Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 5

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ ÓSMY

Genevieve, sama w niewielkiej celi na najwyższym piętrze wieży fortu, opierała się o otwarte okno i patrzyła w dół, na ciżbę, szlochając. Nie potrafiła już dłużej wstrzymywać łez. Spojrzała w dal i wspomniała chwilę, gdy patrzyła, jak Royce znika jej z oczu, odciągany przez rycerzy, mieszając się z ruchliwą ciżbą, gdy szli powoli krętą drogą w stronę portu. Serce rozpadło jej się na milion kawałków. Nie mogła znieść widoku Royce’a przywiązanego do pala; gorsze jeszcze jednak nastąpiło, gdy został zesłany w Doły. Mężczyznę, którego kochała najbardziej na świecie, którego miała poślubić, na jej oczach prowadzono na pewną śmierć.

To nie było sprawiedliwe. Royce oddał swe życie, by ją ocalić, bez cienia strachu wdarł się do zamku i postawił wszystko na szali. Wzdrygnęła się na wspomnienie Manfora, który obłapiał ją, na wspomnienie swego bezgranicznego przerażenia. Gdyby Royce się wtedy nie zjawił, nie wiedziała, co by zrobiła. Jej życie dobiegłoby kresu.

A może i tak już go dobiegło. Była wszak tutaj, nadal uwięziona, wciąż czekając, aż usłyszy, co ją czeka. Wspomniała słowa lorda Norsa, które dźwięczały jej w uszach niby zapowiedź śmierci.

Jednak twa wybranka nigdy nie będzie twoja. Stanie się własnością jednego spośród naszych możnowładców.

Nie dało się ich zwyciężyć; nigdy nie dało się ich zwyciężyć. Możnowładcy sprawowali władzę nad ich życiem, zawsze tak było. Brak szacunku okazany jednemu z nich oznaczał możliwą śmierć – a zabicie jednego z nich ją zapewniało. Royce jednak nie zawahał się zabić jednego z nich dla niej.

Serce Genevieve przyspieszyło, gdy o tym myślała. W tamtej chwili dostrzegła, jak wielkim uczuciem darzy ją Royce. Tak łatwo przyszło mu oddać swe życie za nią. Ona także chciała zaryzykować wszystko dla niego, a najgorsze dla niej było to, że była uwięziona tutaj i nie mogła przyjść mu z pomocą.

Ciężka żelazna zasuwa przesunęła się nagle po drugiej stronie drzwi, zakłócając ciszę, i Genevieve wzdrygnęła się w swej samotni. Grube drewniane drzwi otworzyły się skrzypiąc i zobaczyła dwóch żołnierzy o kamiennych twarzach oczekujących jej w milczeniu. Serce jej zamarło. Czy przyszli, by zaprowadzić ją na śmierć?

– Zostaniesz teraz przyjęta – oznajmił jeden z nich.

Stali w milczeniu, czekając, lecz ona nie poruszyła się, znieruchomiała ze strachu. Po części pragnęła zostać tam sama, w tej celi, uwięziona na resztę swych dni. Nie była gotowa stawić czoła światu, a z pewnością nie możnowładcom. Potrzebowała więcej czasu, by to wszystko przemyśleć i by pomyśleć o Roysie. Wiedziała jednak, że niemożliwe jest, by powróciła do swego dawnego życia. Należała teraz do tych możnowładców i mogli zrobić z nią, co im się żywnie podoba.

Genevieve wzięła głęboki oddech w milczeniu i dała krok naprzód, a potem kolejny. Zbliżanie się w kierunku tych mężczyzn było gorsze niż pójście na szubienicę.

Ruszyli korytarzem, zatrzasnąwszy drzwi za nią, i jeden z nich złapał ją mocno, zbyt mocno. Jego pokryte pęcherzami palce wbijały się w jej miękkie ramię. Genevieve chciała wykrzyknąć z bólu. Nie zrobiła tego jednak. Nie zamierzała sprawić im tej satysfakcji.

Nachylił się do niej tak blisko, że poczuła na policzku jego gorący oddech.

