Kitabı oku: «Na zgliszczach Zakonu», sayfa 8

Yazı tipi:

Tabor Sali

Po bitwie pod Grunwaldem tylu było rannych, zwłaszcza wziętych do niewoli Krzyżaków, że Sala z rozkazu Jana z Tarnowa musiała odjechać z nimi w głąb kraju.

– Szukaj jakiegoś bezpiecznego schronienia, posuń się ku dołowi Wisły. Tu ani jadła, ani wygody – mówił jej opiekun.

Sala byłaby rada dowiedzieć się czegoś o bracie i o Sienisze, lecz rozkazu trzeba było słuchać. Sama też wiedziała, że zwycięzcy nie potrzebują jej starań, a ranni żądni są bardzo wypoczynku.

„Gdzież może im być lepiej niż w Bobrownikach?” – pomyślała.

I rozkazała wozom, by się w tę stronę skierowały.

Wszyscy ranni, nie wyłączając jeńców krzyżackich, uważali ją za anioła opiekuńczego, najwięcej wszakże wdzięczność tę okazywał Karol, książę Fryzlandii. Od chwili jak przyszedł do przytomności, wypowiadał wyrazy podzięki, których wprawdzie Sala nie rozumiała, po sposobie jednak wyrażania, po głosie pełnym modlitewnego dźwięku, a przede wszystkim po spojrzeniu, domyślała się ich znaczenia. Nakazywała mu milczenie, które, jako ciężko choremu, koniecznie było potrzebne. Sama też unikała go i nieraz dzień cały nie zbliżała się do jego łoża. Wtedy Bonifacjusz, który nauczył się nieco mowy polskiej, zbliżał się i błagał, żeby choć na chwilę przyszła do jego wychowańca.

Tak książę, jak jego opiekun, między sobą rozmawiali w ojczystym swym języku, do porozumiewania się z otoczeniem i Salą używali mowy niemieckiej, której umyślnie się wyuczyli przed udaniem się do Malborka.

Sala przy częstych stosunkach z najeźdźcami z konieczności rozumiała tę mowę, starała się nawet o jej poznanie, mówiąc:

– Trzeba przecież wiedzieć, co oni między sobą szwargocą, jakie knują zamiary, aby łatwiej się od nich uchronić.

Od biedy mogła się nawet rozmówić niemiecką mową, używała jej jednak tylko z konieczności, a przy porozumieniu się tak z innymi, jak z księciem Fryzlandii, mówiła zawsze po polsku.

Po przybyciu do Bobrownik dała najlepszą, choć niewielką izdebkę dla Karola i Bonifacjusza.

– Najciężej chory, potrzebuje najlepszej wygody.

Więc chociaż sama nie zawsze się ukazywała, dbała, żeby gościom jej nie zbywało na niczym. A gości była moc. Zameczek bobrownicki nie mógł wszystkich pomieścić. Wielu umieściła w chatach chłopskich.

Przybora miał tyle do roboty, iż mimo całej czci, jaką nosił w sercu dla swej młodej pani, powtarzał:

– Jak dalej tak pójdzie, człowiekowi sił nie stanie! A mniejsza o siły, ale całe Bobrowniki pójdą na leki i jadło dla tych gości. Zjedzą je, ze szczętem zjedzą! I żeby to jeszcze swoi, aleć to Niemcy i zbieranina z całego świata, co nawet ludzkiej mowy nie rozumieją – dodawał.

Przy czym wykrzywiał się pociesznie, przekręcając jeszcze pocieszniej zasłyszane od onych obce wyrazy. Obawy wszakże, że całe Bobrowniki zjedzą owi goście, były płonne. Wieść bowiem o przybyciu całego obozu rannych rozeszła się po okolicy. Zaraz też z sąsiednich wiosek zaczęły się zgłaszać jejmoście, a która bogatsza, przewoziła do siebie po kilkunastu, inne zabierały choćby dwóch czy jednego, mówiąc:

– Jeżelić dziedziczka Bobrownik może mieć koło rannych staranie, pokażę, że i ja na Żabieńcu to samo potrafię!

A inne znów mówiły:

– Może tam mój syn, godnie pocięty, znajdzie u obcych opiekę…

– Albo i mój małżonek…

– Albo brat, ojciec – dodawały inne.

Boć przecie każda miała kogoś ze swoich bliskich na tej srogiej wojnie, na którą kto jeno mógł dźwignąć topór czy oszczep, pośpieszył, ostawiając na głowie niewiast starunek koło gospodarstwa i całego mienia.

