Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 14

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Genevieve wędrowała korytarzami zamku, szukając swojego męża, choć nie była to chwila, którą pragnęłaby przyspieszyć. Nie chciała przybliżać momentu, gdy będzie musiała patrzeć na okrutne walki w dołach. A już z całą pewnością nie chciała przyspieszać chwili, w której poślą Royce’a na śmierć.

Nie chciała jednak także myśleć o tym, co Altfor może zrobić, jeśli będzie się ociągać, nie po groźbach, które od niego usłyszała. A co jeśli nie mogła go znaleźć, bo opuścił zamek i z każdą chwilą zbliżał się do jej siostry? Na tę myśl Genevieve zrobiło się słabo.

– Gdzie jest mój mąż? – zapytała jedną z napotkanych służek. Trudno było jej myśleć o tej kobiecie jak o jej służącej. Należała do jej męża, podobnie jak cały zamek. Genevieve była bardziej jego własnością niż księżną.

Zobaczyła, że służka waha się i zdjął ją strach.

– Gdzie on jest?

Tym razem służka wskazała palcem drzwi leżącej nieco dalej komnaty. Genevieve wiedziała, czyja to komnata, gdyż należała do jedynej osoby w całym zamku, którą darzyła zaufaniem: Moiry.

Odległość dzielącą ją od komnaty Genevieve pokonała biegiem z myślą, że skoro Altfor był skłonny skrzywdzić jej siostrę, by jej dopiec, nie zawaha się także przed wyrządzeniem krzywdy jej przyjaciółce, nawet jeśli jest ona żoną jednego z jego braci.

– Och… Altforze!

Dźwięki dochodzące z komnaty nie przypominały jednak okrzyków bólu. Nie brzmiały jak odgłosy szarpaniny ani nawet cichej uległości, do której Moira została zmuszona, gdyż nie miała innego wyjścia. Genevieve poczuła, jak rozpaczliwa chęć obrony przyjaciółki ustępuje miejsca zwykłej wściekłości, i wpadła do komnaty, której drzwi – jak po części podejrzewała – celowo nie zostały zamknięte.

I wtedy ich spostrzegła, splecionych w uścisku na łożu Moiry: swoją przyjaciółkę i swojego męża, okrytych jedynie skłębioną wokół nich pościelą. Genevieve była jedynie wdzięczna, że najwidoczniej odsunęli się od siebie w chwili, gdy otwierała drzwi.

– Moira? – zapytała, nie potrafiąc ukryć bólu w głosie. – Jak mogłaś?

Nie zapytała o to swojego męża, choć to on składał jej przysięgę. Zapytała o to swą przyjaciółkę; kobietę, która twierdziła, że jest jej przyjaciółką. Wtedy Moira uśmiechnęła się i Genevieve spostrzegła się, że nigdy nie była jej przyjaciółką.

– Mówiłam ci, że to miejsce, w którym musisz nauczyć się udawać – odrzekła Moira, a Genevieve czuła, jak serce jej pęka. – A ty wyznałaś mi tyle sekretów, których nie wyznałabyś wrogowi.

To właśnie tym dla niej była, spostrzegła się Genevieve. W mgnieniu oka kobieta, którą uważała za najbliższą przyjaciółkę, stała się jej wrogiem. Czy miała przyłapać Moirę i Altfora w tej sytuacji? A jeśli tak, które z nich osądziło, że to dobry pomysł? Jej dawna przyjaciółka, która postanowiła, że będzie to stosowna chwila na ujawnienie swej zdrady, czy jej okrutny mąż, który znalazł kolejny sposób, by ją zranić?

– Ja… – zaczęła Genevieve, dając krok w przód.

Altfor chwycił ją za uniesioną rękę.

– Nic nie zrobisz. Nic nie powiesz. Wyjdziesz na korytarz i poczekasz tam na mnie, byśmy mogli razem udać się popatrzeć, jak twój drogi Royce traci życie.