– Twój wybranek zabił mojego pana – powiedział. – Będzie za to cierpiał. Ty także będziesz cierpiała – choć w inny sposób. Dłuższy i okrutniejszy.

Szarpnął ją, prowadząc krętymi korytarzami. Ich kroki niosły się echem od kamiennej posadzki. Genevieve przeszedł dreszcz. Starała się nie myśleć o tym, co ją czeka. Jakim cudem wszystko mogło się tak zmienić? Ten dzień zaczął się jako najradośniejszy w jej życiu – i jakimś sposobem przerodził się w tragedię.

Genevieve spoglądała przez otwarte okna, które mijali i widziała w oddali dziedziniec. Ludzie chodzili w tę i we w tę, wszyscy powrócili już do swych codziennych zajęć. Zastanawiała się, jak życie mogło tak po prostu toczyć się dalej, jak gdyby nic się nie stało. Jej życie zmieniło się na zawsze. Świat zdawał się jednak nieporuszony.

Patrząc na odległy bruk w dole, poczuła nagłą iskierkę nadziei. Zorientowała się, że dysponowała jeszcze jedną mocą: mogła to zakończyć. Musiała jedynie wyrwać się temu żołnierzowi, pobiec i rzucić się z otwartego okna. Mogła to zakończyć.

Przeliczyła w głowie, ile kroków musiałaby dać, czy mężczyzna zdążyłby ją pochwycić, zanim wyskoczy i czy ziemia znajduje się wystarczająco daleko, by od upadku skręciła kark. Rozmyślając nad tym, czuła perwersyjną radość. Jedynie to było w jej mocy. Tylko to mogła zrobić, by okazać swą solidarność z Royce’em. Jeśli Royce ma zginąć, ona także zginie.

– I czemu się uśmiechasz? – syknął strażnik.

Nic nie odrzekła – nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że się uśmiecha. Jej czyny przemówią za nią.

Z sercem tłukącym się w piersi Genevieve czekała, aż mężczyzna rozluźni dłoń, by mogła wyszarpnąć mu rękę i odbiec. Jednak, ku jej niezadowoleniu, zacisnął ją jedynie mocniej, nie rozluźniając ani na sekundę.

Genevieve serce zamarło, gdy skręcili w kolejny korytarz, który nie miał okien. Dotarli do jakichś drzwi i gdy wprowadził ją do środka zrozumiała, że straciła swą szansę.

Następnym razem, rzekła sobie.

Genevieve weszła do komnaty o strzelistym sklepieniu. Było tu ciemnawo i chłodno. Dwóch strażników poprowadziło ją na środek pomieszczenia, gdzie wreszcie puścili ją i stanęli kilka stóp dalej. Genevieve z ulgą roztarła rękę w miejscu, w którym trzymał ją jeden ze strażników.

Naprzeciw Genevieve stał mężczyzna, sądząc po wyglądzie – możnowładca. Stał kilka stóp przed nią i utkwił w niej zimne, twarde spojrzenie. Zdawał się przypatrywać jej, jak gdyby była posągiem albo interesującym dziełem sztuki, które przed nim postawiono.

Spojrzawszy na niego poczuła natychmiastową odrazę: przypominał Manfora. Być może był jego bratem?

Stał przed nią mężczyzna o subtelnie wyrzeźbionych rysach – być może w dwudziestym roku życia – i aroganckim wyrazie twarzy, nie do końca nienawistnym. Ubrany był w najświetniejsze aksamity wskazujące na jego pozycję, a po obu jego stronach stało dwóch starszych mężczyzn odzianych równie bogato. Za nimi stało kilku służących. Oczy miał zaczerwienione, jak gdyby od płaczu, a jego twarz obrzeżały długawe, falowane brązowe włosy. Genevieve pomyślała, że mógłby się podobać, gdyby jego twarz nie była przepełniona taką arogancją i okrucieństwem.

Młodzieniec wpatrywał się w nią zimnym spojrzeniem, a ona zacisnęła szczękę i patrzyła na niego, nie zważając na jego nienawiść. Nie pragnęła wszak niczyjej aprobaty.

