Kitabı oku: «Marsz Przetrwania», sayfa 6
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Royce siedział w ładowni pod pokładem, skulony w ciemnym kącie z rękoma oplatającymi kolana, i powoli otworzył oczy, zbudzony z niespokojnego snu. Wytężył wzrok, mając się na baczności, jak cały czas odkąd wrzucono go tu na dół. Jego oczy z wolna przyzwyczaiły się do mroku, gdy patrzył w pomieszczenie pełne chaosu i śmierci.
To co ujrzał, sprawiło, że pożałował, iż się obudził. Było tu ponuro jak zawsze, więcej było tu trupów niż żywych, a pokryte czyrakami i wymiocinami ciała zaściełały podłogę. Odór był niemal nie do zniesienia. Royce nie mógł się nadziwić, że spychano tu wciąż kolejnych chłopców – jak się zdawało, niekończący się strumień. Tę ładownię traktowano jak śmietnisko, najpewniej za karę wymierzoną na górze – a może trafiali tu jedynie nieszczęśliwcy.
Wszystkie hamaki były zapełnione. Niektórzy chłopcy byli czujni, inni pochrapywali, jeszcze inni utkwili puste spojrzenia w suficie. Royce czuł uderzające o statek fale. Kołysali się mocniej niż zwykle. Pragnął znaleźć się teraz w jednym z hamaków. Już dawno przekonał się jednak, że powinien zejść na podłogę. Zbyt wielu widział zabitych, gdy spali w hamakach. Inni zakradali się do nich i sztyletowali ich, by zająć ich miejsce, a ci nie potrafili się obronić, uwięzieni w sieci. Royce dawno już zajął miejsce na podłodze, znalazłszy najciemniejszy kąt, jaki tylko mógł i spał z rękoma wokoło kolan, plecami zwrócony w stronę kąta, by nikt go nie zaatakował. Tak było bezpieczniej.
Raz na dzień strażnicy otwierali luk, wpuszczając do środka powiew oceanicznego powietrza i promienie słoneczne. Z początku Royce sądził, że oznacza to, iż wypuszczą ich wszystkich na górę, gdzie będą mogli rozprostować kości. Wtem zobaczył jednak, jak otwierają i zrzucają ogromne wory, usłyszał, że coś rozsypuje się po podłodze, jakby piasek, i gdy przyglądał się chłopcom, którzy rzucają się na nie niby dzikie zwierzęta, nabierając pełne garście, zorientował się, że to zboże. Była to pora karmienia.
Chłopcy napychali sobie nimi usta, odpychając innych na bok, uderzając pięściami, łokciami, aż krew pryskała na ziarno. Była to brutalna walka o przetrwanie – i wywiązywała się raz na dzień. Strażnicy zawsze nie zamykali luku na tak długo, by móc popatrzeć, przyglądając się z szerokimi uśmiechami, po czym zamykali go z trzaskiem.
Royce rzekł sobie, że nigdy nie weźmie udziału w tym zbiegowisku. Jednak następnego dnia głód okazał się zbyt silny i chłopak rzucił się razem z pozostałymi. Schwycił garść zboża, a inny chłopak próbował mu ją wyrwać. Niedługo się o nią bili, Royce wyszarpnął ją i chłopak odszedł w inne miejsce. Połknął ją natychmiast. Była chrupiąca, pozbawiona smaku i nie przywróciła mu sił. Było to jednak lepsze niż nic. Czegoś także się nauczył – następnego dnia spróbował chwycić dwie garście i wydzielać je sobie w ciągu dnia.
Życie tu na dole było ponure, byle przetrwać. Dzień po dniu upływał na wyczekiwaniu, kiedy otworzy się luk, chwytaniu ile tylko jedzenia zdołał i powrocie w kąt. Widział, jak wielu chłopców umiera; znosił ciągły odór. Patrzył na krążących po ładowni dręczycieli, drapieżców czekających aż inni chłopcy okażą się zbyt słabi, by walczyć – wtedy skakali na nich i odbierali im marne rzeczy, które im pozostały. Nieustannie go to niepokoiło.