Genevieve zaczęła kręcić głową, ale Altfor chwycił ją za podbródek drugą dłonią. Wymusił na niej pocałunek na tyle silny, że sprawił jej ból.

– Idź już albo uznam, że chcesz się do nas przyłączyć. I bądź gotowa, kiedy zdecyduję, że czas iść. Jeśli będę musiał cię szukać, nie spodoba ci się to.

Genevieve wybiegła z komnaty, nie śmiejąc obejrzeć się za siebie.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

Popiół wszedł do wioski, nieporuszony jej nędzą, jej brudem, panującym tu poczuciem, że wystarczą jedne nieudane żniwa, a stanie się osadą duchów. On wyczuwał duchy w każdej osadzie, a dziś nadszedł czas na stworzenie kolejnych. Tyle zostało przewidziane.

– Pewien chłopiec stąd – powiedział do pierwszego człowieka, którego napotkał. – ma znamię na ręce.

– Myślisz, że mam czas zatrzymywać się i gawędzić z każdym jednym obcym, którego spotkam? – zapytał mężczyzna. – Muszę zapędzić gęsi na targowisko.

Ruszył przed siebie, lecz Popiół zastąpił mu drogę.

– Z drogi – rzekł mężczyzna, wyciągając rękę, jak gdyby chciał odpędzić Popioła na bok. Popiół chwycił jego rękę i złamał ją z równą łatwością, z jaką złamałby gałązkę, nie zważając na krzyki mężczyzny.

– Nabyłem wiele umiejętności – powiedział Popiół. – Z setki woluminów nauczyłem się, jak sprowadzać śmierć. Nauczyłem się stąpać w ciszy i siedzieć bez ruchu jak głaz przez wiele dni bez jadła. Nauczyłem się odczytywać znaki we wszystkim. Te znaki doprowadziły mnie tutaj. Zapytam raz jeszcze. Gdzie jest chłopak ze znamieniem na ręce?

– Masz na myśli Royce’a? – wydukał mężczyzna, dysząc ciężko z bólu. – Jego rodzina… Jego rodzina żyje w gospodarstwie na obrzeżach wsi. W tamtą stronę.

– Dziękuję – odrzekł Popiół i ruszył przez osadę. Wieśniacy nie spuszczali z niego oczu i zgadywał, że ten jeden raz nie przypatrywali się mu jedynie przez wzgląd na jego szarą skórę. Nieopodal gromadziła się grupa mężczyzn z narzędziami rolniczymi w dłoniach. Popiół zastanawiał się, czy wiedzą cokolwiek o znakach, które można wyczytać z ciżby, o tym, jak można odczytać ich zamiary. Pewno nie – w przeciwnym razie wiedzieliby, jak oczywisty był narastający w nich gniew. Będą stać w miejscu, póki jeden z nich nie zbierze się na odwagę, by zaatakować, a wtedy wszyscy pójdą w jego ślady.

Popiół widział także, który z nich się tego dopuści. Znaki wskazywały na mężczyznę, który trzymał kosę w taki sposób, jak gdyby była prawdziwym orężem. Był najroślejszy spośród wszystkich i z pewnością nawykły do walki. Gdy uderzy, inni pójdą za nim, choć z drugiej strony – odwrotny scenariusz także był prawdziwy.

Popiół dał krok w przód pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim, chwycił mocno kosę i wykręcił, wyrywając ją z rąk mężczyzny z równą łatwością, jak gdyby odbierał ją dziecku. Wstrzymał się na chwilę, by wyczuć ciężar broni. Być może jego mistrzowie nie pochwaliliby tego, gdyż ktoś taki jak on powinien znać ścieżki śmierci we wszystkim.

Nadrobił jednak w kolejnej chwili, gdy obrócił się i z cichym świstem metalu przeciągnął ostrzem po gardle mężczyzny. Dał krok w tył, unikając tryskającej z rany krwi; ludzie nigdy nie pojmowali, jak dużo mieści się w ciele. Zarzucił kosę na ramię niczym włócznię i ruszył dalej.