Długa, ciężka cisza opadła na pomieszczenie, gdy stali tak, mierząc się spojrzeniami w kamiennej ciszy. Komnata pełna była niewypowiedzianego napięcia, żalu, winy, gniewu, zemsty. Nie trzeba było mówić niemal nic.

Wreszcie mężczyzna odezwał się.

– Czy wiesz, kim jestem? – zapytał. Nie miał nieprzyjemnego głosu, gładko niósł się w powietrzu. Był to głos osoby przy władzy, z przywilejami, uprawnieniami.

Spojrzała uważnie w jego twarde brązowe oczy.

– Bratem Manfora, jak sądzę – odrzekła głosem schrypniętym od milczenia.

Pokręcił głową.

– Byłem jego bratem – poprawił ją. – Dzięki tobie mój brat teraz nie żyje.

Zmrużył oczy z dezaprobatą, patrząc na nią tak, jakby to ona zadała cios jego bratu. Żałowała, że tak nie było. Chciała oszczędzić swemu ukochanemu Royce’owi jego ciężkiego losu, chciała, by nie musiał cierpieć przez nią.

Desperacko pragnęła zadać temu kres. Wszak stał tu przed nią jej wróg. Ukradkiem rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając jakiejś broni – miecza, którym mogłaby walczyć, sztyletu, którym mogłaby cisnąć – czegokolwiek, co mogłaby zatopić w sercu tego mężczyzny. Jej myśl szybko zmieniła się w postanowienie. Spostrzegła, że jeden ze strażników, który odwrócił teraz wzrok, ma sztylet zatknięty u pasa i rozważała, czy zdołałaby mu go wyrwać, zastanawiała się, jak szybko byłaby w stanie dać tych kilka kroków i dźgnąć go, nim zdołaliby ją powstrzymać.

– Czyś słyszała, o co cię pytałem?

Zamrugała i przeniosła wzrok z powrotem na niego, otrząsając się z zadumy, nieświadoma tego, że coś do niej mówił.

– Rzekłem – powtórzył. – że na imię mi Altfor. A twój ukochany Royce leżałby już martwy, gdyby nie wieśniacy. Zaiste nic nie sprawiłoby mi większej rozkoszy, niż patrzenie, jak ścinają go na placu. Choć i tak nie ma to znaczenia. Zginie tak czy inaczej, acz w powolny, pełen tortur sposób w Dołach. Przypuszczam, że tak będzie lepiej, choć pozbawia mnie to przyjemności.

Genevieve zapłonęła z oburzenia, a Altfor dał krok naprzód. Uśmiechnął się jeszcze bardziej szyderczo.

– Mojemu bratu odebrano życie – wycedził przez zęby. – Mojemu bratu. I uczynił to ubogi wieśniak. To hańba! – wykrzyknął, a jego słowa poniosły się echem od ścian i posadzki. Jego gniew zawisł w powietrzu.

Zniżył głos.

– I to wszystko przez wzgląd na ciebie – dokończył ze wzgardą.

Znów zaległa ciężka cisza. Genevieve nie miała najmniejszego zamiaru odpowiadać. Nic a nic nie dbała o to, że się wściekał – w zasadzie chciała, by tak było. Chciała, by cierpiał tak jak ona.

– Nie masz nic do powiedzenia? – ponaglił ją wreszcie.

Zapadła między nimi długa cisza. Patrzyli jedno na drugie, oboje równie zdeterminowani, aż wreszcie dziewczyna odezwała się:

– Cóż takiego chciałbyś, żebym powiedziała? – zapytała.

Jego spojrzenie zhardziało.

– Że przepraszasz. Że nie chciałaś, by tak się stało. Że cieszy cię, że Royce zginie.

Genevieve zacisnęła zęby.