Royce niemal nie spał. Nękały go nieustępliwe koszmary, w których zostawał zasztyletowany we śnie, unosił się w trumnie na morzu krwi, przykrywały go ogromne oceaniczne fale. Te obrazy z kolei przekształcały się w koszmary, w których Genevieve była gwałcona przez możnowładców w zamku, a Royce pojawia się zbyt późno, by ją ocalić. W koszmary o braciach i rodzinie w jego rodzinnej osadzie, o ich chacie i polach – spalonych do cna, o tym, że żyją dalej, że dawno już o nim zapomnieli.
Zawsze budził się zlany zimnym potem. Sam już nie wiedział, co było gorsze: sen czy jawa.
Tego dnia jednak zaraz po przebudzeniu wyczuł, że coś się zmieniło. Czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła bardziej niż zwykle, słyszał, że fale mocniej uderzają o burtę, słyszał wysokie zawodzenie wiatru i z marszu poznał, że nadszedł sztorm. I to nie zwyczajny, lecz taki, który mógł wszystko zmienić.
Gdzieś na górze niosły się pełne paniki krzyki, którym towarzyszył tupot butów po deskach pokładu, bardziej gorączkowy niż zwykle, i po chwili ku zaskoczeniu Royce’a luk otworzył się. Nigdy nie otwierano go tak wcześnie.
Podniósł się zaniepokojony.
Coś było nie tak.
Patrzył w niebo – co ostatnio nie zdarzało się często – i zobaczył, że zaciągnięte jest gęsto ciemnymi, kłębiastymi chmurami, niebywale szybko płynącymi po nieboskłonie; ujrzał siekący deszcz, tak mocny, że zacinał bokiem. Nie musiał nawet go zobaczyć – pierwszy doszedł go odgłos. Royce patrzył na otwarty luk, lecz nie widział kilku silnych dłoni, które go otworzyły, jak zazwyczaj. Tym razem otworzył się sam – szarpnięty porywistym podmuchem wiatru.
Royce przyglądał się w zadziwieniu, jak stufuntowa drewniana pokrywa nagle podnosi się zupełnie sama i znika w powietrzu, jak gdyby była dziecięcą zabawką. Przełknął ciężko ślinę. Skoro wicher poradził sobie w ten sposób z czymś tak ciężkim, co mógł zrobić z człowiekiem?
I rzeczywiście – odgłos szalejącego wiatru zagłuszał wszystko, był tak głośny, że budził w nim strach nawet tutaj w dole. Brzmiało to tak, jakby roznosił statek na strzępy. Royce zobaczył, jak wiatr odrywa deskę z pokładu i miota nią w powietrzu.
Żołądek podszedł mu nagle do gardła, gdy statek opadł i rozległ się huk ogromnej fali rozbijającej się o kadłub. Miał wrażenie, że spadł pięćdziesiąt stóp. Był zdumiony, że statek nie przewrócił się do góry dnem.
Royce spojrzał na innych chłopców, których twarze wreszcie były widoczne w świetle dnia. Malowała się na nich nadzieja, gdyż zobaczyli niebo – a zarazem strach przed sztormem. Wreszcie mieli wolność na wyciągnięcie ręki, dostali szansę na to, by wspiąć się, znaleźć na górze i wydostać się z tego piekła.
Żaden z nich nie odważył się jednak poruszyć. Wszyscy siedzieli znieruchomieli ze strachu przed sztormem.
Gruba lina spadła nagle przez luk i upadła głośno niby zwinięty wąż. W górze pojawiła się twarz strażnika, który z całych sił trzymał się belki i mierzył ich gniewnym spojrzeniem, nachylając się w dół.
– Na pokład! – wrzasnął, próbując przekrzyczeć wiatr. – Wszyscy na górę!
Nikt się nie poruszył.
Mężczyzna wydał się poirytowany.