Tak więc Drobin, Raciąż, Bieżuń aż po Wkrę z prawej strony do Raciąża i dalej, a za Wisłą po lewej stronie do Osięcin, a niżej za Duninowo, Gąbin aż do Wyszogrodu, wszędzie pełno było wylizujących się z ran swych chorych. Wszędzie doznawali gościnności i opieki. W niejednym z rannych poznawano krewniaka, a i wcale bliskiego sobie, wtedy nie było końca radości i wypytywaniu o przygody wojenne.

Swojacy, jak tylko mogli dźwignąć się o swoich siłach, pośpieszali do swoich siedzib, aleć było dużo Litwinów, którzy, jakkolwiek tęsknili do swoich lasów i domowych progów, nie mogli jeszcze tak od razu w tak daleką puszczać się drogę. Ile że listopad, nie czekając świętego Marcina, sypnął śniegiem, a i mrozem postraszał. Z konieczności musieli pozostać, a długie wieczory przy buchającym ogniem kominie nie cniły się nikomu.

Niewiasty i dziewczęta przędły, przygodni goście opatrywali oszczepy, wiązali sieci, śpiewali pieśni, powiadali o wojnie, to o zwyczajach litewskich i nawzajem uczyli się, jak też to żyją nad Wisłą. Żmudzini, że to jeszcze w pogaństwie żyli, nie mogli się wydziwić, że Bóg jeden, którego nad Wisłą wyznają, mocen jest nad wszystkich i wszystkiemu radę daje, kiedy u nich tyle bogów i do każdego trzeba się udawać, chcąc sobie jakąś łaskę wyprosić. Najwięcej zaś nie mogło im się pomieścić w głowie, że ten Bóg, wziąwszy na siebie postać człowieka, dał się umęczyć z wielkiej miłości dla ludzi i ludziom też wzajem kazał się miłować. I oto wśród tych gawęd padło pierwsze ziarno wiary, która potem z wielką gorliwością na całej Żmudzi się rozrodziła. A jak w pieśniach dziewczęta nie dały się wyprzedzić i ucząc się żmudzkich, pouczały swych gości tych, które nad Wisłą śpiewają, tak znów w opowiadaniu o świętej wierze starsze kobiety były niewyczerpane.

Po powrocie spod Malborka i ojcowie rodzin, i synowie ściągać do dom poczęli. Wielu się nie doliczono, ale przybyli upewniali, żeć ich widzieli żywych, jeno że albo się gdzie na Żmudź lub Litwę podczas odwrotu Witolda dostali, albo liżą się z ran jeszcze. Wtedy niewiasty z radością tego słuchały, pomnąc, iż mówiły:

– Może tam gdzie opiekę znajdzie…

I z większym jeszcze staraniem opiekę przygarniętym świadczyły. A tak owym obcym było dobrze, że niejeden, zwłaszcza z młodych Żmudzinów i Litwinów, myślał:

„Żebym sobie łaskę u ojców zaskarbił, może by mi córkę dali?… Ile że krzywym okiem na mnie nie patrzy…”

– Dobrze by też taką żonkę na Żmudź przywieźć. Wiela by nauczyć mogła, a też dzieci inaczej wychowała – dodawano.

A ktoś z Litwinów myślał sobie:

„Jeżelić Jagiełło wziął sobie żonkę w Polsce i taką z niej miał świętą panią, czemuż bym i ja nie miał na taką trafić…”

I tak sobie myślano, i tak sobie dogadywano w ciszy, a owo przyjęcie pod dach chorych stało się zadatkiem połączenia rodzin polskich, litewskich, żmudzkich i zbrataniem dwóch sąsiednich, a jednakowo przez krzyżacką pięść nękanych narodów.

A kiedy święta Bożego Narodzenia nadeszły w każdym dworze nakryto stół utkanym obrusem, podesłano sianem, w którym ukryto po kilka orzechów, goście wydziwić się temu nie mogli. Pytali więc każdego:

– Co to? Na co to?

– Obaczycie! – odpowiadały figlarnie dziewczęta, stawiając mak mielony z miodem, gotowane ulęgałki i pierniki staraniem ich upieczone.