Wieśniacy zaczęli usuwać się mu z drogi, niektórzy wrzeszczeli do niego, inni po prostu krzyczeli ze strachu. Popiół przyzwolił im na to. Skąd mogli wiedzieć, że właśnie pozwolił im żyć, ukatrupiając jedyną osobę, która się liczyła? Szedł dalej w stronę chałupy, a gdy dotarł na miejsce, rozejrzał się w poszukiwaniu znaków, że znalazł się przed właściwą chatą.

Nad drzwiami siedziała samotna sroka. Mech na nadprożu wyrósł w kształt czegoś, co mogło być jednym z symboli enatharis. Był to znak innego rodzaju.

Popiół postawił kosę ze spokojem obok drzwi, po czym otworzył je kopniakiem na tyle silnym, że się roztrzaskały.

W środku siedziało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta, którzy podnieśli się z siedzeń zdecydowanie zbyt wolno. Popiół uniósł ostrzegawczo dłoń.

– Przestańcie – powiedział. – Nie chcę was zabić.

Jego słowa wystarczyły przynajmniej, by ich spowolnić.

– Gdzie jest wasz syn? – zapytał.

Mężczyzna wyglądał na takiego, który mógłby próbować walczyć, i w tej chwili Popiół pożałował, że nie splamił sobie odzienia krwią wcześniej, gdyż to mogłoby bardziej przestraszyć mężczyznę takiego jak ten. Zamiast tego wyciągnął przed siebie rękę w pokojowym geście.

– Nie chcę z tobą walczyć. Gdzie jest wasz syn?

– Który? – zapytała kobieta, szlochając. – Royce’a zabrali na Czerwoną Wyspę i poślą go na śmierć w Dołach. Nasi pozostali synowie… Książę wtrącił ich do lochów i zabije, kiedy tylko będzie mógł.

Popiół rozumiał, jak musiała się czuć ta kobieta. Jego obserwacje wykazały, że dla większości ludzi śmierć była przygnębiająca. Jego mistrzowie rozkazali mu poznać zwyczaje pogrzebowe setki miejsc, to, co niesie pociechę lub zrozumienie i pozwala pogodzić się ze śmiercią zarówno żyjącym, jak i umarłym.

Miał jednak do wykonania zadanie.

– Który z synów ma znamię na ręce? – spytał. – Jasnowidzący, którzy mnie tu przysłali, mówili tylko o jednym chłopcu.

– Czego chcesz od Royce’a? – zapytał mężczyzna.

– Jego przeznaczenie niesie zagrożenie – odparł Popiół, nie widząc powodu, dla którego miałby skłamać. – Przysłano mnie, bym go uśmiercił.

– Ty… Czy to jakiś żart? – spytał mężczyzna. Przyskoczył do skrytki i wyciągnął z niej miecz. – Sądzisz, że pozwolę ci wyrządzić krzywdę mojemu synowi?

Popiół skłonił się lekko.

– Darujcie, ale mnie nie powstrzymacie. Oboje zginiecie dzisiaj, tutaj.

– Powiedziałeś przecie, że nie chcesz nas zabijać – rzekła kobieta.

– Nie chcę – odparł Popiół. Rozejrzał się wokoło, na wypadek gdyby znajdował się tam inny znak, zmieniający znaczenie tych, które widział uprzednio, lecz nic nie dostrzegł. – Ale nad waszymi drzwiami znajdował się znak śmierci, a ja muszę postępować zgodnie z tym, jak każe los.

– Jesteś potworem – powiedziała kobieta.

Mężczyzna nie zamierzał stać bezczynnie. Rzucił się na Popioła, a ten usunął się na bok, nie zważając na miecz, i zdzielił mężczyznę w gardło, rozrywając chrząstkę i przebijając się przez kość. Cofnął się, pozwalając mężczyźnie osunąć się na ziemię. Ciało pozbawione powietrza stawało się martwe.

