Kitabı oku: «Na zgliszczach Zakonu», sayfa 7

Yazı tipi:

– A tak, te psubraty przynajmniej na dwie niedziele mają co żreć!

– Skąd ci to przyszło do głowy? – badał Jagiełło.

– Znam ich zwyczaje! Ci byli tak grubi, że ślepy mógł namacać, że się obładowali. Psy też od razu kiełbasę zwęszyły.

Potem opowiadał o zwyczajach rycerzy niemieckich, król słuchał pilnie, potem chrząknął: – Hm. – I wielce się zamyślił.

Skinął wszakże ręką, że nie ma nic do powiedzenia.

Kuba oddalił się, a tak był zły i markotny, że na pytania, czego król chciał od niego, odpowiadał jeno machnięciem ręki.

Król zaś myślał:

„Źle się stało, aleć tych kilkudziesięciu, choćby nie wiem jak objuczonych, nie wyżywi kilku tysięcy. Ale zawsze mitręga”.

Chciał nawet przywołać straże, które wpuszczały przybyłych, i dać im surowe napomnienie albo i ukarać, ale w czas sobie przypomniał, że nie dawał polecenia, żeby baczyli na rycerzy, jeno na konie, czy juk nie wiozą, i sam sobie winę musiał przypisać.

– Źle się stało – szepnął – ale któż się mógł takiego podstępu i chytrości spodziewać?

Zgryzło go to jednak niemało.

„Będą nam jeszcze urągali” – mówił w sobie. I trzaskając palcami, chodził po namiocie wielce markotny.

A Witold dowiedziawszy się o wszystkim, zaklął siarczyście, a potem urągliwie się uśmiechnął, dodając w myśli:

„Zawsze to nieoględność i nieumiejętność przy dawaniu rozkazów”.

A w obozie rosła bajka coraz potworniejsza o owych kiełbasach, śmiano się, dowcipkowano i dodawano:

– Jeno psy zwęszyły.

Matka i córka

Florian Jelitczyk z Korytnicy, odprowadziwszy do samego Niemna owo stadko gołębic, rzekł:

– Mości Geradajosie, tobie już ostawiam wszelki nad tym stadkiem starunek33, wylizałem się nieco z ran podczas podróży, nie przystoi mi dłużej się pieścić, dziewczętom choćby i najzacniejszym się wysługiwać, kiedy inni walą w krzyżackie mury.

Geradajos spojrzał na niego i mruknął:

– Damyć już sobie radę.

– Ostawić ci co z mojego pocztu? – zapytał Jelitczyk.

– I… Mam kilku swoich, a na Żmudzi, kiedyć Krzyżaków nie ma, to już każdy nam brat – odparł Litwin. Po chwili zaś dodał: – I ja bym rad jeszcze jakiego Krzyżaka na włócznię nadziać, aleć wiecie, co mi na sercu.

– Wiem, wiem. Ostańcież, a między tymi gołębicami, Bóg da, i waszą znajdziecie – odparł rycerz, mrugnąwszy jednym okiem, boć drugie na polach grunwaldzkich zostało.

Podali sobie dłonie. Po czym Jelitczyk podchodził od jednego stadka do drugiego, bo właśnie na wypoczynek nocny się zabierały, pośmiał się jeszcze do nich i pobaraszkował jako ojciec i zabierał się ruszyć w swoją drogę wraz z szesnastoma jezdnymi, których miał z sobą. Aleć z tymi miał nieco kłopotu. Byli to ludzie młodzi, a podczas podróży nadto one dziewczęta polubili. A że prócz drobiazgu były i takie, co choćby i dziś do ołtarza, niejednemu więc serce goręcej zakołatało. Radzi byliby i dalej je prowadzić, a może i na zawsze pozostać. Ale pan Florian huknął:

– Cóżeście to za jedni, czymżeście się ojczyźnie zasłużyli, że już wam amory w głowie! Tfu! Do biesa, miałbym taką za niegodną dziewki imienia, która by amory takiego przyjęła, co jeszcze i jedną głową, zdjętą z karku wroga, pochwalić się nie może!

Więc owi młodzieńcy przycichli jak trusie i nic już nie mówiąc, a jeno w myśli sobie sumując słowa zasłużonego rycerza, wnet się zebrali. I oto nim księżyc się ukazał na niebie, wraz z Jelitczykiem od Niemna się oddalali, w drogę ku obozom Jagiełły pośpieszając.