Pan domu, jeżeli już przybył, albo dziadziuś stary, lub sama jejmość wziąwszy opłatek, z każdym go łamała, dodając życzenie:

– Obyśmy w dobrym zdrowiu za rok znowu się wszyscy naleźli…

Goście wtedy szeroko otwierali oczy i ze zdziwienia wyjść już nie mogli, bo takiego obyczaju zgoła jeszcze nie znali. Ale jakoś, patrząc na gospodarzy i domowników, na ich powagę i rozrzewnienie, wprędce się pomiarkowali, a do obyczaju się przystosowawszy, pięknie przy łamaniu opłatkiem wdzięczność swą wypowiadali. A zerkając na dziewczęta, z całego serca powtarzano:

– Obyśmy w dobrym zdrowiu za rok znowu wszyscy się naleźli!

Kiedy zaś poczęto stawiać misy ryb gotowanych i pieczonych, a pan domu nalawszy kubek miodem syconym, wychylając, zawołał:

– Za zdrowie moich gości! – goście, wznosząc napełnione kubki, łzami się zalewali i radości swej i rozrzewnienia nie mogli dość wypowiedzieć.

Nie tylko więc opowiadanie, ale i obyczaj do wiary świętej usposabiał, siejąc braterstwo między tymi znad Niemna a tymi, co nad Wisłą siedzieli.

W tym posiewie dopomogli wiela żaki45, co ze szkółek podczas Bożego Narodzenia na wieś się zgłosiwszy, nie tylko kolędy śpiewali, ale też, przebrani stosownie, piękne opowiadania prowadzili.

Sala wraz z domownikami i gośćmi właśnie wieczerzę wigilijną kończyła, a sięgnąwszy pod obrus, wyjęła z siana garstkę orzechów.

– Co to, co to znaczy? – spytał Karol von Leuwarden.

Z chwilą bowiem wstąpienia do komnaty jadalnej i z całego wigilijnego obrządku rozumiał, że każdy ruch, każda czynność ma dziś w tym kraju symboliczne znaczenie. Poetyczna jego wyobraźnia, podniecona jeszcze długą chorobą, przedstawiała sobie nie tylko Bobrowniki i ich właścicielkę, lecz wprost całą Polskę, cały naród jako w jakąś mistyczną szatę spowity.

„Kraj nasz może piękniejszy, bogatszy, ma ludzi uczonych, prowadzi handel z innymi narodami, ale w kraju naszym i wiara jest inna, choć niby taka sama, i rycerskość inna. A zwłaszcza Sala…” – myślał sobie.

Nic więc dziwnego, że widząc ową garstkę orzechów w ręku dziedziczki Bobrownik, z wielką skwapliwością po dwakroć zapytał:

– Co to znaczy?

– Wyjmijcie spod obrusa garstkę, jeżeli znajdziecie do pary, dola wasza będzie szczęśliwa – odrzekła Sala.

Karol skwapliwie spełnił rozkaz. Przeliczył orzechy. Było ich siedemnaście. Posmutniał i westchnął. A Sala, widząc, że mu to przykrość sprawiło, przeliczyła szybko swoje orzechy i tęż samą liczbę znalazła. I ona jakoś posmutniała, a nawet lica jej nieco pobladły. Pokonała wszakże chwilowy smutek i odsuwając jeden ze swoich orzechów, rzekła:

– Weźcie ten jeszcze. Będziecie mieli do pary.

– I tak smutnej doli nie odwrócę – rzekł drżącym głosem Leuwarden. – Wezmę go jednak, nosić będę na sercu, jako dar z waszej ręki pochodzący.

Spojrzeli na siebie.

Oczy ich były smutne i tym smutkiem chwilę się porozumiewały. Sala pierwsza wzrok swój w inną skierowała stronę, a Karol, wyjąwszy z zanadrza duży złoty medalion wiszący na złotym łańcuchu, otworzył go i między włosy matki w nim będące dar Sali skwapliwie ukrył.

Wtem z podsienia ozwały się wesołe głosy. Byli to żacy z Lipna, ze szkółki przy kościele, oznajmiający, że z kolędą przybyli. Wprowadzono ich zaraz.

A oto trzech strojnych było w krasne szaty, z długimi brodami z konopi i przedstawiało trzech królów; trzech miało w ręku piszczałki; jeden zaś, najwyższy, dzierżył wielką tykę, na której w kształcie kuli obciągnięty był kawał wywoskowanego płótna, wewnątrz olejną lampką oświetlony. Migocąc ową kulą, niby gwiazdą, śpiewać poczęli:

 
Bóg się rodzi, moc truchleje46,
Pan niebiosów obnażony.
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony…
 

Ocucony ze swego smutku Karol słuchał z zajęciem śpiewu i z dziwnym drżeniem i rozmarzony poglądał, gdy bogaci trzej królowie składali w ręce Sali jagody jałowcowe, kawałek bursztynu, znać z trudem wydostany z piasków znad Bałtyku, i kawałek kredy. A jeden z nich rzekł:

 
W kościele składane,
Godnie poświęcane,
Jeno złota tu brakuje,
Boć w twym sercu przemieszkuje ono.
 

Po wypowiedzeniu oracji żak wziął kredę i dość wprawną ręką na drzwiach wypisał: C. M. B. anno 1410.

Sala, przyjąwszy kadzidło, oddała je żonie Przybory, imci pani Benignie. Ta, wziąwszy węgli żarzących z komina w skorupkę, nasypała na nią jagód jałowcowych. Dym buchnął, ale i zapachem ostrym, leśnym napełnił komnatę. Po czym poszła w głąb dworzyszcza, następnie do obór, stajen i całego podwórca gospodarskiego, wszędzie wykadzając, ażeby wszelkie zło i choroby tak od dworu, jak i od dobytku odpędzić.

Żaków zabrano, ugoszczono, obdarzono chlebem, rybą suszoną, ulęgałkami, mięsiwem, a nawet dostało im się nieco i z odzieży, boć każdy na żaczków był łaskaw.

Karol i Bonifacjusz, a także i Niemcy wylizujący się jeszcze z ran lub ostający w niewoli, w osłupieniu poglądali na to wszystko. A Karol rzekł, nachylając się do Sali:

– Dziwny kraj, dziwny naród, jak w cudownej bajce! A wy, jako królewna… I ja sprzysiągłem się z Krzyżakami i przeciw takiemu narodowi rękę podniosłem – westchnął i szczery żal poczuł w swym sercu.

I lice jego więcej jeszcze przybladło, a smutek coraz głębszy wżerał się w jego duszę.

Bonifacjusz, choć mu młody książę nic nie mówił, doskonale rozumiał, co się w jego duszy dzieje. Bolał srodze nad jego cierpieniem, rozmyślając:

„A gdyby tak ojca świętego o zwolnienie od przysięgi prosić, a zarazem o gwałtach krzyżackich, a pobożności i cnotach narodu powiedzieć?…”

Niezadowolenie

Wielki mistrz Plauen czuł, że dymiące zgliszcza Zakonu niełatwo do dawnej świetności powrócą. Pod Grunwaldem legło 18 000, w niewoli przeszło 40 000 i to najcelniejszych z całej środkowej i zachodniej Europy rycerzy. Z 700 braci zakonnych ocalało jeno 15.

– Klęska, klęska! – powtarzał sobie w chwilach zniechęcenia.

Wrodzona wszakże energia i chęć panowania nie pozwalały mu na smutne rozmyślania. Stawał więc na środku wielkiej komnaty, a wziąwszy się pod bok, w głos powtarzał:

– Nie myślcie, że to są zgliszcza Zakonu! Obaczycie, co na tych zgliszczach urośnie! – I wznosząc rękę, z groźbą dodawał: – Obaczysz, ty przechero Witoldzie i ty dumny Jagiełło! Ogłoszę przeciw wam krucjatę, jako niewiernym!

I słał po zamkach rycerskich całej Europy i do dworów panujących, i do papieża. Lecz papież, zajęty sprawami stolicy apostolskiej, nie dał żadnej odpowiedzi, dwory panujące uczyniły toż samo, a rycerze wprost orzekli:

– Nie widzimy dla siebie ni sławy, ni korzyści materialnej z tej rzekomej krucjaty.

Zgrzytnął zębami Plauen, nie wątpił wszakże, że mu coś szczęśliwszego przyjdzie do głowy.

– Mamy przecież dużo rycerstwa w niewoli, trzeba chwilowo zawrzeć rozejm; jeńców wypuści ten głupi królik.

A królik tymczasem otrzymał wieść, że pod Koronowem w Nowej Marchii 10 października odniesiono zwycięstwo, a dowódcę, Michała Kochmajstra, i wielu znaczniejszych rycerzy wzięto do niewoli. A zaraz potem doniesiono:

– Pod Gołubem nad Drwęcą do szczętu zniesiono Inflantczyków, którzy jakby spod ziemi wyrósłszy, przyszli w pomoc Krzyżakom.

Król zatarł ręce z zadowoleniem.

– Niewolnika dużo? – spytał.

– Będzie do dwóch tysięcy, i zacnego! – zawołał Jelitczyk, który po połączeniu się z wojskami Jagiełłowymi zaraz się do idących na wyprawę wprosił.

– Z tymi niewolnikami bieda – szepnął król.

– Co za bieda, każde dworzyszcze weźmie do chwili, póki najmiłościwszy pan coś z nimi nie postanowi, a okupu nieszpetnego nie naznaczy! – odparł pan Florian. I zaraz dodał: – Ci Inflantczycy to przewrotny i chytry naród niczym…

Chciał powiedzieć: niczym Litwini, ale się wprędce pomiarkował, żeć to i król z tego narodu pochodzi.

Jagiełło się uśmiechnął. Może się domyślił, ale nie badał. Kazał jeno zwołać radę i zaraz powołał pod broń Kujawy, Dobrzyńskie, Wielkopolskę, Sieradzkie, Łęczyckie. Tak że wielu, ledwo do dworzyszcz i chat wróciwszy, oszczepy a topory opatrywać musieli i na nową znów szli walkę. Nikt jednak nie utyskiwał. Przeciw Krzyżakom wielka była zawziętość, a niektórych i odwrót spod Malborka bolał setnie. Zwinął się też dzielny wódz, Sędziwój z Ostroroga, i nim słotny listopad się skończył, zdobył wiele miast na Pomorzu i z chorągwiami i zacnym łupem wracał. Zwycięstwo to tak królewskie, jak i panów koronnych oblicza rozpogodziło.

– Bóg wielki, sprawiedliwość czyniący, nie pozwoli tej krzyżackiej hydrze łba do góry podnosić! – powtarzano.

– I książę Witold powołał pod broń swoich, i gotów do walki pod Grodnem stoi – rzekł Jan z Tarnowa w jakiejś poufnej rozmowie z królem. – A i Żmudź gotowa choćby zaraz walkę rozpocząć. Przewodzi jej Geradajos, rycerz zacny.

– Geradajos? – powtórzył król. – Aha, to ten, co owe gołębice na Żmudź odstawiał.

– Tak, tak, najmiłościwszy panie – przyświadczył podkanclerzy Mikołaj.

A wszyscy się wielce dziwowali, że król przy tylu najrozmaitszych sprawach o odjeździe owych gołębic pamiętał. Lecz nie mniej był zdziwiony Plauen, gdy się o zbrojeniu Witolda dowiedział.

– Cóż to, mało obiecałem temu przecherze?! – wołał wzburzony.

Niemniej i zwycięstwa odniesione przez oddziały polskie, jako i zbrojenie Witolda, zaniepokoiły go jakoś. Niezwłocznie więc wysłał, prosząc o rozejm.

– Osobiście pragnąłbym się z królem polskim porozumieć – mówił do Leuchtera, pełniącego przy nim urząd sekretarza.

Leuchter zrozumiał, co te słowa znaczą, i podążywszy za obozem Jagiełły, spotkał go pod Raciążem. I póty używał swej olśniewającej wymowy, póki Jagiełło nie zgodził się na osobiste z wielkim mistrzem porozumienie.

Zjawił się też zaraz 8 grudnia Plauen w Raciążu, bo wyjechawszy jednocześnie ze swoim posłem, czekał jeno na jego wezwanie. Ksiądz podkanclerzy Mikołaj i Jan z Tarnowa oraz Zbigniew z Oleśnicy, jako rozumiejący mowę niemiecką, byli przy królu. A kiedy dwaj pierwsi z największą dokładnością powtarzali każdy wyraz wielkiego mistrza, Zbigniew zapisywał jeno całą rozmowę, ażeby ją dla potomności podać.

Z Plauenem był jeno Henryk Leuchter, jako znający mowę polską, Anton Ludwigsburg, jako pisarz i powaga Zakonu, i o dziwo, kulas Hilt.

Ten, chociaż jeno knecht, znał również mowę polską, potrzebny więc był do wysłuchania, co tam w obozie mówią, i do podpatrzenia, jaki duch w nim panuje. Hilt dumny był ogromnie z tej podróży. Wyjeżdżając mówił:

– I na głód, i na niewygody trzeba się narazić, gdy idzie o dobro Zakonu. A bez Hilta nic, nic! A może spotkam gdzie i Falsa, może do Polaków przystał, jeżeli go diabeł w tej grunwaldzkiej smole nie ugotował. Brrr! – Otrząsnął się i mrowie po nim przeszło. – Przecie bitwy nie będzie! – dodał dla dodania sobie odwagi.

Falsa wprawdzie nie spotkał, ale też niewygód i głodu nie zaznał. Owszem, raczono go, ile wlazło, mówiąc:

– Pij, psiakrew, Niemcze, żebyś wiedział, że Polacy niczego gościom nie żałują!

– Nawet gorącej smoły nie pożałowalibyśmy takiemu!

– A czego nie zjesz, nie wypijesz, to ci choćby tym wtłoczymy w gardło! – dodawano ze śmiechem, pokazując miecz nieszpetny.

Hilt niby się bał, ale widząc, że jeno dla krotochwili tak mówią, śmiał się wraz z nimi. Był zaś pewien, że do żadnego gwałtu nie dojdzie, bo sumiennie wymiatał misy, a jeszcze sumienniej wysuszał dzbany. Łypał też na wszystkie strony oczyma jak wiewiórka, strzygł uszami jak zając, chwytał każde słówko, ażeby wielkiemu mistrzowi zanieść.

– Czego nie wyrozumiem, nie dosłyszę, nie dowidzę, to dodam, wymyślę. Od czegóż łeb na karku – mówił pukając się w cofnięte ku czaszce czoło.

Kiedy więc zawołano go, aby stał przy drzwiach za oponą podczas obrad prowadzonych na poły po polsku, na poły po niemiecku, a każde słowo doskonale pamiętał, nie był z tej godności zadowolony.

„Toć tam wielebny Anton Ludwigsburg wszystko spisuje…” – myślał sobie.

Stanął jednak. Ale i tu jakoś sobie radził. Idąc wziął pod opończę nieszpetną konew doskonałego, wystałego, chmielem zaprawnego piwa. Nie tylko mu tego nie broniono, lecz dodano jeszcze nieco starego miodu. Połykał więc, mlaskał językiem, głaskał się z lubością po piersiach i żołądku, łowiąc uchem, co tam panowie między sobą gadają. Ale naraz poczęło się wszystko kręcić koło niego, nie mógł się utrzymać na nogach, uderzył łbem o drzwi, otwierając je szeroko, i runął jak długi na ziemię.

Zerwał się wielki mistrz, zerwał się Henryk Leuchter, Anton zaś Ludwigsburg z wielkiego przestrachu wypuścił z rąk pióro, rozlewając na pergamin strugę inkaustu47.

Lecz Jagiełło i jego otoczenie spojrzeli jeno, nie drgnąwszy nawet. A oto oczom wszystkich ukazał się Hilt leżący jak długi na ziemi, ściskający mimo to konew, z której sączyło się jeszcze nieco brunatnego płynu.

Plauen, ujrzawszy knechta, stropił się jakoś, boć tym sposobem wychodziło na wierzch podsłuchiwanie. Spojrzeli na siebie panowie niemieccy, a Henryk Leuchter, chcąc ratować sytuację, rzekł:

– To nasz sługa, znać coś ważnego się stało, kiedy z wiadomością dotarł aż tutaj. Pozwoli najmiłościwszy monarcha i nasz mistrz wielki oraz prześwietne zgromadzenie, że o przyczynie się dowiem – mówił kłaniając się dokoła.

Jagiełło uśmiechnął się i skinął głową, Jan z Tarnowa i inni spojrzeli na siebie porozumiewająco, a Zbyszko, kryjąc śmiech w kułak, przy oddzielnym stole zapisywał całe zdarzenie.

Tymczasem straż, stojąca przy drzwiach, podnosiła kulasa. Ten szamotał się wołając:

– Kazał mi wielki mistrz, najdostojniejszy pan mój, stać tutaj, stoję! Czego chcecie?!

Dopiero gdy Leuchter dłoń swą ciężką położył mu na karku i popchnął, dał się wyprowadzić bełkocząc:

– Wielki mistrz kazał… Godny naród… Napitek… Ale konew…

Przerwane tym epizodem obrady rozpoczęto na nowo. Lecz czy kulas poplątał ich wątek, czy inna jakaś przyczyna, dość że nie doszło do porozumienia. Dopiero na drugi dzień zjechano się w Nieszawie. Przybyło jeszcze więcej panów polskich i niemieckich i uradzono pięcioniedzielny rozejm.

Przez ten czas obie strony miały rozważać podane warunki pokoju, a Henryk von Plauen tyle tylko skorzystał, że Jagiełło za niewielkim okupem, i to za znamienitszych rycerzy, wypuścił do 20 000 jeńców. Inni wprost nie chcieli wracać.

– Wygrana! – zawołał Plauen. – Mając tylu rycerzy, po miesiącu rozpoczniemy walkę!

Lecz Anton Ludwigsburg spuścił jeno głowę i szepnął w sobie:

„Próżno, toć to jeno zgliszcza Zakonu”.

I miał poniekąd słuszność. Wielu rycerzy było tak okaleczonych, często bez ręki, nogi, oka albo i obydwóch, że mogli jeno zaświadczyć o pogromie pod Grunwaldem. Inni mówili:

– Nie czujemy się jeszcze na siłach, trzeba do siedzib swoich!

Mała jeno garstka awanturników przy Krzyżakach została. Ci, tak samo jak i inni, opowiadali o wielkiej gościnności Polaków, dodając:

– Wszelako oni barbarzyńcami nie są, owszem, grzeczny naród.

Jeno Karol, książę Niderlandów i Fryzlandii, nic nie opowiadał. I on bowiem wrócił, nie dając za siebie żadnego okupu, lecz serce, myśli, część siebie samego w Bobrownikach zostawił.

Sala z każdym dniem stawała mu się droższą. Lecz dziedziczka Bobrownik, spełniając prawa gościnności i obowiązek dozorczyni chorych, niczym nie dała poznać, że i on nie był jej obojętny.

– Jestem związany przysięgą zakonną – rzekł raz smutnie. – Nie znałem krzyżackiego zakonu, nie znałem polskiego narodu…

– Jesteście naszym nieprzyjacielem? – spytała Sala.

– Ja nieprzyjacielem najszlachetniejszego narodu?! – zawołał Karol.

– A jednak stanęliście przeciw nam z Krzyżaki!

– Stanąłem jako rycerz chrześcijański idący na krucjatę przeciw poganom…

– My poganie?! – krzyknęła Sala.

– Wy, wasz król jesteście prawdziwi wyznawcy Chrystusa. Powiedziano mi mylnie… Oszukano… Chcę szukać w Rzymie zwolnienia ze ślubów zakonnych, chcę zerwać z Krzyżaki!

Sala nic na to nie rzekła, spuściła jeno głowę. A książę począł:

– Ty, coś się mną tak opiekowała, Salo, ty jesteś aniołem…

– Nie, ja jestem Polką – przerwała podnosząc głowę.

– A jako Polka, czy złączysz swe losy z księciem Fryzlandii, gdy otrzyma od papieża zwolnienie z przysięgi?

Sala chwilkę milczała. Karol oczekiwał wyroku.

– Polką być nie przestanę, kraju mego nie opuszczę – rzekła wreszcie, siląc się na spokój.

– Wygnaniec z ojczystego księstwa, pragnę kraj twój za swój przyjąć, pragnę bezwiedną przeciw twemu narodowi winę nagrodzić…

Była długa chwila milczenia. Sala walczyła sama z sobą, ważyła swoje obowiązki i uczucie, jakie książę w niej wzbudził.

Karol po raz wtóry oczekiwał wyroku.

Wreszcie Sala podniosła głowę, a podając mu rękę, rzekła:

– Niech cię Bóg prowadzi, szukaj w Rzymie rozwiązania ślubów zakonnych.

– Salo, wracasz mnie powtórnie do życia! – zawołał książę.

I z sercem pełnym otuchy Bobrowniki wraz z Bonifacjuszem opuścił.

Uważał sobie za obowiązek wrócić do Malborka, opowiedzieć się wielkiemu mistrzowi, bo przecież na posłuszeństwo przysięgał. Wrócił więc milczący, w sobie zamknięty. Na wzmiankę jednak o wojnie rzekł:

– Najmiłościwiej proszę wielkiego mistrza o pozwolenie udania się do Rzymu… Ślub uczyniłem.

Plauen pojrzał na niego i nagle znać jakaś myśl mu błysnęła, rzekł więc przychylnie:

– Wszelkie śluby Zakon wielce szanuje i do szanowania onych stowarzyszonych skłania. Jedź więc, bracie miły, a że jesteś przykładnym synem Zakonu, dodamy ci na wet stosowne otoczenie, ażebyś mógł przed ojcem świętym godnie stanąć.

– Pragnę jako pielgrzym ubogi podróż tę odbyć – odparł przyciszonym głosem książę.

– Wysoko cenię twą pobożność, niemniej obowiązkiem naszym wysłać jednocześnie doświadczonych ludzi, którzy choć z dala będą nad twym bezpieczeństwem czuwali.

To rzekłszy, Plauen odwrócił się, czym dał znak, że dyskusję uważa za wyczerpaną.