– Ani jedno z tych zdań nie jest prawdziwe – odrzekła głosem pełnym spokoju, którego nie czuła aż do tej chwili. – Nie posiadam się z radości, że twój brat nie żyje. Był złodziejem, mordercą i gwałcicielem. Wykradł mnie w dzień mych zaślubin; pozbawił mnie największej radości w życiu, a w następstwie haniebnych czynów twego brata mężczyzna, który mnie kocha, który przyszedł mi z pomocą, jest teraz wyrzutkiem. Żałuję jedynie, że twój brat nie zginął wcześniej – i że broń nie znajdowała się w mojej dłoni.

Wyrzekła te słowa z gniewem i jadem równymi jego i widziała, że każde z nich sprawia mu ból. Zobaczyła także, że jest zaskoczony. Najwyraźniej spodziewał się, że się ugnie – a ona tego nie zrobiła.

Patrzył na nią teraz ze zdumieniem i, być może, z czymś pokroju szacunku.

– Uparta z ciebie dziewka, czyż nie? – rzekł, powoli kiwając głową. – Owszem. Wspominali o tym. Dziewka z charakterem. Na co jednak dziewce charakter? Kim wszak powinnaś być? Żoną. Matką. Będziesz spędzać swe dni na szyciu i dzierganiu, podcieraniu dzieci. Na co ci wtedy ten charakter?

Genevieve spojrzała na niego nienawistnie.

– Szargasz profesję szlachetniejszą od twojej – odcięła się. – Szargasz profesję własnej matki – choć patrząc na jej dzieło, nie dziwi mnie to.

Mężczyzna zmarszczył brew i wyraźnie nie wiedział, co rzec, a Genevieve patrzyła na niego, kipiąc wewnątrz ze złości. Tak naprawdę postanowiła być oddaną żoną i matką i nie było dla niej lepszej drogi życia. Postanowiła jednak także ćwiczyć się, być wojownikiem na swój sposób; już teraz zręczniej władała mieczem niż większość chłopców. Kilka razy brała udział w łowach, czego inne dziewczęta nie chciały robić, i  mierzyła z łuku lepiej niż większość mężczyzn, których poznała. Nawet Royce nie miał tak celnego oka jak ona.

– Cóż za ironia – mówiła dalej. – Gdybym miała teraz w ręku dobry łuk i strzałę, umieściłabym ją pomiędzy twymi oczami, nim skończyłbyś mówić. Żona i matka to nie moje jedyne talenty – odrzekła. – Mam także inne, które chętnie zaprezentuję na tobie.

Patrzył na nią, wyraźnie zaskoczony.

Po – jak się zdawało – całej wieczności na jego twarzy wykwitł uśmiech.

– W rzeczy samej nie docenili cię – odparł. – Mój brat wziął cię dla swej przyjemności i miał porzucić, gdy dzień dobiegnie końca. Najwyraźniej nie wiedział, z kim ma do czynienia.

Zmierzył ją zupełnie innym spojrzeniem, w którym bez wątpienia krył się szacunek, a może nawet i podziw. Nie podobało jej się to; wolała, gdy patrzył na nią jedynie ze wzgardą.

– Zajmuję wyższą pozycję niż ty – mówił dalej. – a jednak dostrzegam w tobie coś. Mego brata poznałaś przypadkiem; mnie poznasz z wyboru. Nie możemy cię zabić, jeśli mamy uspokoić lud. Nie możemy też cię uwolnić po wszystkim, w co byłaś zamieszana, bez względu na to, czyś tego chciała, czy nie.

Westchnął.

– Wezmę cię zatem za żonę – zakończył, jak gdyby dobijał targu przy kramie i nabywał wyjątkowo ładną sztukę owcy na wieczerzę.

Genevieve patrzyła na niego osłupiała.

– Uznaj za szczęście to, że cię tu dzisiaj znalazłem – mówił dalej. – Nieskończenie wiele kobiet w tym królestwie oddałoby życie, by zostać moją oblubienicą; zwyciężyłaś z nimi. Wkroczysz w szlacheckie życie, a ja zajmę się tą sprawą w imieniu mego ojca i zaprowadzę pokój wśród ludu. Zapomnimy o tych wszystkich nieprzyjemnościach przez wzgląd na nasze rodziny i nasze królestwo.