Geradajos zaś miał zupełną słuszność, że od chwili jak na wielkich promach przebyli rzekę, co się Niemnem zwie, granicę między Żmudzią, Litwą a ziemiami polskimi stanowiąc, byli już jak w domu. Toć zaraz w pierwszej wiosce, Dregnasach, zbiegło się tyle ludzi, ilu ich w onej żyło. A każdy wypytywał, a każdy przechodził od jednej dziewczyny do drugiej, a każdy rad był poznać swoją, boć niejednemu po częstych napadach krzyżackich brakło dzieciątka. Ale Geradajos niełacno je oddawał, mówiąc:

– Radzi byście się przyznać, aleć pomnijcie, że takich matek i ojców, co im dziewuchy zabrano, w całej Żmudzi i Litwie jest moc.

Że zaś po napadzie zeszłorocznym i z pogranicznych wiosek Krzyżacy wyłowili niemało dziewczątek i lat pięciu nie mających, łatwo jakoś przyszło do porozumienia.

Matki poznały swoje, a i dziewczątka, głos ich usłyszawszy, szczebiotać poczęły:

– Motina, motina!

Tak się załatwiwszy w Dregnasach, ciągnął dalej, boć mu pilno było do Geradajosów, gdzie żonę ostawił na nieszpetnym dworze i gospodarstwo.

– Trudnoć mnie po dziesięciu latach moją Uagę poznać, dzieckiem była, nie więcej niż pięciolatką, ale matka najdzie na to sposób – pocieszał się wojak.

Niemniej co dzień przechodził między onymi gołębicami, a przypatrując się co starszym, w wieku jego Uagi będącym, wywoływał je tym imieniem. Lecz na wołanie wiele dziewcząt wychodziło, boć imię to nie było rzadkością na Żmudzi i Litwie, jako oznaczające leśną jagodę.

Przez czas drogi, trwającej przeszło trzy niedziele, dawne branki krzyżackie przypomniały sobie mowę ojczystą, a choć je tam, za murami, innymi imionami przezwano, wprędce sobie przybaczyły te, jakimi na nie niegdyś ojcowie wołali.

Im głębiej wjeżdżali w ojczystą ziemię, tym więcej ludu się zbierało. Rozeszła się bowiem wieść, że branki krzyżackie wracają, biegli więc ojcowie i matki, ba, nawet ci, którym nie zabrano dzieci. Każdy chciał widzieć powrócone, dowiedzieć się o niedoli, jaką przecierpiały, i radować się z ich powrotu. A wystraszone z początku dziewczęta, teraz stanąwszy na rodzinnej ziemi, nabierały śmiałości i świergotały jako wróble, kiedy się w podwórcu zbiorą albo też pod strzechą dobrze napełnionej stodoły. Wiele było takich, co poznawały rodziców i domowe progi, ale i wiele takich, które kręciły głową, mówiąc:

– Ne buwau cze34

– Ne primit sau35!

A jeżeli ktoś upierał się powtarzając:

– Maleńka była, jakże może sobie przypomnieć? – a potem domagał się, żeby mu dziewczynę oddano, Geradajos mówił:

– Dobrze, weźcie, ale pamiętajcie, gdybyście się przekonali, że to nie wasza, a prawdziwi rodzice się znaleźli, oddajcie!

Gwaru też i radości, i łez, i zaklinań było co niemiara. Zwierzęta domowe rżeniem, rykiem, kwikiem, a kury gdakaniem gwar ten powiększały. Wystraszone ptaki z lasów zbiegały się krążąc nad głowami ludzi i dziwiły się, co to tak zwykłą ciszę zakłóciło, a może i radując się z uradowanymi.

Geradajos najwięcej wzbraniał się oddawać każdą, w wieku jego Uagi będącą, a każdą też Uagę, choćby maleńką, serdecznym żegnał westchnieniem. A takiej też pozwolił jeno odejść, za którą ze wszystkimi szczegółami rodzice się opowiadali, a ona i ich, i ich dom poznawała.

I tak oto się stało, że do swoich Geradajosów dowiózł jeno kilka dziewczynek. Jedna tylko w wieku jego Uagi była, a też i Uaga się wołała. Geradajosowie, czterech dorodnych synów w walce z Krzyżakami straciwszy, mieli jeno najmłodsze dziewczątko; gdy i tę Krzyżacy pochwycili, oboje nie mogli się z żalu utulić. Geradajos chodził na wszelkie wyprawy i troskę, co go żarła, w bitwie, na karkach wrogów uśmierzał. Ale żona jego, Skruzda, ostając w pustym domu, każdy kąt, a również i przędzę łzami rzewnymi oblewała. Chowała też wszystkie szatki, choćby najmniejszy płateczek, i co dzień je oglądając, do służby mówiła:

– To wszystko, co mi ostało po Uadze…

– Wróci jeszcze i ona, wróci – pocieszała Peleda, stara, zaufana sługa.

– Eh… – odpowiadała strapiona matka, nie dowierzając jej słowom.

A że w nieszczęściu każdy chwyta choćby niteczkę nadziei, więc i Skruzda powtarzała sobie:

– Peleda nie na próżno mądrego ptaka imię nosi, może jej co duchy nocne objawiły?

Z początku wychodziła na szeroką drogę, patrzyła, czy gdzie utracone dziecko się nie ukaże, to znów razem z Peledą szły w głąb lasu, szukały w zaroślach, a Geradajosowa mówiła:

– Żebyć ją ostawili, a zwierz poszarpał, toćby choć szmateczki ostały.

A jako zaraz po zniknięciu dziecka czyniła owe poszukiwania, tak niepomna lat, które biegły, czyniła to, ile razy ból więcej w jej sercu wzbierał.

– Gdybyć ją śmierć zabrała, nie tyle by mi serce pękało. Miałabym chocia mogiłkę i kosteczki jej użyźniłyby ziemię, a duszyczka byłaby z nami i w każdej jagódce co wiosnę by się odrodziła – żaliła się nieszczęśliwa matka.

– Nie płaczcie, kiej nie zmarła, toć ona z nami przebywa, a także i wrócić może – pocieszała po swojemu Peleda.

– Wiesz? Duchy ci mówiły?

– Nie mówiły, aleć one wiedzą – odparła stara.

– Krzyżacy ją zabrali… Co oni z niej zrobią? Choćby wróciła, nie będzie już tą samą, nie będzie nasza – wzdychała matka.

Teraz gdy się rozeszła wieść o wracających brankach, Geradajosowej nie można było utrzymać w domu. Wybiegała o świcie i do późnej nocy błąkała się wypatrując ukochanej córki.

Pewnego dnia znużoną i spłakaną przyniesiono do domu. Leżała bez ruchu, bez skargi, przyjmowała wszelkie starania, nie mówiąc i słowa, nie odpowiadając na pytania, z oczyma skierowanymi na drzwi, jakby spodziewała się wejścia ukochanego dziecięcia.

Tak przeszło niedziel kilka.

Peleda nie odstępowała prawie swej pani, pozwalając jeno od czasu do czasu wejść dwom jeszcze zaufanym służebnym i przez nie na chwilę się zastąpić. Aż pewnego dnia, gdy słonko wrześniowe kryć się już za las poczęło chora zerwała się nagle, wołając:

– Jadą!

I nim Peleda opatrzeć się zdołała, Geradajosowa wyskoczyła z łóżka i ku drzwiom się skierowała.

Peleda już od niejakiego czasu słyszała jakieś przyciszone gwary koło domostwa, nie szła jednak dowiedzieć się, co by to było, nie chcąc przerywać spokoju swej pani, która, jak zwykle, z zamkniętymi oczyma leżała. Teraz, widząc ją biegnącą, zarzuciła na nią futrzaną jubkę i wraz z nią wybiegła. W tejże chwili właśnie zajechał wóz i towarzyszący mu jezdni. Otoczyli go słudzy, pomagając wysiąść dwom małym, a trzeciej wysokiej, doskonale rozrosłej dziewczynie.

Geradajosowa spojrzała obojętnie na dwie małe, a onej dorosłej rzuciła się z krzykiem na szyję.

– Uaga, Uaga! Córko moja!

Geradajos, zsiadłszy z konia, poglądał na to powitanie, a nie przerywając uścisków, ukradkiem łzy cisnące się do oczu ocierał, mówiąc:

– Taki wiedziałem, że matka pozna!

Geradajosowa nie wypuszczała przybyłej z objęć, odsunęła ją jeno nieco i przypatrywała się jej hożemu, kwitnącemu zdrowiem licu.

Wszyscy byli wielce wzruszeni, lecz nikt nie przerywał powitania. Nawet ojciec sam, Geradajos, nie zbliżał się, jeno patrzył.

„Jak dwie krople wody podobna. Taką była Skruzda, gdym ją pod dach mój wprowadził” – myślał z wielkim rozrzewnieniem, patrząc na matkę i córkę.

Rzeczywiście, trudno było o większe podobieństwo. Tenże sam wzrost, ten sam nos, owal twarzy, też same niezabudki w oczach. Jeno że Uagi wzrok jaśniał młodością, a Skruzda miała oczy wypłakane. Lecz w tej chwili źrenice jej błyszczały, a cała wychudzona twarz jaśniała radością i stała się jakby nagle odmłodniałą.

Nikt też nie wątpił, że przybyła jest tą ukochaną, długo opłakiwaną Uagą.

Wreszcie Geradajos zbliżył się do żony, a ona, jakby przypomniawszy sobie w tej chwili jego istnienie, schyliła mu się do kolan, a obejmując, wołała:

– O, pon’s mano, o, wir’s mano36! – I nic więcej wymówić nie mogła.

Więc Geradajos wziął ją jak dzieciątko na ręce i wniósł do komnaty, jakby jej radość i swoją przed wzrokiem ludzkim chciał ukryć.

A pozostali kiwając głowami, mówili:

– Dinos es didelis37!

Lecz Uaga stała patrząc obojętnym okiem dokoła, a jej młodziutkie lico nie okazywało ani wzruszenia, ani zdziwienia. Więc Peleda zbliżyła się do niej i wziąwszy za rękę, śpiewnym głosem rzekła:

– Swejkił, mergajtu38!

I za rękę wiodła do komnat w głąb domu.

Lecz Uaga, jak pierwej, tak i teraz, nic nie rzekła i żadnego wzruszenia nie okazała. Dała się prowadzić i tyle. Wtedy dwa małe dziewczątka uczepiły się ręki Peledy, wołając:

– E mano, Żwajżgde39!

– E mano, Kregżde40!

Więc Peleda przytuliła je do siebie i głaszcząc, serdecznym rzekła głosem:

– Mano Zwajżgde41!

– Mano Kregżde42!

A Żwajżgda i Kregżda całowały jej rękę, owijały się rąbkiem jej zapaski, skakały jako te jaskółki, gdy się cieszą, że pod strzechę znajomą wchodzą. Pozostali zaś nie mogli się wszystkiemu dość wydziwić.

– Że to Uaga nic się nie raduje.

– Stoi jak oniemiała…

– Jakby nie czuła, że do matki, do ojca przyszła – mówiono.

– Bo jużci że oniemiała z wielkiego szczęścia! – ozwał się Skida, jeden ze starszej służby w Geradajosach.

– A może i niewiele z tego rozumie? – dodał inny.

– Ee? – pytano.

– Przecie, boć i mowy naszej zapomniała – tłumaczył Skida.

– Ee? – znów pytano.

– Jużci, u Krzyżaków jej nie słyszała – dodał.

– Rozumieć, to ona rozumie – ozwał się Ukwata, jeden z przybocznych Geradajosa, który z nim drogę odbywał. – Jeno znać już taka nic nie dziwująca się i nie kochająca dziewka – dodał.

– No, no – ktoś mruknął.

– Gdyby nie to podobieństwo ze starą, można by sobie i tak, i owak myśleć… – rzucił ktoś pod nosem.

– A te dwie maluśkie to takie przylipne.

– Prawdziwe Żwajżgde i Kregżde!

– Ciekawość, czy też znajdą ojców – mówiono.

– Znajdą, znajdą! – pocieszali inni.

– Toż to będą mieli z takich pociechę!

I tak gwarząc, a szczególniej zastanawiając się nad Uagą, zabierali wozy, konie i każdy szedł do swoich zajęć.

Odwrót

Florian Jelitczyk, zawróciwszy od Niemna, chciałby był lotem ptaka dostać się do obozowisk pod Malbork. Cniło mu się bez bitwy i wiadomości, co tam robią.

– Może już są za murami? – mówił do swoich przybocznych.

– Może.

– Szkoda, żeśmy nie byli przy wejściu – ozwał się któryś.

– Ba! – rzucił Jelitczyk.

I westchnął. Serce mu się bowiem ścisnęło, że nie był przy tej uroczystości.

Spojrzał wszakże z lubością na mówiącego i mruknął do siebie:

– Z tego będzie pociecha!

Spieszył się i dłużej nad jedną dobę co dni kilka wypoczynku ni sobie, ni koniom i ludziom nie dawał. Wszelako, jako doświadczony żołnierz, wiedział, że zbyteczny pośpiech, to podwójna mitręga43. Przy każdym więc postoju mówił, jakby tłumacząc się sam przed sobą:

– Co nagle, to po diable!

Mimo tej ostrożności musiał raz coś cztery doby w miejscu pozostać, bo konie były odsednione, trzeba im było dać folgę i z siodeł uwolnić.

– Pośpieszymy, gdy się wyliżą! – pocieszał się oglądając co dzień konie.

Z tym wszystkim mitręga była mitręgą i chociaż znad Niemna wyruszył w pierwszej połowie września, już dobrze było po drugiej połowie, gdy stanął na granicy Warmii.

Warmia była posiadłością krzyżacką, ale gdy przeprawiali przez nią wypuszczone branki, ludność, a nawet wójtowie witali ich chętnie, dostarczając żywności i przyjmując po chatach i dworach. Teraz ci sami, z którymi się poprzednio zaznajomili, na powracających kosym okiem poglądali. O żywność trudno się było doprosić, nawet za drogie pieniądze, a paszę dla koni z trudnością mogli zdobywać. Na uprzejme, żartobliwe pozdrowienie pana Jelitczyka ledwo odpowiadano niewyraźnym mruknięciem, udając, że mowy ich nie rozumieją, choć doskonale rozumieli kilka niedziel temu, jako że ludność była mieszana, składająca się z niedawno przez Krzyżaków nawróconych Prusaków i Mazurów znad Wisły, przeprowadzonych tutaj przez tychże samych Krzyżaków.

– Ki diabeł w nich wlazł? – pytał swojego pocztu Jelitczyk.

– A może i wlazł, boć to wiadomo – odmieńce.

– Albo i mieszańce – odpowiadano.

Niemniej podróż była utrudniona. Aż kiedy już wyjechali za Lidzbark, co to nad Łyną się rozsiadł, jakiś Prusak, sprzyjaźniony znać z Krzyżaki, rzucił urągliwie:

– Pośpieszajcie, bo nie dogonicie waszego Jagiełły.

– Jakoże? – spytał zdziwiony Jelitczyk.

– Zląkł się potęgi krzyżackiej, murów nie nadgryzł i zabrawszy swoje niedobitki, do dom wrócił.

– Co waść gadasz?! – krzyknął oburzony Jelitczyk.

– To, co waść słyszysz!

I odwróciwszy się, ów Prusak poszedł w swoją stronę.

A całe też jego szczęście, bo pan Florian, nie zważając na nic, byłby go za tę wieść płatnął po uchu, a może i głowę zdjął z karku. Krew wzburzona tak w nim grała, iż nie mogąc usiedzieć na miejscu, nie pozwolił koniom dojeść, kazał w torby obrok zabrać i ruszył z kopyta. W drodze zaś myślał sobie:

„Ten przechera, diabli go wiedzą. To być nie może. Ale zawsze nie wadzi pośpieszać”.

W drodze, kiedy z konieczności musiał dać folgę koniom, tu i ówdzie jakieś go półsłówka dolatywały. Kiedy zaś był już jeno o trzy doby od obozowisk, a to było już w końcu września, spotkał ciągnące wozy, w nich chorych i rannych pod opieką Sienichy.

– Co to? Co się stało? – spytał widząc wozy nie ku Malborkowi, lecz w przeciwną stronę skierowane.

Na pierwszym wozie ktoś machnął ręką i jęknął, nic mu nie odrzekłszy. Zły i zgryziony szukał Sienichy. Jakoż znalazł ją na jednym z wozów, przy najciężej chorych.

– Babo, co się dzieje?! – począł z miejsca.

Sienicha wzrok smutny na niego podniosła, lecz poznawszy, kto zacz, poweselała jakoś i ze zwykłym sobie humorem rzekła:

– Ano, wracamy, boć nowy mistrz krzyżacki o zgodę przysyłał.

– Co?! Zgoda z tymi wilkami?! – wrzasnął Jelitczyk.

– Nie będzie zgody, to będzie wojna, a jak drugi raz będzie Grunwald, a mistrza Plauena jak Ulryka na stryczek wezmą, odechce im się leźć w nasze granice.

– Babo, czy aby mówicie prawdę?! – pytał zrozpaczonym głosem Jelitczyk.

– Godny z was rycerz, zaś bym takiego śmiała tumanić?

– Więc mi nie wracać pod Malbork?

– Na cóż? Chyba na urągowisko – rzekła Sienicha.

– Więc mi taka dola! Na hańbę jak ułomek jaki albo niedołęga z chorymi wlec się będę?

– Nie gadajcie tak, nie gadajcie, cny rycerzu – przerwała baba – nie żadna to hańba iść z tymi, którzy gdy się wyliżą, chwycą znów wilka za bary.

W duszy zaś myślała:

„Hańba to tym, którzy nie doczekawszy końca, Jagiełłę i jego wojska opuścili”.

A myśląc tak, miała na pamięci Witolda, który nie doczekawszy żadnych rokowań, 18 września ze swoimi chorągwiami od oblężenia odstąpił. Nie rzekła wszakże nic o tym do rycerza Jelitczyka, jeno z głębi serca westchnęła.

Jelitczyk też już nie wypytywał.

Król odstąpił od Malborka i wraca! To było dość dla niego. Przyłączył się ze swoim pocztem do taboru Sienichy i każde z nich w ciszy przeżuwało smutne wieści, a przełknąć ich nie mogło.

Sienicha też wciąż myślała sobie:

„Ach, ten Witold, Witold, szczery Litwin, niepomny na krzywdy, jakie te psy jego ziemi zadały, zniósł się z Krzyżaki potajemnie… Prowadził konszachty za plecami Jagiełły. Musieli mu dużo obiecać… Może, że mu pomogą do ogłoszenia się udzielnym księciem Litwy? Boże, mój Boże!… A to wszystko na nowe nieszczęścia i kłótnie między braćmi… – wzdychała. – A ja tak myślałam, tak wierzyłam, że Witold się uspokoił, że przekonał się o chytrości Krzyżaków. Tak się cieszyłam, gdym go ujrzała w zapamiętaniu wojennym, kiedy jak wicher, jak sam Perkun miotał pociski pod Grunwaldem i w jasności błyskawic stał groźny, i rzucał pioruny”.

I tak mieszając bóstwa pogańskie z wiarą w pomoc jedynego Boga, przechodziła myślą ubiegłe, pełne świetności chwile i ostatnią brzydką zdradę Witolda.

– Tak pragnęłam ujrzeć onego księcia, co się na Litwie, jako ja, urodził. Tak mu służyłam, a teraz…

I zakryła oczy, jakby je chciała od smutnego widoku i przykrych wspomnień uchronić. A westchnąwszy z głębi piersi, po chwili znów myślała:

„Zastawiał się, że w jego obozie biegunka, to i co? Byłabym im dała leki, gdybym była wiedziała. Mówił, że w jego obozie więcej chorych niż zdrowych… No, jużci prawda, zbiednieli, połowa zaledwie do swoich domów zdąży, aleć tak odstąpić od murów, tak odstąpić!” – biadała w sobie.

I z tymi myślami żyła od chwili opuszczenia obozowisk spod Malborka.

A obozowiska te płonęły rozlewając szeroką łunę i niejednego nieświadomego złudzić mogły, że zamek malborski płonie. Lecz nikt się nie łudził. Wieść bowiem o mających nastąpić układach i odstąpieniu Jagiełły spod Malborka 19 września rozbiegła się nader szybko po okolicy.

Jagiełło kazał podpalić resztki obozów, a ci, przez których ziemię przejeżdżał, doskonale wiedzieli już o tym. Podnosili nawet tak łacno głowy, jak łacno po pogromie grunwaldzkim je przed nim chylili.

Ba, nawet nie tylko te ziemie, przez które przejeżdżał, ale i miasta dalsze, jak Królewiec, Elbląg, Gdańsk, Brodnica, Ostróda, a nawet pograniczne Działdowo, złamały przysięgę daną królowi polskiemu i dowiedziawszy się o ustąpieniu jego spod Malborka, na powrót poddały się Krzyżakom.

Najwięcej zaś podnosił głowę Henryk von Plauen, on, co kilka niedziel temu korzył się przed królem, prosząc o pozwolenie, żeby go wielkim mistrzem obrano. I miał z czego się puszyć i nadymać, boć zaraz po odstąpieniu polskich obozów spod Malborka dopełniono ceremoniału, jaki zwykle przy obiorze wielkiego mistrza miał miejsce.

– I czemu to wszystko przypisać, czemu? – pytał Jan z Tarnowa innych panów radnych, gdy na jakimś postoju po opuszczeniu Malborka razem się zebrali.

– Tajemne układy Witolda z komturami i samym Plauenem, odjazd wielkiego księcia z hufcami, oto przyczyna – mówił podkanclerzy Mikołaj, nie tając niechęci do Witolda.