– Na górę, albo zejdę do was i własnoręcznie zabiję każdego z was!
Nadal nikt się nie poruszył.
Sekundę później włócznia przecięła powietrze i Royce patrzył z przerażeniem, jak przeszywa pierś chłopaka siedzącego tuż obok niego. Chłopak krzyknął, przyszpilony do podłogi ładowni, i skonał.
Dwóch strażników zeskoczyło na dół, uniosło miecze, schwyciło znajdujących się najbliżej chłopców i dźgnęło ich w pierś.
Chłopcy osunęli się na ziemię, a strażnicy obrócili się i spojrzeli na resztę.
Wszyscy chłopcy rzucili się do działania. Pobiegli ku linom i zaczęli wspinać się, by wyjść z ładowni. Royce ruszył z nimi. Na górze z pewnością czekała go śmierć – lecz przynajmniej była to czystsza śmierć. Może poszczęści mu się i fala zmyje go do wody, i będzie mógł zapomnieć o całym tym koszmarze.
Royce zadarł głowę i patrzył, jak pierwszy chłopak wspina się z trudem, osłabiony z niedożywienia. Dosięgnął wreszcie pokładu, a wtedy chwycił się, podciągnął i wyszedł na górę. Zrobił to niezręcznie, unosząc nogi w powietrzu. Royce patrzył z przerażeniem, jak chłopakowi ślizgają się ręce i leci w powietrzu, uniesiony przez wiatr niczym drewniana deska. Rzuciło nim w powietrzu, a jego krzyki zagłuszył wiatr, aż przeleciał przez burtę i wpadł do wody.
Obawy Royce’a pogłębiły się. Wreszcie nadeszła jego kolej. Schwycił mocno linę i słysząc bicie własnego serca zaczął wspinać się cal po calu. Wycie wiatru przybrało na sile, gdy wystawił głowę i wreszcie drżącymi rękoma złapał się pokładu.
Hałas tu na górze był nie do zniesienia i Royce niemal nic nie widział, gdy po raz pierwszy od wielu tygodni wyczołgał się z ładowni, trzymając się z całych sił. Ręce ześlizgnęły mu się i prześlizgnął się po pokładzie, po czym znów chwycił się czegoś. Nauczył się na cudzych błędach i nie podnosił się, lecz czołgał.
Royce schwycił się kołka mocno przymocowanego do pokładu i czołgał się pod wiatr, walcząc o każdą stopę, aż wreszcie znalazł miejsce, w którym mógł zebrać siły. Schwycił się dwóch kołków, po jednym w każdej dłoni, i zaparł się stopami, kryjąc się za wysokim masztem. Czuł się tu pewnie, choć statek kołysał się mocno z boku na bok, wznosił się i opadał, a dokoła rozbijały się fale.
– Ściągnij ten żagiel! – wrzasnął jeden z żołnierzy, przekrzykując wiatr.
Royce podniósł wzrok na silnie łopoczący żagiel wysoko nad głową, którego ciężar wyginał maszt tak, że niemal się złamał. Poczuł, że żołnierz trąca go włócznią w plecy i wiedział, że jeśli nie ruszy do działania, śmierć nadejdzie pod inną postacią.
Royce podniósł się i chwycił masztu, przywierając do niego z całych sił. Trzymając się go jedną ręką wyciągnął drugą i chwycił rozhuśtaną linę, przyciągając ją do siebie. Szorstka, mokra lina wyślizgiwała mu się z dłoni, lecz gdy przyciągał ją, dołączyło do niego kilku innych chłopaków, także popychanych przez żołnierzy. Przyciągali ją razem i stopa za stopą zdołali opuścić żagiel. Gdy opadł, gruby maszt przestał się wyginać, statek naprostował się i kołysał mniej gwałtownie.
Silny podmuch wiatru uderzył w nich i Royce schwycił się mocno masztu. Jeden z chłopaków obok niego nie zareagował jednak tak szybko i nim zdołał się czegoś schwycić, stracił równowagę i poleciał w tył, i upadł na pokład. Fala uderzyła w statek, który obrócił się bokiem i Royce patrzył, jak chłopak prześlizguje się przez cały pokład, a wraz z nim tuzin innych chłopców, i wszyscy krzycząc wypadają za burtę.
Royce spojrzał w dal i ujrzawszy znaczące morze bałwany wiedział, że nie zobaczy już tych chłopaków. Jego przerażenie pogłębiło się. Coraz bardziej był pewien, że nie przeżyje.
– Zwiąż to płótno! – krzyknął jeden z żołnierzy.
Royce spostrzegł, że płócienny żagiel łopocze mocno nad jego głową. Wyciągnął rękę w górę i schwycił go, i spróbował przywiązać. Wyślizgnął mu się z dłoni, lecz wreszcie udało mu się go chwycić i trzymać mocno. Schwycił linę, która huśtała się na wietrze, raz po raz owijał ją wokoło płótna i przywiązał do masztu.
Statek zakołysał się gwałtownie i znów obrócił bokiem, a Royce, trzymając się z całych sił, patrzył, jak kilku chłopaków prześlizguje się w drugą stronę, ku burcie. Rozpoznał wśród nich chłopaka o falowanych czarnych włosach, który ocalił go wiele tygodni temu w tłumie: Marka. Ześlizgiwał się, próbując chwycić się czegokolwiek, lecz nie miał czego. Za kilka chwil znajdzie się za burtą.
Royce nie mógł pozwolić na to, by zginął.
Choć było to ryzykowne, Royce puścił maszt jedną ręką i wyciągnął ją w jego stronę.
– TUTAJ! – wykrzyknął.
Mark obejrzał się, wyciągnął rękę i gdy prześlizgiwał się obok niego, końcem palców pochwycił jego dłoń. Trzymał mocno, patrząc na Royce’a ze strachem i rozpaczą w oczach, a nade wszystko – z wdzięcznością. Royce trzymał go z całych sił, nie pozwalając mu prześlizgnąć się z powrotem na drugą stronę, gdy statek obrócił się niemal pionowo. Pozostali chłopcy jednak wypadli z krzykiem za burtę.
Royce trzymał się drżącą dłonią i miał wrażenie, że lada chwila mięśnie mu pękną, i modlił się, by statek wyprostował się. Ledwie trzymał się masztu drugą ręką, która zaczynała mu się wyślizgiwać.
Wiedział, że jeszcze chwila, a i on wypadnie za burtę.
– Puść mnie! – krzyknął Mark. – Nie uda ci się!
Royce jednak pokręcił głową, wiedząc, że musi go uratować. Był mu to winien.
Wreszcie statek naprostował się i Royce poczuł, że jego mięśnie się rozluźniają, a Mark podbiegł do niego i chwycił się masztu. Stali obok siebie, przywierając do masztu i dysząc ciężko.
– Jestem twoim dłużnikiem – zawołał Mark.
Royce pokręcił głową.
– Jesteśmy kwita.
Royce usłyszał za sobą krzyk i obróciwszy się ujrzał jednego z dręczycieli z ładowni, który uniósł sztylet i dźgnął niespodziewającego się niczego chłopaka w plecy; następnie wyciągnął sakwę z pasa trupa i wetknął ją za swój. Royce pokręcił głową, nie mogąc się nadziwić, że ci drapieżcy atakowali nawet podczas takiego sztormu.
Po chwili jednak ogromna fala przykryła statek i dręczyciel wypadł za burtę do wody.
Fala zalała Royce’a. Przez chwilę całkowicie przykryła go lodowata woda, po czym fala równie szybko wycofała się i Royce zaczerpnął powietrza. Z trudem złapał oddech. Zamrugał, przetarł oczy i włosy i z ulgą spostrzegł, że Mark wciąż jest obok niego i trzyma się masztu. Nigdy jeszcze nie było mu tak zimno i gdy spojrzał na rozjuszone morze przed nimi, pełne grzywaczy, wiedział, że będzie tylko gorzej. Wtedy dotarło do niego, że jeśli pozostanie na górze, na pokładzie, będzie to oznaczało pewną śmierć.
– Nie przeżyjemy tu na górze! – krzyknął Royce do Marka.
Jednak nim zdołał dokończyć zadanie, uderzyła w nich kolejna fala; nadal trzymali się masztu, lecz gdy fala się wycofała, Royce zobaczył, że zabiera ze sobą kilku mężczyzn – w tym także żołnierza, który trzymał nad nim straż.
– Musimy zejść na dół! – zawołał Royce.
Royce powiódł spojrzeniem po pozostałych żołnierzach i spostrzegł, że oni sami próbują jedynie przetrwać; wątpił, by zauważyli, że zniknął albo by mieli czas, by zejść na dół i ich ścigać.
– Chodźmy! – odkrzyknął Mark.
Obaj puścili maszt i rzucili się ku otwartej ładowni – wtem jednak kolejna ogromna fala rozbiła się na statku. Upadli na drewniany pokład i ślizgali się, a statek obrócił się niemal bokiem. Royce młócił rękami i kopał nogami pod wodą, kierując się ku otwartej ładowni, próbując skierować się w tamtą stronę – a po chwili, ku jego uldze, poczuł, że wpada do niej, gdy fala ustąpiła. Poczuł, że obok niego upada jakieś ciało i wiedział, że Markowi także się udało.
Royce nie upadł na twardą, drewnianą podłogę, jak się spodziewał, lecz wpadł w stojącą na kilka stóp wodę. Zorientował się z przerażeniem, że ładownia nabiera wody.
Podniósł się i zobaczył, że rozkołysana woda sięga tutaj kilku stóp. Poczuł, że coś przepływa obok niego i uderza o jego nogę, a gdy spojrzał w dół, spostrzegł, że to trup, jeden spośród wielu chłopaków, którzy zginęli pod pokładem. Rozejrzał się po ładowni i ujrzał z przerażeniem, że na wodzie unosi się pełno ciał. Tutaj, na dole, szanse na przeżycie także były znikome. Na górze były jednak żadne.
Poziom wody podnosił się coraz wyżej i wyżej, i wkrótce sięgał mu już do pasa. Royce wiedział, że gdy dotrą do góry, wyrzuci go znów na pokład i jego życie dobiegnie kresu.
Wyciągnął rękę, schwycił się kołka na ścianie i sznura starego hamaka, zbierając siły, a Mark poszedł w jego ślady. Stali tak, czekając i patrząc, jak poziom wody podnosi się. Royce spoglądał na otaczającą go śmierć, zastanawiając się, w jaki sposób zginie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Genevieve czuła, jak po jej policzkach staczają się łzy, gdy jej nowe służki otoczywszy ją wianuszkiem pracowały nad jej suknią ślubną. Dziewczyna opuściła wzrok z rozpaczą: równie dobrze mogła to być suknia żałobna. Przy każdym pociągnięciu sznureczka, który zacieśniał gorset wokół jej talii, czuła jak gdyby coś jej odbierano, jak gdyby odbierano jej przyszłość, którą wyśniła sobie z Royce’em, i skazywano na małżeństwo, które będzie dla niej śmiercią.
– Nie płacz już, to nie przystoi oblubienicy – dobiegł ją jakiś głos.
Genevieve jak przez mgłę widziała dziewczęta, które ją przystrajały. Było ich pół tuzina i wszystkie zajęte były przygotowaniami, a ona siedziała na ławie w kamiennej komnacie w forcie. Niektóre pracowały nad jej butami – wysokimi, ze skóry, wiązanymi pod kolanami – a inne układały jej włosy, wykańczały jej suknię, nacierały skórę olejkami i nakładały makijaż. To dziewczyna, która przecierała jej policzki zwilżoną szmatką, ocierając jej łzy, odezwała się do niej.
Genevieve obróciła się i ujrzała, że kilka lat starsza od niej dziewczyna patrzy na nią. Miała długie, kręcone czarne włosy, zielone oczy i pełną dobroci twarz. Genevieve z zaskoczeniem spostrzegła na jej twarzy współczucie, którego nie widziała u nikogo od kiedy znalazła się w forcie. Ukryła ślady po łzach pod odrobiną makijażu, traktując Genevieve jak lalkę. Genevieve wiedziała, że dla tych ludzi liczą się jedynie pozory.
– Nie jest wcale tak źle, jak sądzisz – mówiła dalej dziewczyna. – Zaślubisz przecież możnowładcę; mogło być gorzej.
Genevieve zamknęła oczy i potrząsnęła głową.
– Nie zaślubię go – upierała się Genevieve, jak jej się zdało, odległym głosem.
Dziewczyna spojrzała na nią skołowana.
– Może i on zaślubi mnie – wyjaśniła Genevieve. – i temu nie zaradzę. Jednak ja nie będę się uważała za zaślubioną jemu.
Dziewczęta wokoło zachichotały.
Genevieve zmarszczyła brwi, zdeterminowana, by okazać powagę swych słów.
– Oddałam serce innemu – dodała, by podkreślić swój upór.
Dziewczęta spoważniały wreszcie i wymieniły pełne niepokoju spojrzenia.
Dziewczyna nakładająca makijaż obróciła się do pozostałych i przegoniła je. Wszystkie wyszły, a na ich twarzach malował się niepokój. Genevieve zastanawiała się, do kogo teraz pobiegną, by wszystko powtórzyć. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Wkrótce pozostały same, tylko Genevieve i ta dziewczyna, i w pomieszczeniu zaległa cisza. Dziewczyna patrzyła dalej na Genevieve mądrymi, pełnymi zrozumienia oczyma.
– Na imię mi Moira – powiedziała. – Jestem żoną Neda, najmłodszego brata mężczyzny, którego poślubisz. Zdaje się, że będziemy siostrami? – uśmiechnęła się niepewnie. – Zawsze chciałam mieć siostrę.
Genevieve nie wiedziała, co rzec; Moira zdawała się być dobrą osobą, lecz nie chciała, by ktokolwiek w forcie stał się jej rodziną.
Moira wzięła głęboki oddech, stanęła za Genevieve i zaczęła upinać jej włosy.
– Pozwól, że coś ci poradzę, gdyż żyję w tej rodzinie od wielu już lat – dodała. – Oni zrobią co tylko będzie trzeba, by utrzymać się przy władzy. Ich wybór żon to nie przypadek. A zaślubiny z nimi są jak częściowa śmierć.
Genevieve obróciła się do niej, zaskoczona jej szczerością i po raz pierwszy naprawdę zaczęła jej słuchać.
– Ci ludzie nie pobierają się z miłości, lecz dla władzy. Robią to, by przetrwać. Dla nich to część gry.
Genevieve zmarszczyła brwi.
– Nie chcę ich zrozumieć – odrzekła. – Nie dbam o te ich gry. Chcę tylko, by mężczyzna, którego kocham, powrócił do mnie.
Moira posłała jej pełne dezaprobaty spojrzenie.
– Ależ musisz ich zrozumieć – odparła. – Tylko w ten sposób możesz przetrwać. Musisz wkraść się w ich chore umysły i odkryć, co nimi kieruje.
Westchnęła, wiążąc jej włosy.
– Zapałałam do ciebie sympatią – mówiła dalej. – Chciałabym, byś przetrwała. Pozwól więc, że udzielę ci rady: nie pozwól, by ktokolwiek usłyszał, jak wyznajesz miłość do innego. Równie prawdopodobne jak to, że cię zaślubią, jest to, że – jeśli cię usłyszą – odetną ci język.
Genevieve poczuła ucisk w piersi, wyczuwając, że Moira mówi prawdę. To miejsce było brutalniejsze jeszcze, niż sądziła, i jej przerażenie pogłębiło się.
Moira zbliżyła się do niej, rozejrzała wokoło i mówiła ciszej, jak gdyby chciała upewnić się, że nikt ich nie usłyszy.
– Nikomu wewnątrz tych murów nie możesz ufać – mówiła dalej. – Pogódź się ze swym losem. Najlepszym sposobem, by ich pokonać, jest zaakceptowanie tej sytuacji. Przyjmij swój nowy tytuł, swą władzę. Wyniszcz ich od wewnątrz. Daj im czas. Pozwól, by myśleli, że ich kochasz. Pozwól, by stracili czujność. I wtedy, gdy nie będą się spodziewać, zaatakuj.
Genevieve patrzyła na nią, zaszokowana jej szczerością. Zastanawiała się, co też Moira wycierpiała, że czuje w ten sposób.
– Pamiętaj – rzekła Moira. – Jest wiele sposobów na to, by dotrzeć do celu.
Drzwi nagle otwarły się i stanęło w nich kilka służek. Stały wyprężone jak struny, wyraźnie oczekując na Genevieve.
– Orszak ślubny czeka – oznajmiła jedna z nich z powagą.
Wiedząc, że nadszedł już czas, Genevieve spojrzała na Moirę, która skinęła głową porozumiewawczo. Wolnym krokiem wyszły razem z komnaty. Moira niosła tren jej sukni.
Nowe łzy wzbierały w oczach Genevieve z każdym krokiem. Nie tak wyobrażała sobie, że będzie kroczyć do ołtarza.
Genevieve szła ponurymi, krętymi kamiennymi korytarzami, oświetlonymi blaskiem pochodni, a idąc rozglądała się, szukając otwartych okien, przez które mogłaby wyskoczyć – nie było ich jednak. Czując, jak gdyby kroczyła ku śmierci, zastanawiała się, gdzie w tej chwili jest Royce. Zastanawiała się, czy i on myśli o niej. Zastanawiała się, czy jej oczy jeszcze kiedykolwiek na nim spoczną.
Poprowadzono ją przez łukowate wejście do ogromnej sali o łukowatym sklepieniu. Zaskoczył ją widok setek zebranych tam możnowładców siedzących na ławach. Na końcu drogi stał ołtarz obrzeżony witrażami, a przy nim kapłan.
A obok czekał Altfor. Jej przyszły mąż.
Genevieve wzięła głęboki oddech i postanowiła nie iść dalej. Prędzej by go udusiła, niż zgodziła się go zaślubić.
Jednak nim przekroczyła próg, poczuła na ramieniu silną dłoń. Obróciła się i zobaczyła Moirę, która kręciła głową, jak gdyby czytała w jej myślach.
– Poślub go – wyszeptała. – Kochaj go. Albo pozwól, by tak myślał. A gdy nadejdzie odpowiedni czas, zabijemy ich. Zabijemy ich wszystkich.
Genevieve stała w miejscu, drżąc i zmagając się w duchu sama ze sobą, jak postąpić. Była to jej ostatnia szansa, by odwrócić się i uciec, pozwolić, by wrzucili ją do lochu lub zabili.
– Jeśli kochasz Royce’a – dodała Moira. – wespnij się po szczeblach władzy. Tylko w ten sposób wywalczysz wolność dla was obojga.
Moira wskazała gestem, by Genevieve weszła do sali.
Genevieve nie poruszyła się, w głowie miała mętlik, i przeczuwała, że Moira ma rację. Nie było innego sposobu, by pomóc Royce’owi. A dla niego zrobiłaby wszystko.
Powoli, krok po kroku, Genevieve zaczęła iść przed siebie. Ściskało ją w dołku. Szła w stronę ołtarza przez pomieszczenie gęste od kadzidła i rozświetlone wpadającymi przez witraże promieniami słonecznymi. Podniosła wzrok na wyczekującego jej oblubieńca, na swe nowe życie. I wewnątrz umarła.
Zmusiła się jednak, by stawiać kolejne kroki. Idąc, myślała:
Royce, to dla ciebie.