Gdy mówił, Genevieve czuła, jak z wolna uchodzi z niej życie, jak jej ciało drętwieje ze zdumienia. Nie była zaskoczona, że chciał ją wziąć; w zasadzie spodziewała się, że ją posiądzie i będzie torturował, albo i zabije. Zaskoczyły ją jednak jego słowa. Były tak wzniosłe, tak eleganckie. Prawił jej komplementy, choć nie musiał tego robić; mówił nawet o niej z podziwem. Nie zamierzał traktować jej jak zabawki, jak się spodziewała, lecz jak swą żonę. Jak członka swej rodziny. Jak równą sobie.

Było to – rzecz oczywista – nad wyraz obraźliwe zważywszy na to, jak postąpiono właśnie z miłością jej życia, z mężczyzną, którego kochała najmocniej. Najbardziej zaniepokoiło ją jednak to, że w jego słowach kryło się także coś pochlebnego. Wolałaby, by tak nie było; dzięki temu łatwiej przyszłoby jej przyjąć tę karę. Wbrew sobie, wbrew swej silnej nienawiści względem niego, wbrew chęci dźgnięcia go prosto w serce, musiała przyznać przed sobą, że po części, gdzieś w głębi duszy, była zaskoczona i być może nawet także go podziwiała. Pomimo swej arogancji ulepiony był ze zgoła innej gliny niż jego brat; kontrast był uderzający i całkowicie zbił ją z tropu.

Genevieve zemdliło, czuła, że dopuszcza się zdrady, choćby myśląc w ten sposób i nienawidziła się za to. Wiedziała, że istnieje tylko jeden sposób, by przepędzić z głowy wszystkie myśli, które nie są negatywne: raz jeszcze rozejrzała się po komnacie, szukając wzrokiem sztyletu. Serce jej przyspieszyło, gdy gotowała się, by się po niego rzucić.

Altfor roześmiał się, zaskakując ją.

– Nie dobiegniesz do tego sztyletu – powiedział.

Wzdrygnęła się i skierowała wzrok na niego. Ujrzała, że patrzy na nią z uśmiechem.

– Spójrz uważnie – dodał. – Jest umocowany ze wszystkich stron. Spróbuj go wyciągnąć, a utkniesz. Zapominasz także o tym.

Powiodła spojrzeniem za jego dłonią, która spoczęła na sztylecie zatkniętym u jego pasa.

Poczerwieniała, czując się jak głupiec, wiedząc, że odczytał jej zamiary. Altfor był znacznie bardziej spostrzegawczy, niż sądziła.

Popatrzył na swych strażników, a jego spojrzenie stało się nagle znów zimne.

– Zabierzcie ją.

Nagle silne dłonie schwyciły ją znów, szarpnęły ją za ręce i odciągnęły. Pewna była, że Altfor rozkaże zaprowadzić ją na szubienicę, zabić za próbę jego zabójstwa. On jednak wydał im rozkaz, który zaszokował ją bardziej, niż gdyby usłyszała wyrok śmierci:

– Rozkażcie ją obmyć – powiedział. – i przygotować do zaślubin.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Raymond zawsze sądził, że jest najmądrzejszym z braci. Był najstarszy i nie wdawał się w bójki jak Lofen, brak mu też było raptowności Gareta. Co do Royce’a… Cóż, Royce był inny. Nawet dureń by to spostrzegł.

– Muszę zrozumieć – rzekł Raymond, kiedy przemierzali wrzosowisko leżące za osadą. – w jaki sposób zdołamy wszyscy ujść z tego z życiem.

– Powinniśmy skrzyknąć wszystkich mężczyzn z naszej rodziny i przejąć zamek – powiedział Lofen.

Raymond roześmiał się gorzko w odpowiedzi.

– O ile dobrze rachowałem w czasie ostatniego święta, nie mamy wystarczająco wielu krewniaków, by odebrać im borsuczą norę, nie wspominając już o takim forcie.

Tę prawdę było najtrudniej przyjąć. Walczyli ze strażnikami, by odciągnąć ich uwagę od Royce’a, ale nie zdołali go ocalić, ledwie sami uszli z życiem. Przyszli, kiedy go sądzili i byli pośród tłumu w porcie, lecz za każdym razem było tam zbyt wielu strażników. Gdyby spróbowali mu pomóc, zginęliby.

– Zatem powinniśmy wrócić do domu – odparł Garet. Oczywiste było, że najmłodszy z nich będzie chciał powrócić do domu i ukryć się za spódnicą matki. Po części i Raymond tego pragnął, wiedział jednak, że takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę.

– Jeśli wrócimy, zastaniemy czekających na nas rycerzy – rzekł Raymond. – Musimy trzymać się od nich z daleka, póki wszystko nie przycichnie, znaleźć bezpieczną kryjówkę na wzgórzach i zadecydować, do dalej.

Czy zbiegną za morze? Czy zawędrują na odległe, dzikie ziemie, gdzie – jak mówiono – wciąż żyli Picti, którzy osiedlili się tam jeszcze nim zjawili się prawdziwi ludzie? Jak długo mogli uciekać? Jak długo mogli się ukrywać?

Nie, pomyślał Raymond, pomimo wszystko, jego bracia mieli rację. Musieli znaleźć sposób, by pomóc Royce’owi. Gdyby zdołali zjawić się ze znaczącą siłą mężów w miejscu, do którego zabrali Royce’a, na Czerwonej Wyspie, wtedy być może udałoby im się go stamtąd wydostać, a z nim u boku – dokonać i więcej.

– Ilu kuzynów i przyjaciół tak w zasadzie mamy? – spytał Raymond pozostałych.

Zaczęli rachować.

– Są synowie ciotki Willi – odrzekł Garet. – i może moglibyśmy zwołać spotkanie, wzbudzić zainteresowanie innych.

– Równie dobrze możemy wystosować zaproszenie do armii księcia – odparł Lofen. – Ja mam przyjaciół, którzy są skorzy do bitki…

Chłopców, którzy dobrze radzą sobie na pięści, a nie mężczyzn władających mieczami. Pomimo tego, Raymond gotów był przystać na każdą pomoc.

– Musimy zaryzykować pójście do osady – orzekł pozostałym. – Tam zbierzemy ludzi, znajdziemy kogoś, kto ma łódź. Może i nie zbierzemy wystarczająco wielu, by zdobyć zamek, ale sądzę, że uda nam się skrzyknąć tylu, ilu trzeba, by wydostać naszego brata z wyspy.

Ruszyli w stronę osady, kryjąc się i starając trzymać się z dala od drogi. Raymond dostrzegł osadę w oddali i miał nadzieję, że zdoła w niej znaleźć wystarczającą pomoc. Nie mogli pozostawić Royce’a na pastwę losu.

Ale czy zdołają się tam dostać i znaleźć pomoc, nie wpadając przy tym w tarapaty? Odpowiedź na to pytanie nadeszła w postaci tętentu końskich kopyt na mokrej ziemi.

– Uciekać! – wrzasnął Raymond jeszcze zanim jeźdźcy pojawili się na horyzoncie. Był to co najmniej tuzin szlachetnie urodzonych rycerzy oraz gwardzistów księcia.

Uciekali, lecz nawet pędząc co sił w nogach, i choć lepiej znali te ziemie, nie mogli uciec przed końmi. Tuzin goniących ich mężczyzn otoczył ich, jeżdżąc wokoło, jak gdyby szykowali się do starcia w turnieju.

– Jego lordowska mość rozkazał sprowadzić was żywych – zawołał jeden z rycerzy. – Poddajcie się, a nie zabijemy was.

Raymond dobył miecza. Może i on i jego bracia nie są szlachetnie urodzonymi wojakami, ale ćwiczyli się każdego dnia.

– Będziecie musieli nas pojmać, jeśli chcecie byśmy z wami poszli – odkrzyknął.

Rycerze zbliżyli się, popychając ich okuciami włóczni, używając ich jak pałek. Raymond nie zamierzał się tak wstrzymywać, uderzył więc w jednego z mężczyzn, czując, jak jego miecz prześlizguje się ze zgrzytem po zbroi rycerza.

Spostrzegł, że Gareta powalili jako pierwszego, ogłuszyli go zamaszystym ciosem włóczni. Lofen walczył nieco dłużej. Zdołał ściągnąć jednego z rycerzy z rumaka, lecz szybko pochwyciło go trzech innych.

Raymond rzucił się mu na ratunek, zamachując się mieczem na stojącego najbliżej mężczyznę. Uderzył z impetem, czując, jak ostrze wgryza się głęboko przy zetknięciu z ciałem przeciwnika. Obrócił się raptownie, by zmierzyć się z kolejnym wojakiem i parował cios, oddając i czując, jak stal z oporem przecina ciało.

Usłyszał stukot kopyt obok siebie i zaczął się znów odwracać, lecz tym razem zareagował zbyt wolno. Raymond poczuł ogłuszający cios, gdy drzewce włóczni trafiło go za uchem. Wszystko wokoło zawirowało i osunął się na kolana, a miecz wysunął mu się z dłoni i ze szczękiem upadł na ziemię. Silne dłonie chwyciły go za ręce i pociągnęły je w tył, by związać je za jego plecami. Wtedy jednak tracił już przytomność…

*

Raymond na przemian tracił przytomność i ją odzyskiwał, czując jak podskakuje bezwładnie, przerzucony przez koński grzbiet. W chwilach, gdy był przytomny, dostrzegał swoich braci, przełożonych przez grzbiety innych rumaków.

Przed nimi widniał zamek lorda z uniesioną na ich przyjazd broną i opuszczonym mostem. Konie wpadły galopem do środka, a czekający na nich rycerze chwycili go za ręce i ściągnęli z rumaka, na którego go wrzucono. Zaciągnęli go wraz z braćmi przed okute żelazem drzwi na końcu prowadzących w dół schodów. Na stołku siedział przy nich strażnik, z którego palców zwisał pęk kluczy.

– Pojmaliście ich więc – rzekł. – Jego lordowska mość rozkazał wtrącić ich do dużego lochu, by przekonać się, czy kto ich zasztyletuje.

Trzymający Raymonda rycerz skinął głową.

– Takim urodziwym chłopcom poszczęści się, jeśli sztylet to najgorsze, co ich spotka.

Strażnik więzienny otworzył szarpnięciem drzwi i rycerze poprowadzili Raymonda i jego braci w głąb ciemnej czeluści. W pobliżu drzwi znajdowały się pojedyncze cele, niektóre zajęte, oraz pomieszczenie, zza którego zamkniętych drzwi dobiegały krzyki, które sprawiły, że Raymondowi przebiegł dreszcz po plecach.

Za nimi znajdowały się kolejne drzwi, które strażnik ostrożnie otworzył, dając krok w tył, jak gdyby spodziewał się, że ktoś zza nich wypadnie. Kolejne schody prowadziły dalej w dół, w ciemność.

– Tutaj wtrącamy tych, o których chcemy zapomnieć – powiedział strażnik. – Nacieszcie się. Oni z pewnością nacieszą się wami.

Rycerze pchnęli Gareta i Lofena do środka, a potem przyszła kolej na Raymonda. Rozcięli sznur krępujący jego  nadgarstki i pchnęli go za drzwi. Potykając się, Raymond zbiegł po schodach i zwalił się jak kłoda u ich podnóża.

W mroku dostrzegł wpatrujące się w niego oczy i wiedział, że jeśli on i jego bracia nie będą trzymać się razem, czeka ich taki sam los, jak gdyby zostali skazani na stracenie.

Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
09 eylül 2019
Hacim:
242 s. 5 illüstrasyon
ISBN:
9781094303567
İndirme biçimi:
Serideki Birinci kitap "Rządy Miecza"
Serinin tüm kitapları