Podszedł do kobiety i ujął jej głowę w dłonie niemal delikatnie, ignorując jej krzyki.

– Odmówię modlitwę nad twym ciałem – obiecał. – i powierzę je śmierci. A później odnajdę twojego syna. Być może przyniesie ci niejaką pociechę to, że niektórzy mędrcy uważają, iż po śmierci ludzie odnajdują się ponownie, zatem możliwe, że go spotkasz.

Kobieta nie przestawała krzyczeć, a był to dźwięk, który Popiół zawsze znajdował jako nieprzyjemny. W niczym nie pomagał, na cóż więc go wydawać? Raptem obrócił dłonie i skręcił jej kark. Szlochanie ucichło. Położył ją na ziemi i zaczął odmawiać jedną z krótszych znanych mu modlitw za zmarłych. Miał tyle zadań do wykonania, że nie było czasu na nic więcej.

Ich syn znajduje się w Dołach.

I on musi się tam udać.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Royce śnił o miejscu, w którym nigdy nie był. W dole gorzała bitwa, w której sto tysięcy wojowników ścierało się w krwawym boju, w zderzeniu stali i drewna. Royce znajdował się na pagórku, obok drzewa, które zostało osmalone przez ogień. Obok niego stał mężczyzna w białej zbroi, która osłaniała go od stóp do głów, tak wysoki i dumnie wyprężony, jak najpewniej niegdyś rosnące nieopodal drzewo. Nikt nie musiał mówić Royce’owi, kim jest; wiedział to i bez tego.

– Ojcze?

Rycerz w białej zbroi zwrócił się ku niemu.

– A ty jesteś Royce, chłopiec, którego zesłało przeznaczenie.

– Nie pojmuję – przyznał Royce.

– Widzisz to, co dzieje się w dole?

Royce spojrzał na toczący się bez ustanku bój. Byli tam mężczyźni ubrani na modłę rycerzy oraz inni, przyodziani w obcym, dawniejszym stylu, od zbrój łuskowych pierwszych osadników królestwa, po mężczyzn, którzy zdawali się walczyć niemal jedynie w niedbale wymalowanych na ich ciałach talizmanach ochronnych.

– Widzę ich – odrzekł Royce.

– Każdy z nich w swych czasach walczył o to, który jest najsilniejszy albo najszybszy, albo najświetniejszy. Każdy z nich pragnął zostać królem, gdyż sądził, że będzie mógł użyć swojej siły, by sprawować władzę nad innymi. Ty jednakże… ty w istocie jesteś tak silny, za jakich oni się uważają. Będziesz najświetniejszym spośród nas.

– Ja… – Royce nie wiedział, co na to odrzec. – Jak, skoro zamierzają mnie zmusić do walki w Dołach, bym poniósł samotną śmierć?

– Czy sądzisz, że jesteś sam, gdy oni wszyscy stoją za tobą? – powiedział jego ojciec. – Ja będę tam z tobą. Twoje przeznaczenie jest wielkie.

– Jakie przeznaczenie? – zapytał Royce. – Cóż jest mi przeznaczone?

Odpowiedź jednak nie nadeszła – nie licząc dudnienia w żebrach, które zdawało się zagłuszać szczęk stali dochodzący z pola bitwy. Royce poczuł, że to dudnienie go przyciąga, a krzyki i jęki wojowników zdają się przeobrażać w krzyki innego rodzaju…

– … wstawaj, albo będę cię chłostał, póki tego nie zrobisz – warknął strażnik, zamierzając się po raz kolejny na Royce’a nogą. Royce zdołał usunąć się w porę, zrywając się zwinnie na nogi, i być może zręczność, z którą to uczynił wystarczyła, by mężczyzna wstrzymał się przed kolejnym ciosem. Zamiast tego uśmiechnął się paskudnie.

– Nadeszła twoja kolej, chłopcze. Wszyscy panowie przyjdą zobaczyć, jak giniesz.

Wraz z innymi strażnikami znów wyprowadzili Royce’a z klatki, nasuwając mu na twarz raz jeszcze maskę, którą nosili walczący w Dołach. Royce szedł przez osadę, jak za pierwszym razem, słuchając wiwatów i okrzyków niezadowolenia zgromadzonej wokół Dołów ciżby.

Jego sen nie dawał mu spokoju. Zastanawiał się, czy była to prawda – czy jedynie rozbudzony nadzieją wytwór jego wyobraźni.

Zatrzymał się w tym samym miejscu, co uprzednio. Jeszcze nim zdołał to wszystko zrozumieć, usłyszał brzęk i poczuł, że ktoś zdejmuje mu kajdany.

Rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu Marka, modląc się w duchu, by żył.

– Czy Mark żyje?

Lecz w tej chwili pchnięto go w przód.

Royce spadał w powietrzu. Żołądek podszedł mu do gardła, gdy spadał dobre dwadzieścia stóp, aż upadł na błotniste podłoże, pozbawiony tchu.

Ciżba ryknęła, a skołowany Royce podniósł się na nogi. Cały oblepiony był błotem. Szybko rozejrzał się po miejscu, w którym się znalazł. Zadarł głowę i zobaczył od razu, że ściany są zbyt strome i zbyt błotniste, by się po nich wspiąć. Nawet gdyby mu się to udało, dół obrzeżony był setkami ludzi pochylającymi się nad nim z widłami, najwyraźniej czekających, by zepchnąć go z powrotem w dół. Była to śmiertelna pułapka.

Royce rozejrzał się wokoło z tłukącym się w piersi sercem, zastanawiając się, dlaczego jest tu sam – gdy nagle ciżba zawyła z uciechy. Podniósł głowę i spostrzegł jakiś niewyraźny kształt, który został zepchnięty z góry. Ciżba ryknęła dziko, gdy spadł na ziemię naprzeciw Royce’a.

Royce patrzył w szoku. Spodziewał się zobaczyć innego wojownika. Nie był to jednak człowiek.

Ledwie dwadzieścia stóp przed nim stał potwór. Przypominał tygrysa, lecz miał dwa łby, a do tego długie kły i szponiska. Zaczął warczeć, utkwiwszy w nim spojrzenie swych rozwścieczonych czerwonych ślepi.

Royce usłyszał gorączkowy brzęk metalu i gdy zadarł głowę zobaczył, że wieśniacy wymieniają między sobą żywo sakwy ze złotem, obstawiając, jak potoczą się jego dalsze losy.

Bestia uniosła łeb, obnażyła kły i ryknęła, gotując się do skoku. Royce cofnął się, lecz rychło uderzył plecami o błotnistą ścianę. Nie miał którędy uciec.

Z walącym mocno w piersi sercem i nie mając dokąd uciec Royce poczuł, jak budzi się w nim instynkt. Padł na jedno kolano, wspominając swoje szkolenie i pamiętając o lekcji, której nauczył go Voyt:

Traktuj mocne strony przeciwnika jak jego słabości.

Wykorzystaj jego wielkość.

Wykorzystaj jego brak szybkości.

Nie wahaj się.

Royce był ćwiczony na chwile takie jak ta. Pamiętał te dni, gdy wtrącano jego i jego braci do dołu, w którym mierzyli się ze zwierzami, potworami, każdym stworzeniem pod słońcem.

Royce skupił się. Zwinął się w kulę i uniósł ręce nad głowę, a gdy potwór skoczył, pchnął go w miękki brzuch z całej siły, jednocześnie podnosząc się.

Przerzucił bestię nad głową, a ta przeleciała w powietrzu i walnęła o błotnistą ścianę.

Tłum zawył z uciechy.

Stwór upadł jednak na łapy i to szybciej, niż Royce się spodziewał. Obrócił się i stanął naprzeciw niego. Royce wiedział, że bez oręża nie ma zbyt wielu możliwości walki. Był wszak bezbronny i nie miał dokąd uciec. Mógł odpierać bestię, lecz nie mógł jej zwyciężyć.

Być może jednak uda mu się ją wymęczyć.

Wykorzystaj jej siłę przeciw niej.

Royce rozejrzał się gorączkowo po dole i w błotnistej ścianie po przeciwnej stronie wypatrzył korzenie. Puścił się biegiem przez dół, a gdy bestia rzuciła się na niego, skoczył na nie.

Royce chwycił jeden z korzeni i podciągnął się z całej siły. Niebawem był już cztery, pięć, sześć stóp nad ziemią. Modlił się, by korzeń go utrzymał.

Potwór rzucił się na niego, a wtedy Royce zwinął się w kulę, unosząc nogi. Bestia niemal go dosięgła – drasnęła jego stopę, lecz walnęła o błotnistą ścianę.

Ciżba krzyknęła z uciechy, najwyraźniej nie spodziewając się, że Royce to przeżyje.

Royce trzymał się korzenia i wspiął wyżej jeszcze, a gdy rozeźlona bestia zaczęła warczeć, ciżba zakrzyknęła z uciechą, chwaląc jego pomysłowość. Szczęśliwie znalazł się bezpiecznie poza jej zasięgiem.

Royce’owi serce zabiło szybciej, gdy spojrzał w dół, oddychając ciężko, zadowolony z chwili wytchnienia, głowiąc się, jakim sposobem mógłby zwyciężyć. Zadarł głowę i spostrzegł, że korzeń nie sięga wcale wysoko i wiedział, że i tak nie mógłby wspiąć się na samą górę – nie kiedy wszyscy ci wieśniacy czekali, by zepchnąć go w dół.

Ledwie o tym pomyślał, a rozległ się nagle paskudny trzask i Royce przeraził się nie na żarty: korzeń powoli odrywał się od błotnistej ściany. Royce zaczął spadać – i nie mógł nic na to poradzić.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Raymondowi i jego braciom udawało się przetrwać w lochu, lecz coraz częściej czuli, że jest wręcz przeciwnie. Głód nękał Raymonda w każdej sekundzie dnia, choć we trzech udawało im się zdobywać ich przydział chleba, gdy tylko strażnicy pamiętali, by wrzucić im go do celi. Od bójek, które były na porządku dziennym w tym miejscu, ból nękał jego ciało, a umysł… jego umysł nie mógł ignorować krzyków, które dochodziły z mrocznych zakątków celi.

– Wóz znów stoi na dziedzińcu – odezwał się Lofen, który stanął Garetowi na ramionach, by wyjrzeć przez okno.

– Pozwól mi zobaczyć – odrzekł Raymond, jak gdyby stanowiło jakąś różnicę, czy go widział, czy nie. Pomimo tego jego brat zszedł, robiąc mu miejsce, i Raymond wdrapał się na górę.

W rzeczy samej, wóz egzekucyjny stał na dziedzińcu, gotów zawieźć jakiegoś biedaka na śmierć; a jeśli nie na śmierć, to w miejsce tak straszne, że nikt już stamtąd nie powracał. Ilu już więźniów widzieli wyprowadzonych z cel, bez żadnego porządku czy sensu? Czasem byli to ci, którzy zdawali się być tam najdłużej; czasem ci, którzy dopiero zostali wtrąceni do lochu. Czasem byli to ci, których całkowicie pozbawiono siły, a czasem ci, w których – jak się zdawało – pozostała jeszcze krztyna tego, kim byli na wolności.

Raymond zeskoczył na dół z hukiem. Jeśli szło o jego braci, Lofen sądził, że brak wzoru był pewnego rodzaju misterną torturą, podczas gdy Garet podejrzewał, że istnieje jakiś wzór, którego zwyczajnie nie potrafili dostrzec. On sam z kolei sądził, że przychodzili po nich wtedy, gdy władający przypominali sobie o nich i decydowali, jaka kara ostatecznie ich spotka.

Nie była to wesoła myśl. Drzwi celi zaczęły się otwierać, skrzypiąc.

– Musimy być gotowi, by walczyć i się stąd wydostać – wyszeptał Raymond.

– Dlaczego? – odparł Lofen. – Sądziłem, że lepiej byśmy nie zwracali na siebie uwagi.

– Jak gdybyśmy mogli tego uniknąć – powiedział Garet.

– Cisza tam! – ryknął jeden ze strażników, którzy weszli do celi. – Wszyscy pod ścianę!

Raymond cofnął się, jak zwykle, gdy przychodzili po innych. Razem z braćmi kryli się w cieniu i milczeli. Strażników było zbyt wielu, by mogli zaryzykować, a teraz byli już zbyt słabi, by ryzykować…

– Wy trzej! – warknął strażnik, wskazując pałką. Raymondowi zamarło serce, gdy ujrzał, że pałka wycelowana jest wprost na niego. – Wygląda na to, że wasz czas dobiegł końca. Rozkazy księcia.

– Nie – powiedział Raymond, myśląc gorączkowo, próbując obmyślić jakiś sposób, by on i jego bracia mogli wydostać się z tej sytuacji.

– Tak – odparł strażnik. – A teraz wyjdźcie naprzód, albo my po was pójdziemy.

Raymond powiódł wzrokiem po pozostałych więźniach, lecz nawet on sam nie wiedział, dlaczego to zrobił. Z ich strony nie nadejdzie pomoc. Nie nadeszła też nigdy, gdy to on był jednym spośród tych chowających się z tyłu. Doprowadzony do ostateczności, rzucił się na strażnika z myślą, że śmierć poniesiona w uczciwej walce będzie lepsza niż to, co ich czeka. Spostrzegł, że Lofen i Garet idą w jego ślady i przez myśl przeszło mu, co mogłoby się zdarzyć, gdyby zdołali przekonać pozostałych więźniów, by im pomogli; gdyby to miejsce nie rodziło takiej nieufności, że więźniowie nigdy nie działali wspólnie.

Raymond poczuł tępe uderzenie pałki, potem kolejne. Jedna ugodziła go silnie w brzuch i chłopak zgiął się w pół, powstrzymując wymioty. Inna walnęła pomiędzy łopatki. Ciosy nie przestawały spadać i Raymond usłyszał własny głos, błagający, by przestali.

Wreszcie tak się stało. Ręce odciągnięto mu gwałtownie w tył i unieruchomiono ciężkimi kajdanami.

– Wstawać! – rozkazał strażnik, który zdawał się dowodzić. – I okażcie wdzięczność, że wolę, byście zginęli na wyznaczonym do tego miejscu.

Raymond zdołał się podnieść i zobaczył, że jego bracia także z trudem wstają. Strażnicy wyprowadzili ich z celi i po tak długim czasie spędzonym w mrocznym lochu, od światła łzy cisnęły się mu do oczu. A przynajmniej chciał myśleć, że to wina światła.

Strażnicy ciągnęli ich w stronę wozu. Raymond nie miał już nawet siły iść, więc naprawdę go ciągnęli, wlokąc jego nogi po ziemi, po czym wrzucili go na wóz.

– Będziecie błagać o życie, chłopcy? – zapytał dowódca straży, wskakując na kozioł. Drugi strażnik usadowił się na miejscu obok niego. – Nie? Wiecie, ostatecznie każdy błaga, nawet ci hardzi. Ach, jakież to obietnice składają! Nie żeby miało to cokolwiek zmienić.

Mlasnął językiem i zaprzężony do wozu wymęczony koń niechętnie ruszył przed siebie, jak gdyby od dawna już ciągnął ten wóz. Raymond uradował się, że jadą tak powoli, gdyż po dotarciu na miejsce czekało ich tylko jedno.

Śmierć.

Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
09 eylül 2019
Hacim:
242 s. 5 illüstrasyon
ISBN:
9781094303567
İndirme biçimi:
Serideki Birinci kitap "Rządy Miecza"
Serinin tüm kitapları