– I jeszcze mu król dla bezpieczeństwa dał szesnaście chorągwi! – utyskiwał Habdank Skarbek.

– A przecie mogliśmy ich wziąć choćby głodem, boć nam na jadle zbywało – mówił Jędrzej z Brochocic.

– A oto za Witoldem zwinęli obóz książęta mazowieccy i precz odjechali – wtrącił ktoś inny.

– To też najwięcej zgryzło Jagiełłę – rzekł podkanclerzy. I zaraz dodał: – Przedstawiałem, prosiłem najmiłościwszego, że siły jeszcze mamy, że lada dzień muszą się poddać. Ale król jedno tylko powtarzał: wolę odwrót i układy, niż żeby wszyscy bez mego zezwolenia obóz opuścili.

– Tak, ogólne było zniechęcenie – westchnął Jan z Tarnowa.

Ze wszystkich piersi wydobyło się również westchnienie. Zaległa cisza.

– Najpierwszym błędem było pozwolenie na wejście onych komturów za mury! – rzucił Zyndram z Maszkowic.

I mimo woli stanęli wszystkim w oczach owi niezwykle grubi rycerze. Aż Jan z Tarnowa się ozwał:

– Nie czas nam teraz rozmyślać nad tym, co się stało, kiedy już obozy popalone, lecz czas, aby spodziewane układy jak największą korzyść przyniosły.

– Wiemy, jakie to będą układy! – Machnął ręką Zyndram.

– Krzyżak wszystko obieca, a nic nie dotrzyma – mruknął Habdank.

– Zawszeć nie będzie tak butny, jak wprzódy. Przecie gdy komu krwi upuszczą, nie jest taki skory do bitwy – ozwał się pan Jędrzej z Brochocic. – Ja sam niejednego pluchę na tamten świat wysłałem, krwią krzyżacką zasiliwszy pola pod Grunwaldem! – dodał z błyskiem rozradowania w oczach.

A inni też poczęli opowiadać o onej bitwie i wspomnieniem zwycięstwa jakoś się nieco rozradowali.

A po innych obozach rycerze, pospolitaki, a nawet ciury obozowe główną winę przypisywali wejściu owych obładowanych komturów, mówiąc:

– Póki im głód doskwierał, byli pokorni, byliby się bodaj poddali. Jak im przynieśli mięsiwa, jak się nażarli, zaraz na kieł wzięli…

– Szkoda, żeśmy się za mury nie dostali, byłoćby się tam czemu napatrzeć, a też i ucieszyć widokiem wygłodniałych Niemców.

– Co to zastawiają się imieniem Maryi i samego Pana Jezusa, a gorsze od najgorszych pogan – dodawano.

Ale byli i tacy, co niepomni na nic, cieszyli się z powrotu. Ci zaś mówili:

– Jużci, piękna byłaby rzecz za mury się dostać, a krwi niemieckiej jeszcze utoczyć, aleć już się i cniło niepomału… Noce i ranki chłodne, jeno patrzeć, jak się jesień rozhula, a tu człek w polu. A co tam w domu, to jeno Bogu wiadomo…

I na wspomnienie buchającego ogniem komina piersi tak się podnosiły i takie szły z nich odgłosy, jak z kowalskiego miecha, kiedy chłopak węgle rozżarza.

A król jegomość od chwili opuszczenia Malborka, choć legł pod namiotem, nie mógł sobie dać rady ze smutkiem, jaki wżerał się w niego. Często też siadał, głowę ręką podpierał i myślał:

„Żeby nie ten mój stryjeczny, byłoby się może za murami, ale ten zawsze mi okoniem staje. Coś on tam z Plauenem poszachrował… Ba, i Ziemko, i Kazik zaraz na swoje Mazowsze pociągnęli. Nie mogłem siedzieć dłużej, Boga mi, nie mogłem!

I bił się w piersi, aż po namiocie się rozlegało.

„Doszły też przecie wieści, jakoby Zygmunt Luksemburski, ten przechera, granice nam od południa najeżdżał – rozmyślał. – Nie, nie mogłem na to pozwolić”.

Wreszcie klasnął w dłonie i kazał wezwać podkanclerzego Mikołaja, ażeby na jego łono swoje wątpliwości oddać i w mądrych jego słowach ukojenia szukać. A chociaż to już była spóźniona pora, nikt jakoś do spoczynku się nie kwapił, bo im więcej od Malborka się oddalali, a wieści o miastach łamiących przysięgę dochodziły, tym więcej troska każdego żarła. Zjawił się więc zaraz podkanclerzy, a król począł:

– Nie mogę sobie dać rady z troską i smutkiem…

– Nie tylko najmiłościwszego pana troska pożera, aleć nas wszystkich, co jesteśmy mu wierni, a ziemię i naród miłujemy – westchnął Mikołaj.

Na chwilę obaj zamilkli.

– Nie mogłem dłużej pod Malborkiem mieszkać44, wiecie już przyczyny, aleć nie mogę pozwolić, żeby się to Krzyżactwo znów rozpanoszyło – począł monarcha.

Podkanclerzy pojrzał nań, a nie spuszczając wzroku, badał twarz króla, jakby chciał wyczytać, jakie są jego zamiary. Lecz Jagiełło tak był zatopiony w myślach, że wzroku podkanclerzego na sobie nie czuł. Więc tenże począł:

– Najmiłościwszy pan każe przyboczną radę zwołać?

Król drgnął, jakby się z jakiegoś gnębiącego snu zbudził, i spytał:

– Zaliż jeszcze kto czuwa?

– Nikogo sen nie chce jakoś ukoić – odrzekł podkanclerzy.

– Niech przyjdą, razem jakoś nam raźniej będzie – rzekł Jagiełło.

I klasnął w dłonie.

Ukazał się Zbyszko z Oleśnicy.

– Nie śpisz? – rzucił król.

– Spisuję wszystko, jako przystało – odrzekł młodzieniec, uśmiechając się smutnie.

I zarumienił się cały. Król wydał rozkaz wezwania znaczniejszych panów.

– Kto tam jeszcze czuwa, niech pośpieszy – dodał.

Więc zaraz prócz Jana z Tarnowa i tych, którzy przed chwilą biadali nad odwrotem, przybył Zawisza Czarny i kilku jeszcze znakomitszych panów. A król ujrzawszy ich, uśmiechnął się i rzekł:

– Nie do snu nam i wypoczynku, póki znów walki nie rozpoczniemy.

– Nie, najmiłościwszy panie, nie, nikt spocząć nie może – westchnął Zawisza, a za nim wszyscy powtórzyli jednogłośnie:

– Nie, nie, Boga mi, nie!

I poczęli się naradzać. A król rzekł:

– Trzeba by ubiec tych Inflantczyków, co się sprzymierzyli z Krzyżactwem…

– Toć słyszę, ciągną pod Gołub – ozwał się Zawisza Czarny.

– I mnie ta wieść dochodzi. Więc zbieraj się i staw im, braciszku, czoło! – rozkazał Jagiełło.

– A też dobrze byłoby i w Nowej Marchii zabiec drogę Krzyżakom. Więc niechaj pan z Maszkowic przejdzie Wisłę – mówił dalej król.

– Niewielkać to rzecz, jesteśmy nie opodal Torunia, a tu Wisła nie tak szeroka – podchwycił Zyndram, a oczy mu poweselały.

I wszyscy jakoś poweseleli po tej naradzie. Król rozchmurzył czoło i mówił:

– Braciaszki, panowie radni, najmilsi rycerze, aż mi lżej po tej naradzie z wami!

I wszyscy jakoś nieco uspokojeni rozeszli się z myślą o nowej walce.

33.starunek (daw.) – opieka, staranie. [przypis edytorski]
34.ne buwau cze (litewskie) – nie byłam tu. [przypis autorski]
35.ne primit sau (litewskie) – nie przypominam sobie. [przypis autorski]
36.O, pon’s mano, o, wir’s mano (litewskie) – o, panie mój, o, mężu mój. [przypis autorski]
37.dinos es didelis (litewskie) – bóg jest wielki. [przypis autorski]
38.swejkit, mergajtu (litewskie) – witaj, dziewczę. [przypis autorski]
39.e mano, Żwajżgde (litewskie) – i mnie, Gwiazdę. [przypis autorski]
40.e mano, Kregżde (litewskie) – i mnie, Jaskółkę. [przypis autorski]
41.mano Zwajżgde (litewskie) – moja Gwiazda. [przypis autorski]
42.mano Kregżde (litewskie) – moja Jaskółka. [przypis autorski]
43.mitręga (daw.) – opóźnienie. [przypis edytorski]
44.mieszkać (tu daw.) – przebywać, zatrzymywać się. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre