krokiem.
– Weźmiesz, bracie, wielebny komturze, ludzi, pójdziesz do okolicznych wiosek nie zajętych jeszcze przez nieprzyjaciela, zbierzesz, ile się da wołów, baranów, świń i rozmaitej żywiny, a też krup, zboża, mąki.
Słuchano tych rozkazów z niedowierzaniem i zdziwieniem.
– W tej chwili ruszać! – rozkazał. – Wszystko pakować na wozy, prowadzić za mury! – dokończył.
– Ale skąd wozów? – spytał nieśmiało Anton.
– Mało ich we wsiach okolicznych?! – wrzasnął zniecierpliwionym głosem Plauen.
I rozglądał się, jakby kogoś szukając. Wzrok jego padł na Hilta.
– Ty, kulasie, jak ci tam?!
– Hilt, starszy knecht z dziesiątego podwórca, do usług jego miłości.
– Weźmiesz, ilu jest knechtów, zwołasz pospolitaków i robotników z miasta, pogłębicie fosy i zrobicie jak najwyższe koło murów nasypy!
– Będzie spełnione według rozkazu waszej miłości – odrzekł Hilt, uważając się za wielce ważną w tej chwili osobę.
– Nasypy muszą być skończone do świtu! – rozkazał Plauen. I znów spojrzał po patrzących na niego ze zdziwieniem. – A, Michel z Gołuba! Właśnie mi cię, bracie, potrzeba! – zawołał na jednego z Krzyżaków, który zdołał schronić się przed pogonią. – Pójdziesz do miasta, zbierzesz co silniejszych, umiejących robić bronią mieszczan i sprowadzisz ich do zamku.
W zgnębionego Michela wstąpiła jakaś otucha, rozglądał się za ludźmi, których miał wziąć do pomocy.
A Plauen rzekł jakby do siebie:
– I z tych opasłych mieszczuchów zrobię obrońców zamku, niech jeno ich dostanę.
Po niejakiej chwili Anton Ludwigsburg z trzema innymi wychodził za bramę.
Hilt na czele kilkunastu z łopatami i szpadlami w ręku zabierał się do odejścia.
– Jakub! – krzyknął Hilt głosem dowódcy do wsłuchującego się w dalsze rozkazy Plauena. – Nie słyszałeś, co nowy mistrz rozkazał?
– Nowy mistrz? – spytał tenże zdziwiony.
– Przemówiłeś nareszcie! – roześmiał się Hilt. – Ale cóż się dziwisz? Tamtego uśmiercili Litwini czy Polacy, toć Zakon nie obejdzie się bez następcy – mówił głosem świadomego wszelkich spraw Zakonu. – Nie obejdzie się też bez Hilta, oho! – dodał z wielką chełpliwością, kuśtykając na skrzywionej nodze.
W tej chwili trębacz ogłosił nowo przybywających. Trąba ozwała się miarowo, poważnie, z odcieniem radości, jak zwykle, gdy witano gości.
Plauen zatarł ręce. To jeden z uformowanych przez niego po wszystkich komandoriach oddział ciągnął do zamku.
Hilt wstrzymał się ze swoimi, jakby chciał wzrok nasycić widokiem przybywających.
Przypatrywał się im i Jakub. Przypatrywał nader ciekawie, oglądając nie tylko ludzi, lecz ich uzbrojenie i rumaki. Zdołał też uchwycić, że z Prus, gdzie wojna nie dosięgła, nadciągnie jeszcze wielu rycerzy na obronę Malborka. Po chwili, wielce zamyślony, udał się za Hiltem, który z miną dowódcy zebranych ludzi boczną furtą wyprowadził za mury.
Hilt przyśpieszał robotę i jak było nakazane, wschód słońca oświecił świeżo narzucone nasypy i pogłębione fosy. Nie mieli nawet zbyt wiele do czynienia, bo zamek, oblany z jednej strony odnogą Wisły, z dawna był doskonale obwarowany i tylko niektóre nasypy trzeba było poprawić. Wracał więc Hilt ze swoimi z triumfującą miną, ale gdy się rozejrzał, młodego knechta nigdzie nie było. Brakowało też pary szczudeł do poglądania z ich wysokości na okolicę.
– Gdzie się ten psia noga podział? – pytał robotników.
Ale nikt go przy nasypach nie widział.
– Urwipołć, nicpoń, pasibrzuch, dawniej do roboty był jedyny, teraz, jak powąchał wojny i Polacy przyłożyli mu parą płazów na skórę, zmyka od wszystkiego i kuli się jak pies, gdy go wodą obleją! – krzyczał rozgniewany kulas. – Ale ja mu dam, pozna, co to Hilt znaczy – zakończył.
Nie mógł wszakże pogróżki swej spełnić, bo Jakuba nigdzie nie było. Zresztą, nikt nie miał czasu troszczyć się o niego. We wszystkich podwórcach zamku kipiało gorączkowym przygotowaniem do odparcia spodziewanego oblężenia przez wojska Jagiełłowe.
I słusznie mogli się tego spodziewać. Jagiełło bowiem po uczcie zebrał radę wojenną, złożoną z najżyczliwszych i najwaleczniejszych rycerzy. Byli więc: Zyndram z Maszkowic; Ziemko i Kazimierz, książęta mazowieccy; wytrawny doradca, Jaśko z Tarnowa, kasztelan krakowski; Skarbek Habdank z Góry; Mikołaj Nałęcz; a przed wszystkimi Witold, książę litewski.
Otoczyli oni ciasnym kołem króla i przyciszonym głosem, miarkując wewnętrzne podniecenie, radzili:
– Zaliż skończymy walkę na tym szczęśliwym zwycięstwie? – zapytał monarcha.
– Nie, nie!
– Boga mi, nie! – odpowiedziano jednogłośnie z zapałem.
– Gdybyśmy wilkowi ostawili główne jego legowisko, łacno by się w nim rozrodził – rzekł poważnie Witold.
– Na Malbork! Na Malbork! – wyrzucono ze wszystkich piersi.
Król z zadowoleniem pogłaskał skąpy zarost i rzekł:
– Z rozkoszą słyszę wasz zapał, mili panowie. Słowa wasze są jeno powtórzeniem tego, co w moim sercu kołacze.
I po jednodniowym wypoczynku wyruszono ku krzyżackiej stolicy.
Odniesione po drodze zwycięstwa, posłowie od poddających się miast jeszcze większy budzili zapał. Niepokoiło jednak Jagiełłę, że nie wiedział, jakie są siły w Malborku.
Aż oto nie opodal zajętego co tylko Dzierzgowa, o trzy dni jeszcze od Malborka, przyprowadzono do obozu młodego chłopca w ubraniu żebraczym. Wspierał się na kulach, twarz miał wykrzywioną, a całą postać skuloną.
– Ważne przynoszę wieści – rzekł do tych, którzy go przytrzymali.
– Krzyżacy cię może na zwiady przysłali! – wrzasnął ktoś z zapalczywszych.
Był nawet ktoś, co go widział wśród uciekających Krzyżaków.
– Na gałąź z nim! – zawołano.
– Dobrze, pójdę i na gałąź, pierwej jednak stawcie mnie choćby przed samym monarchą.
To mówiąc rzucił kule, wyprostował się, stanął na obu nogach, wykrzywioną szpetnie twarz doprowadził do porządku, a oczy zapałały mu jak u młodego żbika. Śmiałość i nagłe przeobrażenie się w dorodnego młodzieńca stropiły wszystkich. Nagle ozwał się głos:
– Ho, ho, ho!
I wysoka postać Sienichy, podpierającej się długim kosturem, ukazała się tuż przy gromadce otaczającej przybyłego.
– Ho, ho, ho! – wołała coraz donośniej.
A zbliżywszy się, rzekła: – Byłam w chacie przy rannych, gdy mi się mignął jakiś pokraka. Chciałabym zbadać, co zacz.
Rozstąpili się wszyscy, boć znali ją dobrze i w wielkim mieli poszanowaniu.
– To ty, byłam pewna, że nie kto inny! – zawołała spojrzawszy na młodzieńca. – Setnego z siebie zrobiłeś dziwotwora – mówiła wesoło. – Dobrze, dobrze, ale cóż przynosisz?
– Leciałem dzień i noc, a tu chcieli mnie wziąć na gałąź. Niech ta, ale pierw muszę wypowiedzieć to, z czym przyszedłem, choćby samemu królowi. – To mówiąc, schylił się do nóg Sienichy. Ta z lubością położyła dłoń na jego głowie, a potem rzekła:
– Prowadźcie go, prowadźcie! A potem pożywcie. To nasz, nasz!
Położywszy raz jeszcze dłoń na jego ramieniu, ruszyła z powrotem.
Teraz zupełnie inaczej spojrzano na przybyłego. Niebawem stawiono go przed królem.
– Co rzekniesz? – spytał monarcha.
– Plauen, komtur ze Świecia, przybył trzy dni temu do Malborka, z nim liczny oddział rycerzy. Wkrótce nadciągnęło więcej, będzie ich ze trzy tysiące. Kazał jeszcze i z miasta ludzi do zamku zwołać, i żywności jak najwięcej sprowadzić, i szańce poprawiać, a ja od tych szańców uciekłem, żeby wam, najmiłościwszy królu, o wszystkim donieść – mówił jednym tchem były knecht krzyżacki.
– Hm, hm – powtarzał Jagiełło, słuchając tej opowieści. – A coś ty za jeden? – zapytał nagle.
– Jakub Bobrownicki, brat Sali, porwany ongi przez Krzyżaków, w ich zamku wychowany, a przez Sienichę od zagłady uchroniony – mówił chłopak tak śmiało, jakby do równego sobie.
– Niezbadane wyroki boskie! – rzucił król, który od kasztelana krakowskiego słyszał o Sali, a i o uprowadzeniu jej brata jakoś sobie przypomniał. – Powtórzysz to wszystko raz jeszcze – rzekł monarcha.
I wydał rozkaz, żeby się niezwłocznie przyboczna rada zebrała.
Jakub schylił się do nóg królewskich, a stanąwszy na uboczu, widział przybywających na naradę rycerzy. Gdy ujrzał Witolda, oczy mu zaświeciły i o mało nie wyskoczył ku niemu, tak mu wielka radość w piersiach się rozparła. Widział go bowiem podczas bitwy i wielkie umiłowanie ku niemu powziął.
Na rozkaz królewski powtórzył wszystko, co już poprzednio mówił.
Król dał rozkaz, żeby Jakubem się zajęto, a panowie poczęli się naradzać.
– Zamek to wielce mocny – mówili niektórzy.
– Trudno mu będzie poradzić, ile że żywności nagromadzili – dodawali inni.
– A jednak go zdobędziemy! – zawołał król.
– Tak, musimy zdobyć! – powtórzył Witold.
Obu oczy zabłysły.
– Trzeba jeno pośpieszać, by zbytnio w siłę nie urośli – dodał Jan z Tarnowa.
A inni widząc, że król i Witold nie tracą otuchy, nabrali jakoś serca.
– Przed północą wyruszymy! – rozkazał Jagiełło.
A że słońce już dogasało, każdy szedł do swoich chorągwi, ażeby dawać rozkazy i do marszu się sposobić.
Niebo wyiskrzone gwiazdami i jasny księżyc przyświecały przygotowaniom.
Mimo to nie wszyscy mieli ochotę na dalszą wyprawę.
– Trudna to będzie z nimi sprawa – szepnął ktoś, komu już wojaczka dojadła i rad by był choćby przed siewami do domu wrócić.
– Co za trudna! – huknął Zyndram z Maszkowic. – Mamy przecie maszyny piekielne, na Krzyżakach zdobyte! – dodał.
– Mamyć, ale kto tam wie, jak z nimi począć? – ozwał się jakiś głos wątpiący.
– Ja! – dało się słyszeć z ubocza.
I Jakub wysunął się z ukrycia.
– Ktoś ty?! – poczęto gniewnie pytać.
Lecz Zyndram pojrzawszy poznał w nim tego, co przed chwilą w obliczu samego monarchy śmiało zdawał sprawę o siłach malborskiego zamku, zwrócił więc wzrok badawczy ku niemu i zapytał:
– Potrafisz?
– O, wa! Niepróżnom przecie jadł chleb krzyżacki! – zaśmiał się były knecht.
– A nie zdradzisz? – ozwał sią głos jakiś.