Ten orszak, czuwający nad bezpieczeństwem młodego księcia, nie był dlań pożądany, zaś dla wielkiego mistrza był pod tę chwilę koniecznością, myślał bowiem:

„Na tego młokosa liczyć nic nie można. Słaba głowa. Oddany dewocji, ale ma stanowisko wśród dworów. To zawsze popłaca. Będzie kołkiem, ale w książęcej skórze. Sprzysiężony z Zakonem… Na prawdziwego przedstawiciela naszej sprawy trzeba wybrać… – Tu zamyślił się przebiegając myślą komturów i znakomitszych rycerzy Zakonu. – Henryk Leuchter byłby najodpowiedniejszy, ale ten na miejscu potrzebny… – Zamyślił się. – Prawda, Michał Kochmajster, którego głupi Jagiełło nawet miesiąca w niewoli nie trzymał, a bez okupu wypuścił…”

I uśmiechnął się drwiąco. A jako postanowił, tak zaraz wydał stosowne polecenie.

Prócz tego pchnął poselstwo do Karola Szóstego, króla francuskiego, do Henryka Czwartego angielskiego, do Zygmunta Luksemburskiego niemieckiego i do wielu znakomitszych rycerzy, przedstawiając Jagiełłę jako barbarzyńcę z poganami sprzyjaźnionego, nie dającego spokoju Zakonowi, a tym samym nie pozwalającego mu rozszerzać wiary świętej.

Czy dwory w to uwierzyły, czy w ich interesie było pomagać Zakonowi, dość że pomoc przyrzekały, a przede wszystkim u papieża sprawę Zakonu w myśl Plauena poparły. Podnosił więc wielki mistrz coraz więcej głowę, a chociaż doskonale rozumiał, że świetność Zakonu pogrzebana, puszył się i z właściwą sobie energią uderzając pięścią w stół, mówił:

– Na zgliszczach nowy zbuduję!

Papież, Jan XXIII48, miał właśnie dużo kłopotu z utrzymaniem się na stolicy Piotrowej, pozbył się więc Krzyżaków, przyznając im słuszność. To jeszcze więcej rozzuchwaliło wielkiego mistrza. O wojnie myśleć nie mógł, bo siły jego były wyczerpane, a zachodni rycerze nie daliby się wciągnąć w walkę z narodem, który nauczyli się szanować. Przystał więc na zawarcie pokoju.

I oto 1 lutego 1411 roku zawarto go w Toruniu.

Przy układach był sam król, był Witold, było bardzo wielu panów polskich i litewskich, lecz pokój ten nie przyniósł korzyści, jakich się można było po zwycięstwie grunwaldzkim spodziewać.

– Tyle ziem zostało przy Krzyżakach! – wołano.

– Za tyle krwi przelanej, za tylu wydanych jeńców ledwo 100 000 kop groszy mają wypłacić, toć kpiny!

Rzeczywiście, po takim pogromie, jakiego doznali Krzyżacy pod Grunwaldem, zbyt małą ponosili w ziemiach i bogactwie szkodę.

– Witold wszystkiemu winien!

– Wszedł w układy z Krzyżaki! – wołano w Koronie.

A na Żmudzi i Litwie obwiniano Jagiełłę, mówiąc:

– Dba on jeno o Polskę, nas na uboczu zostawia.

– Toć ułożyli, że Żmudź po śmierci Jagiełły i Witolda pójdzie pod pięść Krzyżacką – biadano.

45.żak (daw.) – uczeń, student. [przypis edytorski]
46.Bóg się rodzi, moc truchleje – anachronizm: Pieśń o Narodzeniu Pańskim, napisana przez Franciszka Karpińskiego (1741–1825), nie mogła być śpiewana w 1410 r. [przypis edytorski]
47.inkaust (daw.) – atrament. [przypis edytorski]
48.Papież Jan XXIII, własc. Antypapież Jan XXIII – Baldassare Cossa (ok. 1365–1419), jeden z 3 urzędujących ówcześnie papieży, tzw. obediencji pizańskiej, popierany przez część państw europejskich, w tym przez Polskę. W tym samym czasie w Rzymie papieżem był Grzegorz XII, a w Awinionie Benedykt XIII. Takie rozbicie władzy papieskiej nosiło nazwę wielkiej schizmy zachodniej i trwało od 1378 do 1417 r. Imię Jana XXIII przybrał w XX w. Angelo Giuseppe Roncalli (1881–1963), papież w latach 1958–1963. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок